Pan płaci, pani płaci, a właściciel hodowli norek się bogaci. Ale może już niedługo.
Choć nowelizacja Ustawy o ochronie praw zwierząt podwyższająca kary za znęcanie się została prawie jednogłośnie przegłosowana przez Sejm, to lobbyści okrutnej branży nie ustają w staraniach, żeby hodowcy na cierpieniu mogli zarobić jeszcze choćby na kilka maybachów. Pieniądze to niewątpliwie jedna z tych rzeczy, które rozumie ksiądz Rydzyk, być może dlatego postanowił włączyć się w obronę ferm i zaatakować partię, która przecież tak dzielnie tańczyła na urodzinach Radia Maryja. W jednej z audycji tegoż radia ojciec dyrektor komentował wściekle: „Te futerka przejmie kto? Niemcy i Rosjanie najpierw. Czy kto jeszcze? I kotka żałować. Do więzienia wsadzą. Tu się szanuje zwierzątka. Trzeba je szanować, ale równocześnie zabija się dzieci w Polsce. I mówią, że to są katolicy. Pewnie wszyscy byli w kościele na Boże Narodzenie. I co to jest? To jest jakaś schizofrenia. Tu się zastanawiają nad tymi futerkami, rozdzierają szaty. Ale człowieka wolno zabić. I to prawica jest? I to ludzie są?”
Rzeczywiście, to nie ludzie, to wilki. Nie dość, że zjadają polskie dzieci, to jeszcze chcą większych kar za znęcanie się nad zwierzętami. Muszę jednak księdza rozczarować, bo w 2017 w Niemczech przegłosowano nowe, bardzo restrykcyjne wymagania wobec ferm futrzarskich, co w praktyce oznacza koniec ferm i zakaz hodowli zwierząt na futra.
Jakby dla kogoś głos księdza Rydzyka to było jednak za mało, to Biuro Analiz Sejmowych postanowiło podważyć, czy zakaz hodowli zwierząt futerkowych jest zgodny z prawem UE. Biuro jakoś nie zauważyło, że zakaz ten funkcjonuje w wielu krajach UE, ale z pewnością wszyscy zauważyliśmy, że nasz Sejm nie bardzo przejmuje się analizami swojego biura, tylko raczej tym, co szepcze prezes Kaczyński, a w tej sprawie nawet całkiem głośno powiedział, że należy z tym bestialstwem skończyć.
Szersze spojrzenie na polski przemysł futrzarski daje wydany niedawno raport Ocena sytuacji branży hodowli zwierząt futerkowych.
Hodowcy futer starają się przedstawić biznes futrzarski jako zakorzeniony w polskiej tradycji i kulturze. Powiedzmy sobie szczerze, jest on równie tradycyjny, jak występowanie norki amerykańskiej na polskich ziemiach. Gwałtowny wzrost w branży rozpoczął się w Polsce po 2009 roku. Gdy wiele innych krajów zakazało hodowli na futra, North American Fur Auctions (drugi największy dom aukcyjny na świecie) otworzyło swoje przedstawicielstwo w Goleniowie w Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Od tego czasu Goleniów stał się jednym z największych ośrodków w Europie, wokół którego koncentruje się biznes futrzarski. Rozwój branży wsparto też zmianą przepisów. Wcześniej za hodowle, która wymagała sporządzenia raportu o szkodliwości inwestycji dla środowiska, uznawano fermę liczącą 8,4 tysiąca norek, ale potem ktoś przesunął przecinek i zrobiło się z tego 84 tysiące.
Polscy hodowcy uzależnieni są od sprzedaży skór na zagranicznych giełdach, praktycznie cała produkcja idzie na eksport. W Polsce właściwie nie produkuje się przetworów futer, jesteśmy tylko producentem surowca, dlatego zyski branży są zależne od popytu krajów, które kontrolują produkcję luksusowych artykułów, na której oczywiście zarabia się znacznie więcej niż na samej hodowli i uboju. Sami hodowcy narzekają na spadek cen i agresywną strategię firm, która ma ich skazać na lata współpracy z tylko jednym domem aukcyjnym. Jak wyjaśnia jeden z autorów raportu Jarosław Urbański: „polska eksportowa produkcja skór futrzanych powiela najgorsze wzorce wymiany handlowej, kiedy wielokrotnie w przeszłości jako kraj byliśmy dostarczycielem na rynki światowe tylko surowców. (…) Tego typu produkcja była zależna od wielkich korporacji i międzynarodowych giełd. Oznaczało to konieczność ponoszenia większej części ryzyka związanego ze zmianami koniunkturalnymi oraz obciążeniem dla środowiska naturalnego i ludzi.” Ale w sumie, czy kogoś dziwi, że produkcja futer nie jest zbyt innowacyjnym przemysłem? Robiliśmy to za Mieszka I i robimy to dzisiaj. Tylko, że za pieniądze ze sprzedaży futer (i niewolników) Mieszko zbudował polską państwowość, a obecnie nasz przemysł jest jedynie producentem surowca, na którym prawdziwe pieniądze zarabia ktoś inny.
czytaj także
Wygląda na to, że złote czasy przemysłu futrzarskiego powoli dobiegają końca. Futra są towarem luksusowym i choć sytuacje branży ratują spragnieni luksusu Chińczycy, to obserwowany spadek cen i popytu może okazać się trwałym trendem. Wpływ mają na to prężnie działające organizacje prozwierzęce, ale też sztuczne zamienniki. Śladem mięsa z in vitro poszła amerykańska firma Modern Meadow, która z genetycznie modyfikowanych szczepów drożdży produkuje białko identyczne z wołowym kolagenem, z czego następni robi płaty skóry. Nad odpowiednikiem futra z norek pewnie będzie trzeba jeszcze pokombinować. Ale może wcale nie. Choć kiepski ze mnie spec od mody, to widziałem sztuczne futra wyglądające równie elegancko jak prawdziwe. Być może więc problem nie jest w technologii, tylko mentalności ludzi, którzy chcą paradować obłożeni w skóry martwych zwierząt albo nawet, jak doktor Jan Kulczyk, tapetować sobie nimi ściany.
czytaj także
Autorzy raportu na temat sytuacji branży futrzarskiej z wdziękiem i dociekliwością punktują przekłamania i niedopowiedzenia raportów sponsorowanych przez samą branżę. Słynna stała się już podawana przez raport PwC liczba 50 tysięcy osób, którym rzekomo ma dawać pracę hodowanie i obdzieranie zwierząt ze skóry. Mało kto chyba jednak doczytał, że wspomniana w raporcie PwC liczba ma dotyczyć zatrudnienia w całej hodowli zwierzęcej (sic!). Oczywiście to głównie hodowla zwierząt rzeźnych.
Porównanie z Danią, której przemysł futrzarski jest dwukrotnie większy, każe podejrzewać, że w Polsce przy hodowli i uboju pracuje być może trzy albo cztery tysiące osób. Dane ZUS są tutaj jeszcze bardziej oszczędne. Wynika z nich, że w 2016 w tej podklasie obejmującej hodowle norek zatrudniono nie więcej niż 933 osoby. A są to dane obejmujące oprócz hodowli norek, czy szynszyli także hodowle strusi, jedwabników i pszczół czy zwierząt domowych. Oczywiście niewykluczone, że ludzie na fermach pracują często na czarno. O tym, że pracę na polskich fermach łatwiej znaleźć na portalach rosyjskich, czy ukraińskich, pisałem już jakiś czas temu, ale wciąż pokazuje to skalę bezczelności hodowców, którzy posługują się wyssaną z palca liczbą pięćdziesięciu tysięcy osób, gdy muszą sobie jednocześnie dobrze zdawać sprawę, że składki do ZUS odprowadzają chyba głównie za siebie samych. Z duńskich danych wynika, że co czwarty zatrudniony na fermie, jest jej właścicielem.
czytaj także
W Polsce też produkcja jest przeważnie na tyle zautomatyzowana, że nie wymaga zbyt wiele pracy, poza wyciąganiem martwych zwierząt z klatek i liczeniem kasy przez właścicieli. Co się nie zmienia, to że koszty tego procederu ponosimy my wszyscy. Badający fermy zwierząt raport NIK wskazywał, że na 20 skontrolowanych ferm norek w 15 stwierdzono naruszenie przepisów Prawa wodnego, co oznacza bezpośrednie zagrożenie zanieczyszczenia wód gruntownych.
Choć koszty zanieczyszczenia środowiska liczy się trudniej niż zyski branży, to jednak próbuje się też to robić. Szacuje się na przykład, że koszty środowiskowe występowania w przyrodzie europejskiej obcego gatunku, jakim jest norka amerykańska, można wyceniać na 105 milionów euro rocznie. Delikatnie szacując, że jedną piątą z tych kosztów ponosi obecnie Polska (a może nawet więcej, zważywszy, że jesteśmy dziś drugim producentem skór tych zwierząt w Europie), to i tak będzie prawie sto milionów złotych rocznie. Pan płaci, pani płaci, a właściciel hodowli norek się bogaci. Ale może już niedługo. (Choć oczywiście PO, za czasów którego rozkwitło w Polsce Eldorado dla hodowców, chce przedłużenia vacatio legis, do kiedy fermy mają zostać zlikwidowane, to wciąż wygląd na to, że prędzej, czy później, tak właśnie się stanie.)