Michael Glawogger zmarł cztery dni temu w Afryce. Był człowiekiem pracy.
Jeśli zapytam, z czym kojarzy się wam współczesny przemysł, co mi odpowiecie? Z komputerami? Laboratoriami genetycznymi? Farmacją? Mechaniką precyzyjną? Takie są w każdym razie moje skojarzenia: zaawansowane technologie, wykwalifikowani pracownicy, którzy na pierwszy rzut oka przypominają raczej naukowców przebranych w białe ochronne kitle niż brudnych, spoconych robotników pochylonych nad taśmą produkcyjną.
Żyjemy w świecie postindustrialnym, w którym sektor przemysłowy przestaje pełnić podstawową rolę gospodarczą. Jego miejsce zajmuje sektor usługowy i informatyczny. Większość z nas pracuje w takich miejscach jak biura, banki, szkoły, placówki handlowe czy media. Odsetek robotników, którzy pod koniec XIX wieku stanowili 90% społeczeństwa, w dzisiejszej Europie spadł poniżej 20%. Jesteśmy przekonani, że ciężką, fizyczną pracę wykonują maszyny, pozostawiając dla ludzi jedynie zadania wymagające określonej precyzji i wysiłku intelektualnego. Dzięki zaawansowanym technologiom w ciągu ostatnich stu lat gigantyczne hale produkcyjne, kopalnie i huty zmieniły się w miejsca swoim charakterem przypominające bardziej laboratoria niż dziewiętnastowieczne, ponure fabryki.
Wizja gospodarki, do której dążymy, ma sterylny charakter. I jest to oczywiście jedynie fantazja. Niezwykle przyjemna i higieniczna iluzja, na której podtrzymywanie bogate europejskie społeczeństwo może sobie pozwolić.
Michael Glawogger, austriacki reżyser, dokumentalista, operator i scenarzysta filmowy, zagląda za kulisy owej fantazji, pokazując rzeczywistość, jakiej nie znamy i o której istnieniu nie chcemy wiedzieć. Śmierć człowieka pracy to pięć portretów ciężkiej, fizycznej pracy, która nadal istnieje, została tylko zepchnięta na margines i głęboko ukryta w XXI wiecznej rzeczywistości.
Donbas. Opuszczone kopalnie węgla na wschodniej Ukrainie. Jeszcze osiemdziesiąt lat temu miejsce to tętniło życiem, a szyby i sztolnie pełne były górników. Tu w 1935 roku Aleksiej Stachanow, radziecki bohater ludzi pracy, wydobył ponad 100 ton węgla w czasie jednej zmiany. Do dziś jego czyny sławi monumentalny spiżowy pomnik, stojący samotnie na pustkowiu, wśród niszczejących pozostałości zamkniętych kopalni. Tuż obok grupa bezrobotnych Ukraińców pracuje w biedaszybach. Mężczyźni narażają życie, wpełzając w sieć podziemnych tuneli, których wysokość nie przekracza 50 cm. Na leżąco, przy pomocy prymitywnych narzędzi, całymi dniami drażą skałę. Wieczorem wynoszą na powierzchnię to, co udało im się wydobyć. Kobiety mają nieco lżej, znajdują węgiel w odkrywanych własnymi rękami dołach. Dają radę zebrać tylko tyle, aby przeżyć z dnia na dzień.
Indonezja. Wysoko w górach. Niepokojący, księżycowy krajobraz. Żółty tuman spowija krater wulkanu i naturalne zbiorniki toksycznych chemikaliów. Robotnicy pracujący przy wydobyciu siarki cały czas wdychają trujące opary. Jeden nieuważny krok grozi upadkiem i śmiercią w kipiącej cieczy. Zatykają usta szmatami, żeby w ten sposób choć w części odgrodzić się od potwornego smrodu, jaki tu panuje. W bambusowe kosze zbierają zaschnięte kawały siarki i na własnych plecach niosą je do odległego o wiele godzin drogi punktu skupu. Idą kołysząc biodrami, stawiają drobne, szybkie kroki. Musieli opanować specjalną technikę marszu. Ładunek, jaki dźwigają, przekracza często sto kilogramów. „Ile potrafisz unieść?”, pyta jeden z tragarzy swojego przyjaciela. „Tylko siedemdziesiąt kilo”, przyznaje tamten ze wstydem. „Nie martw się – pociesza go towarzysz. – Któregoś dnia opuścimy to miejsce na zawsze”.
Schodząc do wioski, mijają bogatych turystów i przyśpieszają kroku, żeby nie przeszkadzać tym, którzy akurat pozują do zdjęć na tle egzotycznego krajobrazu. Wyłaniają się z trującej mgły i nikną w niej, jak duchy minionej epoki.
Z Indonezji Glawogger zabiera nas do Afryki. Nigeryjska rzeźnia to gigantyczny plac skąpanej we krwi ziemi. Tu zabija się, obdziera ze skóry i ćwiartuje średnio 700 zwierząt dziennie. Nad placem unosi się rozpaczliwy, niekończący się ryk bólu i rozpaczy. Na rzeźnikach cierpienie bydła nie robi wrażenia. Pracują po szesnaście godzin na dobę, żeby przeżyć.
Do morskiego brzegu podpływa gigantyczny, ważący tysiące ton transportowiec. Nie zwalnia, nie zatrzymuje się w odpowiedniej odległości, tylko z ogromną siłą stalowego cielska wbija się w plażę. Tak kończy się ostatnia podróż kolosa. Jak nerwowe, niecierpliwe mrówki otaczają go maleńkie ludzkie sylwetki. Jesteśmy w Gadani na południu Pakistanu. Ze swoich wsi i miasteczek przyjeżdżają tu biedni Pasztuni, żeby pracować przy rozbiórce okrętów. Mając do dyspozycji jedynie ręczne palniki, rozdzierają wrak na części: dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu… To ciężka i niebezpieczna praca. Mężczyźni na własnych plecach taszczą kawałki metalu na oddalony od plaży kopiec. Szkielet wraku zamienia się powoli w monstrualne stalowe mrowisko.
W Chinach ludzie patrzą z nadzieją w jutro. Wierzą w naukę i nowe technologie. Robotnicy pracujący w hutach prowincji Liaoning z rezygnacją przyznają, że nie powinni wymagać od własnych dzieci, aby szły ich śladem. Świat się zmienił. Do młodych należy przyszłość.
Na koniec reżyser zabiera nas z powrotem do Europy. Jedna ze starych niemieckich hut została przekształcona w projekt artystyczny. Nieczynne hale rozświetla nocami magiczna gra kolorów. Budynki, maszyny i ciężkie stalowe konstrukcje tracą swoją materialność. Industrialny krajobraz zmienia się w nierzeczywisty, fantastyczny obraz.
Dziś nie ma już stachanowców. Miejsce dawnych bohaterów zajęli nielegalni górnicy w biedaszybach, ludzie duchy – indonezyjscy zbieracze siarki i pakistańscy mrówczy dokerzy. Ciężka praca od dawna z nikogo nie czyni herosa, a jedynie odziera z godności i wyrzuca poza społeczny nawias. W sytych, cywilizowanych państwach zanika klasa robotnicza. Wyparliśmy ją, wypchnęli daleko poza europejskie granice do krajów Trzeciego Świata. Jak bardzo się jej boimy, można się przekonać, podążając śladami Glawoggera.
Śmierć człowieka pracy to niewątpliwie obraz w pełni zasługujący na miano estetycznego majstersztyku. Pełen pięknych zdjęć, delikatnych, rozświetlonych kolorów i niebanalnych ujęć. Reżyser maluje kolejne sceny lekko, z niezwykłą gracją unikając patosu. W tle towarzyszy mu muzyka legendarnego amerykańskiego kompozytora Johna Zorna. A jednak siedząc na wygodnej kanapie, w ciepłych pantoflach na nogach, trudno się wyzbyć dręczącego uczucia niepokoju, oglądając ów współczesny portret życia proletariuszy.
Michael Glawogger zmarł cztery dni temu w Afryce, podczas kręcenia kolejnego filmu. Miał pięćdziesiąt cztery lata. Był człowiekiem pracy.