Dobrym zwyczajem co ambitniejszych mediów jest zachęcanie do czytania latem, chociaż długie zimowe wieczory wydają się lepiej temu służyć. KP też zachęca w swoich letnich czytelniach, więc może i ja zachęcę. I żeby wzmóc zainteresowanie, zacznę od Kaczyńskiego Lecha, a później będzie o Jarosławie.
Elizie Szybowicz (Apokryf w polskiej prozie współczesnej, Poznań 2008) zawdzięczam informację o ulubionych lekturach Lecha Kaczyńskiego. Z powodów oczywistych nie jest to wiadomość z ostatniej chwili, ale pokazuje, że lektury polityków nie są całkiem niewinne. Albo, powiedzmy, deklaracje o lekturach, którym nie zawsze możemy wierzyć. Na przykład w to, że Lech Wałęsa wychował się na „Kulturze” paryskiej. W każdym razie Lech Kaczyński w trakcie kampanii wyborczej przedstawiał się jako miłośnik Trylogii Sienkiewicza, natomiast już jak prezydent w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemaine Zeitung” jego ulubioną powieścią okazała się Czarodziejska góra. Wcale nie zamierzam żartować sobie z tej zmiany czytelniczych preferencji. Osobiście nie znoszę pytań o najważniejsze książki w życiu, albo o to, jaką powieść zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę. Bo różne książki są dobre na różne okazje, a to, co mi się podoba po jednej stronie Pirenejów, może mi się nie podobać po drugiej (cyt. za Pascal, filozof francuski, a nie język programowania).
A jaka jest ulubiona powieść Jarosława Kaczyńskiego? Tę z kolei informację zawdzięczam nieznajomemu starszemu panu, starszemu, czyli w moim wieku. Kwestia wieku nie jest tu bez znaczenia. Jarosław Kaczyński to też mniej więcej to samo pokolenie. Pan zaczepił mnie kiedyś na progu NWS (Dachau, Dachau, to se ne vrati – evergreen) i zapytał właśnie o to. Ze względów pokoleniowych (Dachau, Dachau, to se ne vrati) natychmiast przyszedł mi do głowy pewien tytuł, ale nie powiedziałam go na głos. Jako osoba nieśmiała i wycofana niechętnie zawieram znajomości z osobami, których nie znam. Poza tym wydawało mi się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Nadal nie wiem. Może informacja pana nie była sprawdzona, a poza tym (patrz casus Lech Kaczyński) może to nie jedyna ulubiona pozycja. Tak czy siak, ten tytuł to… oczywiście Rozmowa w katedrze, Mario Vargas Llosa. W połowie lat 70. pozycja absolutnie kultowa. Czy czytaliśmy ją z wypiekami, bo jest rewelacyjnie napisana? Z miłości do literatury? Czy jednak z miłości (nienawiści?) do polityki? Czy chcieliśmy się dowiedzieć, kto zabił Muzę, czy też pociągało nas jedno z pierwszych zdań: „W jakim momencie Peru tak się skurwiło?”. Czytaliśmy Peru, a myśleliśmy o Peerelu? Peerelu, w jakim momencie tak się skurwiłeś? Po tylu latach trudno odpowiedzieć na to pytanie. Ale wydaje mi się, że wszystkim nam, myślę, że także młodemu Kaczyńskiemu, bliska była postać głównego bohatera, przegranego na własne życzenie, odmawiającego uczestnictwa w systemie. Ciekawe, czy gdyby dziś prezes wrócił do tej lektury, nie wybrałby na swojego bohatera Cayo Bermudeza, demonicznego szefa Służby Bezpieczeństwa? I wtedy byłaby to już inna książka, różniąca się jak Czarodziejska góra różni się od Trylogii.
Jednak to nie Rozmowa w katedrze jest książką, którą polecam na wakacje, tylko Marzenie Celta, najnowsza powieść Llosy. Stare są lepsze, ale żeby być przodem do przodu (cyt. za Edek, Tango, Sławomir Mrożek) trzeba czytać nowe. Jest to zbeletryzowana biografia Rogera Casementa. Gdybym miała powiedzieć jednym zdaniem, powiedziałabym, że powieść ta pokazuje nam, że wobec ogromu zbrodni kolonializmu, zbrodni porównywalnych z holocaustem, korzystanie z usług homoseksualnych prostytutek, nawet nieletnich, to doprawdy drobiazg. Co przypomina mi, że w Rozmowie… homoseksualna tajemnica była ukrytym jądrem, sercem powieści. No, ale dzieli te książki kilkadziesiąt lat, dziś ta tajemnica nikogo zdrowego na umyśle tak bardzo nie porusza. Niestety opisane przez Llosę, a zbadane przez Casementa barbarzyństwo kolonialnego wyzysku – choć to było tak niedawno, początek XX wieku – też nie. I chyba dlatego niezbyt się ta powieść podobała. Ja ją jednak polecam, bo mnie porusza.