Po co wyznawcy „zemsty Boga” się nie rozwodzili, jeśli teraz mają być świadkami, jak jakiś rozwodnik będzie przyjmował komunię? Po co nie byli gejami, jeśli teraz nie wolno im będzie gejami pogardzać?
Dlaczego słowa Franciszka, że „kim jest, by osądzać homoseksualistów”, stały się Rubikonem, po którego przekroczeniu polscy „tradycjonaliści” zaczęli pozwalać sobie na więcej, niż kiedykolwiek chcieli pozwolić ks. Lemańskiemu? Ks. Lemańskiego starali się wyrzucić z Kościoła, bo krytykował abp. Hosera, oni sami przyznali sobie prawo do krytyki papieża, który w tak bardzo przez nich czczonej „hierarchii” (czczonej przez nich bardziej, niż kiedykolwiek czcili Jezusa i jego nauczanie) znajduje się jednak wysoko ponad Hoserem.
Przecież Franciszek – jak dotychczas – powtarza oficjalną doktrynę Kościoła: „szanujemy homoseksualistów, ale odrzucamy ich seksualność”. To tak, jakby „szanować heteroseksualistów” tyle że bez seksu heteroseksualnego. To tak, jakby szanować ptaki, ale fakt, że latają uznawać za grzech, i zachęcać je, by z latania zrezygnowały albo choćby spowiadały się z latania codziennie swoim dobrym ptasim pasterzom. Oczywiście naturalistyczne metafory mają w stosunku do ludzi swe ograniczenia. Seks jest najbardziej szaloną spośród wszystkich ludzkich aktywności, ale grzech rodzi się nie z jego homo czy hetero natury, ale z momentu, kiedy za jego pomocą krzywdzimy innego człowieka (okłamujemy go, wykorzystujemy). Wielu, a może większość z nas ma na swoim koncie taki grzech, wiemy zatem doskonale, że nie homo czy heteroseksualizm o tym grzechu przesądza.
Tak czy inaczej, papież nie zmienił (jeszcze?) doktryny Kościoła w stosunku do homoseksualizmu. Głosi jednak powrót do Ewangelii w tym sensie, że zakazuje katolikom nienawiści, pogardy, poczucia wyższości nawet w stosunku do tych, z którymi Kościół i katolicy mają dzisiaj kłopot. Jeśli z tego powodu polscy (i nie tylko polscy, bo bulgotanie na papieża Franciszka staje się powoli tak uniwersalne, jak uniwersalny jest Kościół) „tradycjonaliści” mają z tym kłopot, powraca pytanie, które wielokrotnie nas tu w Polsce trapiło. Czy przyszli oni do Kościoła dla Boga, czy też przyszli wyłącznie dla „zemsty Boga”? Czy przyszli dla Jezusa i jego miłosierdzia, czy wyłącznie dla własnej nienawiści, wyłącznie po to, aby zaspokoić własne poczucie wyższości, własną rządzę panowania? Włochy żyły historią prawicowego antyislamskiego publicysty, który „nawrócił się na katolicyzm”, a Benedykt XVI celebrował jego „nawrócenie” publicznie, czyniąc z niego znak swojego Kościoła. Kiedy nowy papież Franciszek powiedział, że muzułmanie i chrześcijanie to „dzieci jednego Boga”, ten człowiek wystąpił z Kościoła równie publicznie, równie ostentacyjnie, jak wcześniej do niego wstąpił. Po co zatem wstępował do Kościoła, żeby szukać tam Boga, żeby praktykować tam miłosierdzie? Nie, on wstąpił do Kościoła, bo miał nadzieję znaleźć w Nim narzędzie własnej nienawiści. I wystąpił z Kościoła, kiedy stracił pewność, że ten Kościół będzie jego nienawiści służył. Dokładnie takie same są motywacje „obrony Kościoła” przez polskich „tradycjonalistów” i dokładnie takie same są motywacje „krytyki Kościoła”, którą dzisiaj zaczynają głosić.
Po co bowiem wyznawcy „zemsty Boga” się nie rozwodzili, jeśli teraz mają być świadkami, jak jakiś rozwodnik będzie przyjmował komunię? Po co nie byli gejami, jeśli teraz nie wolno im będzie gejami pogardzać? Czemu nie uprawiali prostytucji, skoro okazuje się, że Jezus bardziej umiłował Marię Magdalenę, niż każdego z nich? Wystarczy otworzyć w Kościele Ewangelię, żeby wyznawcy „zemsty Boga” poczuli się sprowokowani do buntu.
Kiedy Franciszek powiedział, że Kościół powinien zastanowić się nad udzielaniem komunii ludziom, którzy się rozwiedli, ale teraz żyją w nowym stabilnym związku i chcą uczestniczyć w rytuale, który dla katolika oznacza realny kontakt z Bogiem, posłużył się argumentem, że Kościół prawosławny na coś takiego pozwala, „daje tym ludziom drugą szansę”. Wśród polskich (i nie tylko polskich) „tradycjonalistów” ponownie zawrzało. Grzeszna propozycja, obciążona w dodatku grzesznym argumentem („grzesznym”, gdyż dla wyznawców „zemsty Boga” ekumenizm zawsze był błędem). Po tej wypowiedzi papieża doszło do kolejnej „pieriestrojkowej” sceny. Tezy papieża o komunii dla rozwodników w miarę precyzyjnie podało Radio Watykan, podczas gdy polska Katolicka Agencja Informacyjna enigmatycznie stwierdziła, że „papież podjął temat, który zawsze powraca…”, starannie wycierając sens jego wypowiedzi. Wracamy w ten sposób do dawnej pieriestrojkowej sytuacji, gdzie kolejne deklaracje Gorbaczowa łatwiej było poznać z Radia Moskwa, niż z Radia Warszawa lub Radia Erewań. Bo Radio Moskwa, nawet jeśli jego redaktorzy uważali Gorbaczowa za szkodliwego idiotę, bało się cenzurować sekretarza, który stał za ich plecami. Z kolei redaktorzy Radia Warszawa lub Radia Erewań, nawet jeśli niektórzy z nich uważali Gorbaczowa za nadzieję na to, że mogą się kiedyś stać lewicowcami, a nie wyłącznie zamordystami, bardziej bali się lokalnych sekretarzy-janajewowców, którzy sami też się bali, więc woleli Gorbaczowa po prostu cenzurować.
Tempo, w jakim rozwija się pieriestrojka Franciszka, pozwala mieć nadzieję, że Dni Młodzieży w Krakowie nie będą defiladą zdyscyplinowanej Armii Boga (służącej „Jego zemście”, wygrażającej świeckiemu państwu, liberalizmowi, Europie, rozwodnikom, gejom, wszystkim, wobec których Armia Boga czuje wyłącznie pogardę), ale będą spotkaniem wolnych chrześcijan, prowadzących między sobą dyskusje, nieraz fundamentalne, także na temat Boga (jeśli interesują się Bogiem). Taka wizja Dni Młodzieży nie przeraża mnie, podczas gdy ta pierwsza mnie przerażała, nawet jeśli redaktorzy RMF i paru innych mieszczańskich mediów, których nazwy aż smutno wymieniać, zgodnie z panującą dziś nad Wisłą doktryną „wolnorynkowego katolicyzmu” podkreślali, że „Polska i Kraków na Dniach Młodzieży zarobią”.
Ale znowu, wszystkie te ewentualne dyskusje wolnych chrześcijan na temat tego, czy Kościół powinien kamieniować (choćby słowami) ludzi, których uważa za grzeszników, czy powinien się wobec nich zachowywać raczej tak, jak Jezus wobec Marii Magdaleny, powinny się toczyć w Kościele, podczas Dni Młodzieży, na łamach katolickich mediów. Ale nie powinny się toczyć w Sejmie, nie powinny się toczyć w kontekście stanowienia prawa powszechnego, które obowiązuje także ludzi nie mających nic wspólnego z katolicyzmem i nie chcących mieć, a obywatelami polskiego państwa będących takimi samymi jak katolicy. Zatem jeszcze raz apeluję:
zachwycajmy się przebudzoną po latach wolnością w Kościele, która zawsze rodzi różnice, zawsze prowadzi do wolnej refleksji nad prawdami wiary (a nie wyłącznie nad formą ich przekazywania), a jednocześnie budujmy świeckie państwo, budujmy ład polityczny i społeczny, w którym możliwy będzie przyjazny rozdział Kościoła i państwa.
Gdzie państwo nie będzie żadną przeszkodą dla praktykowania żadnego kultu, przeciwnie, będzie każdemu kultowi pomagało organizacyjnie, nawet finansowo. Ale jednocześnie będzie robić wszystko, żeby żaden partykularny kult (kult mający 97 proc. wyznawców jest tak samo partykularny jak kult mający 0,5 procenta wyznawców, „demokracja większościowa” nie ma władzy nad ludzkimi sumieniami, „demokracja liberalna” rozumie to doskonale, tyle że w Polsce rozumienie dla „demokracji liberalnej” jest jeszcze minimalne) nie mógł wprowadzać kryteriów własnego wyznania do prawa obowiązującego powszechnie.