Ćwiczono mnie w nieufności wobec „czasów wielkiej imitacji”, czas więc zapytać, czym jest ta polskość właściwie. Dla mnie była Witkacym, Trzebińskim z jego dziennika i prób dramatycznych (a nie z pieśni o imperium, w którego istnienie do tego stopnia nie wierzył, że w swojej prawdziwej literaturze oddawał się wyłącznie witkacowsko-gombrowiczowskiej grotesce, która na realistyczny opis polskiego imperium formą jest najlepszą). Dla mnie polskość była zatem oryginalną literaturą tego języka (było jej sporo) i oryginalnymi ideami tego języka (na lekarstwo, ale jednak przy użyciu mikroskopu elektronowego dawało się znaleźć).
Czymże jest jednak polskość dzisiaj, szczególnie dla ludzi, którzy sobie tą polskością wycierają usta od rana do wieczora i szantażują nią innych, że niby z polskości się wyobcowali i żyją w „czasach wielkiej imitacji” (cyt. za Ryszard Legutko)? Czym zatem jest dzisiaj polskość dla „konserwatywnej większości” sejmowej i pozasejmowej?
Terlikowski wybrał sobie do imitowania ojca Pio, Gowin wybrał sobie Benedykta XVI i Margaret Thatcher, Cejrowski i Ziemkiewicz wybrali sobie Rusha Limbaugh, Legutko Alaina Blooma i Rogera Kimballa (choć akurat od Kimballa, czwartorzędnego neokona schyłkowej rewolucji konserwatywnej w Ameryce, był kiedyś o niebo inteligentniejszy). Andrzej Nowak i Jadwiga Staniszkis wybrali sobie na imitacyjny wzorzec Putina (choć rzadko o tym mówią; Jadwiga Staniszkis zaledwie w paru autoryzowanych wywiadach, a Andrzej Nowak wyłącznie w rozmowach ze swoimi prawdziwymi „przyjaciółmi Moskalami”, specjalizującymi się w „nation building” i projektowaniu wyobrażonego imperium dla kremlowskich poddanych). Wybrali sobie za patrona Putina jako ideał sterowności peryferiów, skierowanej przeciwko zachodniemu centrum kojarzonemu z obrzydliwym liberalizmem, świeckością, przełomem nominalistycznym czy emancypacją.
Szczerze mówiąc, w przypadku Jadwigi Staniszkis nawet nie jej peryferyjne strategie mnie drażnią, bo mimo wszystko były intelektualnie inspirujące, ale to, że po Smoleńsku zawartość swego umysłu tak skutecznie ukryła przed prawicowymi zombies, którymi usiłuje zarządzać na nieporównanie bardziej prymitywnym poziomie. Jarosław Marek Rymkiewicz wybrał sobie z kolei Jüngera, którego zaledwie „spolszcza”, choć istotnie w prawdopodobnie najlepszej dzisiaj dostępnej polszczyźnie.
Gdzie w tym wszystkim jest jednak polskość, która nie byłaby tylko zakazem, lękiem, walką różnych agentur, różnych lobbies albo – w najlepszym razie – walką różnych imitacji? Nie ma takiej polskości, przestańmy się okłamywać wzajemnie. Polska intelektualnie i duchowo globalizacji nie przeżyła (powtarzam tę diagnozę za Henrykiem Rzewuskim, który ją sformułował w połowie XIX wieku, więc nie jest ona zbyt odkrywcza, ale ja oryginalność mam gdzieś). Męczymy się tylko w coraz słabszym języku, w który zostaliśmy wrzuceni. Męczymy się, żeby nauczyć się jakiegoś bardziej praktycznego, angielskiego, chińskiego, rosyjskiego, niemieckiego…
Najcyniczniejsi z nas używają języka polskiego tylko dlatego, że innego nie znają. Albo tylko jako narzędzia, żeby ze swoją agenturą, lobby, imitacją, globalną ideą dotrzeć do tubylców, którzy także żadnego języka globalizacji nie znają. Terlikowski z ideą rzymską, Gowin z rzymską i thatcherowską, Ziemkiewicz z thatcherowską i reaganowską, Legutko z ideą amerykańskiej kulturowej prawicy, Cejrowski z ideą Tea Party. Gowin wolałby się z Polakami komunikować po angielsku i po łacinie, ale by go tylko w „Pressjach” zrozumieli, bo tam jednak pisuje wykształcona młodzież. Ziemkiewicz i Cejrowski woleliby po amerykańsku z jakimś redneckim akcentem, ale akurat ich fani ciągle są jeszcze niewolnikami tubylczego narzecza, więc muszą do nich Ziemkiewicz i Cejrowski w tym narzeczu się zwracać. Rymkiewicz wolałby po niemiecku, w rodzimym języku niemieckiej rewolucji konserwatywnej, chociaż język polski opanował lepiej niż ktokolwiek inny, więc jest mu jednak jakoś szkoda własnego warsztatu. Staniszkis i Nowak woleliby po rosyjsku, ale wtedy by ich prawicowe zombies rozpoznały i zżarły.
Ja, proponując imitację północnoeuropejskiej socjaldemokracji oraz brytyjsko-francuskiego oświecenia, mam z pozoru większy wybór, od języka francuskiego, poprzez angielski, skończywszy na niemieckim. Szkoda tylko, że żadnym z tych języków nie posługuję się wystarczająco płynnie, żeby na niego przejść jak Nabokov z rosyjskiego na angielski w Lolicie. Terlikowski egzorcyzmy nad Madonną powinien odprawiać po łacinie i po łacinie pewnie by je odprawiał, gdyby nie to, że kontrreformacyjni jezuici, nie chcąc, by jedyną Biblią po polsku była Biblia luterska, kalwińska albo ariańska, zaczęli używać polszczyzny do urabiania tubylców, którzy łaciny (ani włoskiego, ani hiszpańskiego) nie znali.
Żyjemy zatem w „czasach wielkiej imitacji” (znów Ryszard Legutko, który sam w nich żyje najgłębiej, a także parafraza zespołu Ramstein, „We all living in America, America, America…”). A najlepiej czuje się w tych czasach tzw. polska prawica, najbardziej imitacyjna formacja, jaką przyszło mi w Polsce oglądać od środka i z zewnątrz.
Skoro jednak macie już wybór wyłącznie spośród różnych imitacji, idźcie i naśladujcie północnoeuropejską socjaldemokrację, szkockie i francuskie oświecenie, Spinozę, Kanta, Habermasa. To są bowiem najlepsze imitacje, które możemy zaoferować ludziom żyjącym w tym kraju.
Nawet przecież „Solidarność” nie była żadnym oryginalnym „polskim” ruchem społecznym. Dla dzisiejszego Gowina to był ruch thatcherystów, a dla Cejrowskiego Tea Party. Dla patrzącego na to z wyżyn Instytutu Świata Arabskiego w Paryżu Gilles’a Kepela była to raczkująca "zemsta Boga" i może on jeden się nie pomylił tak zupełnie do końca. Ale co zrobić z Piniorem, Frasyniukiem, Krzywonos, Labudą, Kuroniem, którzy w „Solidarności” także przecież byli, byli w niej nawet nieporównanie bardziej niż Rafał Ziemkiewicz, pierwszy rolnik RP ubezpieczony na KRUS-ie? Oni byli w niej północnoeuropejskimi socjaldemokratami. Ale były takie latynoamerykańskie ruchy społeczne, sięgające – jak peronizm – od faszyzmu aż po socjalizm. Nie płacz za nimi, Argentyno (parafraza za musicalem Evita Webbera i Rice’a, oczywiście w wykonaniu Madonny).