Galopujący Major

A może tak limit wynagrodzeń na stałe?

Fot. Jakub Szafrański

Nasze państwo wreszcie przestało się bać wielkiego biznesu, a zaczęło wierzyć w siebie – czego dowodem jest zgłoszona przez Lewicę i poparta przez PiS propozycja pułapu wynagrodzeń („salary cap”) dla menadżerów przedsiębiorstw ubiegających się o pomoc publiczną w związku z koronawirusem.

W skrócie chodzi o to, żeby członkowie zarządu, rady nadzorczej i główna księgowa (analogicznie jak w ustawie kominowej) mieli ustalony limit górnego wynagrodzenia. Ma to być czterokrotność przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia, czyli około 20 000 brutto miesięcznie, w tym premia.

Rzecz jasna, pomysł nie ma na celu wielkich oszczędności, bo to nie będą aż tak wielkie liczby, jak się może wydawać. Ma raczej na celu zapobieżenie sytuacjom, gdy pomoc publiczna zostanie wydrenowana do kieszeni zarządzających przedsiębiorstwem. W praktyce takie drenowanie jest możliwe – chociażby w postaci tzw. transakcji własnych, czyli zlecaniu przez zarząd prac wykonywanych na rzecz spółki przez zaprzyjaźnionych podwykonawców, np. firmy założone przez ich bliskich albo nawet przez członków zarządu.

W propozycji Lewicy istotne jest uzależnienie pomocy od faktycznego obniżenia wynagrodzenia, czyli postawienie pracowników najemnych, jakimi są przecież zwykle menadżerowie, przed dylematem: dobro zarządzanej spółki czy dobro ich własnego portfela. W końcu nie każdy właściciel przedsiębiorstwa zgodzi się na drenowanie kasy spółki przez transakcje własne swych menadżerów.

Do tej pory sytuacja wyglądała odwrotnie. Starano się jak najbardziej powiązać zysk spółki z wynagrodzeniami menadżerów, co miało dać powiązać interesy racjonalnie myślących homo oeconomicus. W praktyce okazało się, że menadżerowie często prą w kierunku zysków krótkoterminowych – co może skończyć się dla spółek katastrofą – albo wprost oszukują, otrzymując premie w opcjach na akcje lub manipulując czasem ich wykonania. Stąd rozmaite pomysły, aby premie uzależniać od realizacji celów długoterminowych i wypłacać je dopiero, gdy cele te zostaną zrealizowane, a czasami nawet cofać (tzw. klauzule clawback).

Pułap wynagrodzeń to inne rozwiązanie. Zamiast ciągle ścigać króliczka i robić dobrze menadżerom na najwyższych stanowiskach, odgórnie ustala limit wynagrodzeń, dzięki czemu bez względu na wyniki finansowe spółki ich maksymalne wynagrodzenie jest znane.

Oczywiście, techniczne rozwiązania mogą być różne. Może to być sztywny pułap wynagrodzeń z różną wysokością, czyli np. 40 000 zł albo pięciokrotność średniego wynagrodzenia. Może to być „CEO pay ratio”, czyli odgórnie ustalony maksymalny stosunek wynagrodzenia członka zarządu do mediany zarobków pracowników spółki albo branży. Chcesz, drogi CEO, zarabiać więcej? Podnieś medianę płac w spółce, to sam będziesz mógł podnieść i sobie. Wreszcie może to być dzielenie wynagrodzenia na wynagrodzenie stałe i zmienne, przy czym wypłata zmiennego nie może być uzależniona od zwolnień pracowników. A więc koniec z wypłatą premii zarządowi, któremu do celów uzyskania premii wpisano restrukturyzację spółki przez „uelastycznienie zatrudnienia”.

Pomysłów jest wiele. Wszystkie one wychodzą z założenia, że owszem, w wynagrodzenia w podmiotach prywatnych także można ingerować. Oburzonym na prawo własności spieszę przypomnieć, że właściciel przedsiębiorstwa i tak wypłaca sobie dywidendę, więc akurat jego limit nie dotyczy. Ba, być może nawet mógłby wypłacać sobie zysk większy o tę część, której menadżer na skutek limitu nie dostanie. Inna sprawa, że dywidendy powinny być wyżej opodatkowane.

Płacisz podatki na Seszelach? To tam szukaj pomocy

Neoliberalnym legalistom śpieszę także przypomnieć, że to nie jest też tak, że państwo nie może nakładać na przedsiębiorstwo żadnych zakazów i ingerować w biznes. Nakłada ich wiele – od obowiązków informacyjnych poprzez rachunkowe po liczne zakazy i nakazy dbania o bezpieczeństwo pracowników. Ba, czasami nawet państwo nakazuje spółce brać pod uwagę nie tylko interesy jej właścicieli.

Przykładowo, robi tak Wielka Brytania, która w sekcji 172 Companies Act nakazuje jego dyrektorom dbać o promowanie sukcesu spółki m.in. poprzez obowiązkowe… dbanie o interesy pracowników. Nawet w tzw. ojczyźnie wolności – USA – państwo potrafi poprzez sądy uznać, że z punktu widzenia akcjonariuszy spółki interes okolicznej społeczności jest ważniejszy niż ich zysk finansowy, jak to się stało w słynnej amerykańskiej sprawie Shlensky v. Wrigley. Słowem, ingerowanie w strukturę zarobków spokojnie mieści się w granicach „cywilizacji zachodniej”.

W propozycji Lewicy istotne jest uzależnienie pomocy od faktycznego obniżenia wynagrodzenia.

Limit musiałby oczywiście dotyczyć wszystkich bez wyjątków. Zaraz podniosą się krzyki o fachowcach, którzy wyjadą. Być może część z nich wyjedzie, chociaż dziwne, że nie wyjechali dotychczas, skoro są aż takimi fachowcami. Ale nawet jeśli menadżerowie wyjadą, to na ich miejsce jest cała masa dyrektorów średniego szczebla, którzy często o wiele lepiej orientują się w zarządzaniu i tymi drobnymi 40 000 miesięcznie jednak nie pogardzą.

No dobrze, ale po co właściwie ustanawiać ten limit? Przede wszystkim po to, żeby zmniejszyć nierówności nie tylko w społeczeństwie, ale w samym przedsiębiorstwie. W latach 90. członek zarządu niemieckiej firmy zarabiał dziewięć razy więcej od swojego pracownika i niemiecka gospodarka jakoś sobie radziła.

Spłaszczenie płac pozwoli także na zmianę kultury korporacyjnej. Awans z dyrektora średniego szczebla, a nawet prawnika spółki, nie będzie się wiązał już z tak ogromnym awansem finansowym, który powoduje wyścig psychopatów w garniturach, o którym pisze „Forbes”. Zarządzający będą mieli zupełnie inną perspektywę, powiedzmy: zamożnej klasy średniej, a nie klasy milionerów, którzy potrafią się od ludzkiej tłuszczy odgrodzić niezliczoną ilością pieniędzy.

W Polsce nawet podatki zwiększają nierówności [rozmowa]

Dodatkowo odpadnie pęd ku krótkoterminowym zyskom, czyli zastrzykom ogromnych pieniędzy, które dają rentę do końca życia, nawet jeśli spółka za rok się zawali. Słowem: ogromne pieniądze to ryzyko moralnej degeneracji, a mogłyby one służyć o wiele lepiej samej spółce i jej pracownikom. Ktoś mógłby powiedzieć, że można to osiągnąć podatkami, ale pamiętamy propozycję partii Razem, aby płacić 75 procent podatku od zarobków powyżej 500 000 zł. Ile wtedy było płaczu! Polacy nie lubią wysokich podatków, ale na pensję miesięczną limitowaną do 40 000 zł dla szefowej zgodzić się mogą prędzej. Myślicie, że nie?

W 2014 roku w ramach badań naukowych zapytano przedstawicieli różnych krajów, jaki powinien być idealny stosunek pensji prezesa do pensji pracownika. W przypadku Polski okazało się, że faktyczny stosunek wynosi 28:1, podczas gdy respondenci za stosunek idealny uważali… 5:1. O czym szerzej przeczytacie w „bolszewickim” Harvard Business Review.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij