Święta to czas, jak zapewniał nas pan Prezydent, na przeżycia religijno-narodowe – u mnie nie występują – oraz głębokie przeżycia związane z towarzystwem najbliższych. Z tym drugim już lepiej – najpierw uczta sederowa połączona ekumenicznie z Wielkim Piątkiem, potem wegetariański obiad z rodziną zrekonstruowaną i wreszcie udziec barani u przyjaciół, niezbędny żeby wzmocnić się po koszernej wątróbce i jarzynkach. Żadnych śniadań, święconych jaj, szynki czy polewania wodą, tylko moja postmodernistyczna rodzina, od której dostaję, której czasem też daję i bez której byłoby mi jednak trochę smutno. Nie wiem, czy to miał na myśli prezydent, ale bóg zapłać za życzenia.
Poza tym w wolnych chwilach lekki serial i niezobowiązujące lektury. Oglądam więc Modern family, sympatyczną komedię rodzinną. Nie jestem aż tak postępowa, żeby mnie rodzinne komedie nie wzruszały. Cwane, śmieszne dzieciaki, kochający się i je rodzice, ciocie, wujkowie, dziadkowie. Święto Dziękczynienia z indykiem oraz gwiazdka z Mikołajem, skarpetą na prezenty i wielką choinką. Mamusie gotują, tatusiowie zarabiają na indyka. Miłość i wzajemna akceptacja mimo śmiesznych nieporozumień, czyli wartości rodzinne w pełnym rozkwicie. Amerykańskie wartości rodzinne, ale co z tego, dla mnie równie egzotyczne jak polskie, ale oni robią lepsze filmy. A rodzina choć „modern” jest w istocie tradycyjna, tylko dla hecy i społecznej edukacji trochę inna niż w polskich serialach. Składa się ona bowiem z osób rozwiedzionych i pobranych w nowych konfiguracjach. Gejów z adoptowaną córką z Wietnamu. Amerykanów i Kolumbijczyków. To oczywiście niczego nie zmienia, Ilona Łepkowska już myśli o podobnej. Ale to jeszcze nie dziś i nie jutro. Czemu nie? Przecież nie z braku Kolumbijczyków (mogą być Wietnamczycy) czy gejów, którzy wychowują dzieci. Żeby było bardziej realistycznie, mogą być lesbijki, lesbijki z dziećmi nie są już taką rzadkością. To by się w Polsce przydało i wcale nie naruszało wartości rodzinnych, ale chyba nie byłaby to dostatecznie święta rodzina.
Miły serial, ale długo nie da się go oglądać z powodu nadmiaru lukru. Czas na trochę pieprzu. Został mi jeszcze ostatni tom Pieśni lodu i ognia, czyli gra o tron. I powieść Roberta Krasowskiego Po południu. Książki dosyć podobne. Otóż jest tron, który co prawda kłuje w dupę, ale wszyscy o nim marzą i biją się o niego. Kto na nim zasiada, zajmuje się tym, żeby z niego nie spaść oraz czerpaniem przyjemności z rządzenia. Gra o tron jest fascynująca, rzecz w tym, że to nie ona decyduje o kształcie świata. U Martina to wojna między lodem i ogniem, u Krasowskiego kapitalizm. Swoją drogą, czymże innym jest kapitalizm niż konfliktem między lodem (ludem) a ogniem?
Zaletą Krasowskiego jest to, że opowiada nam o tutejszych bohaterach: Wałęsie, Kaczyńskim, Mazowieckim. Mazowiecki to taki Ned Stark, postać szlachetna, więc szybko ginie. Tu jednak stwierdzam wyższość Gry o tron, gdzie przegrana nie oznacza utraty pozycji politycznej, a ścięcie głowy i wbicie jej na pal, czyli wojnę na poważnie. No i u Martina jest więcej kobiet, i to silnych i interesujących. U Krasowskiego tylko jedna, nazywa się Suchocka i jest wydmuszką, marionetką, panią do towarzystwa. No i u Martina są smoki, a u Krasowskiego tylko Kościół katolicki, który nigdy niczego nie chciał, a jedynie brał, co dawali. Koncept równie fantastyczny, ale smoki są zdecydowanie efektowniejsze. Traktując to jako świąteczną rozrywkę, można i Krasowskiego przeczytać.
Tak właśnie, łącząc rodzinę z wojną, połączyłam nimę z animusem. I święta niestety się skończyły.