Uświadomiłem sobie nagle, że jako publicysta funkcjonujący na rynku już od wielu lat stałem się klasykiem samobójczych rad.
Uświadomiłem sobie nagle (właściwie trudno byłoby nie być tego świadomym), że jako publicysta funkcjonujący na rynku już od wielu lat stałem się klasykiem samobójczych rad.
U Kaczyńskiego chwaliłem to, co realnie go osłabiało, np. wyrzucenie Marka Jurka z partii w apogeum sporu o zmianę Konstytucji (w celu jeszcze ciaśniejszego wyznaniowego zaciśnięcia uchwytu na gardłach kobiet przez naszą wersję „brodaczy”, tyle że w Polsce występujących nie w galabijach, ale często w zachodnich garniturach „thatcherystów”). Chwaliłem u Kaczyńskiego każdy jego opór przed ześlizgiwaniem się w to, czym ostatecznie się stał. A więc znów chwaliłem to, co realnie go osłabiało. Podobnie wyglądają moje „modlitwy” do Tuska. Gdyby którejś posłuchał, skończyłby na politycznym śmietniku (gdzie skończy, nie słuchając „dobrych inteligenckich rad”, to zupełnie inna sprawa). Krytykowałem u Kaczyńskiego i Tuska to, co ostatecznie zapewniło im obu władzę (mniejszą, większą, ale jeśli zsumuje się obie, to w istocie ich pełną władzę nad Polską od ponad siedmiu lat). U Tuska krytykowałem zatem jego nadzwyczaj skuteczny „antykaczyzm”, u Kaczyńskiego jego nadzwyczaj skuteczny „antytuskizm” i „smoleńszczyznę”. Zatem znowu, albo powinienem pisać na wspak, albo na wspak należy czytać moje felietony.
Palikotowi proponowałem, żeby był mniej Palikotem, Millerowi, żeby był mniej Millerem, podczas gdy właśnie będąc Millerem i Palikotem, obaj stali się tym, czym dziś są w polskiej polityce.
Mógłbym pocieszać się tym, że felieton to wyłącznie literatura, sztuka dla sztuki, Mallarme, Isidore Ducasse, „przypadkowe spotkanie parasola i maszyny do szycia na stole prosektoryjnym”. Ale to przecież nieprawda. Czasami, poza manierycznym nadmiarem stylistycznych figur, umieszczałem przecież w moich felietonach także jakieś fragmenty politycznych analiz. Wszystkie do kosza, jeśli miałyby służyć jako wskazówka do zdobywania i utrzymywania władzy w Polsce. W takim kraju jak ten, należy opowiadać o imperializmie Sarmatów i wieszać się klamek obcych ambasad (dziś także klamek ponadnarodowych korporacji, silniejszych od niektórych ambasad). Oczywiście wyłącznie tych przez siebie wybranych do uwiarygodnienia „naszego patriotyzmu” przeciwko „zdradzie tamtej partii”. Należy wołać, że to nie państwo, ale okupacja. I pobierać od tego „okupacyjnego, dziadowskiego państwa” wysokie opłaty na własne polityczne funkcjonowanie. A jeśli nawet ma się ochotę poprowadzić jakąś potrzebną i ważną ideową dyskusję o kształcie powszechnego systemu edukacji, powszechnego systemu ochrony zdrowia, systemu emerytalnego, np. pomiędzy jakąś prawicą socjalną i prawicą liberalną, trzeba to koniecznie okrasić oskarżeniem swoich przeciwników (i tylko ich) o odpowiedzialność za katastrofę smoleńską, o „Targowicę” i „zdradę”, o „prześladowanie Kościoła”. Takie są zasady polityki polskiej po roku 2005, nawet felietony wypada pisać w obrębie tych zasad, żeby wnioski były w obrębie tych zasad zrozumiałe. Europa? To miejsce, skąd Polsce udaje się wyszarpać trochę grosza albo „odeprzeć przychodzące stamtąd zagrożenia”, np. politykę klimatyczną. Na pewno nie jest to miejsce, za które polscy politycy powinni czuć się współodpowiedzialni, które powinni współkształtować tak jak czują się za politykę europejską współodpowiedzialni i starają się ją współkształtować (także europejską politykę klimatyczną) Niemcy, choćby jako narzędzie własnego bezpieczeństwa i siły.
W ten sposób jako felietonista dołączam do wielkiej tradycji Polaków, którzy tylko przegrywać potrafią pięknie (albo niepięknie, to także zależy od tego, kto jest krytykiem literackim naszych klęsk), ale wygrywać ani sami nie umieli, ani nie potrafili sformułować wskazówki pozwalającej wygrać bliskim sobie politykom, ideom, diagnozom. Zostać „nakrytym czapkami” to nic przyjemnego. Ani dla obrońcy Republiki Weimarskiej, ani dla obrońcy liberalnej demokracji w Polsce. Tak, obu mających na sumieniu liczne grzechy (ekonomiczne, społeczne), ale tylko z grzechu politycznej słabości ostatecznie rozliczanych przez historię i przez swoich wrogów.
W dodatku zarówno „arabska wiosna”, jak i marzenia o „postsekularyzmie” kończą się właśnie w Egipcie masakrą, od której nie ma odwrotu. Algieria albo Iran. Albo „zemsta Boga” zostanie skutecznie eksterminowana przez resztki świeckości, albo resztki świeckości zostaną skutecznie eksterminowane przez „zemstę Boga”. Na dialektykę przyjdzie czas później, kiedy skończą się (jeśli kiedyś się skończą) te wszystkie masakry. Kiedy przeminie (jeśli kiedyś przeminie) nasze „nowe średniowiecze” reakcji i mroku. Przy którym średniowiecze prawdziwe było epoką niebywałej modernizacji i emancypacji (gotyk, po którym powinna była nadejść „erazmiańska reformacja”, której niestety ostatecznie nie było).
Celowo używam pojęcia „resztki świeckości”, bo nawet kiedy Gilles Kepel w wywiadzie dla Dziennika Opinii próbuje zdefiniować tożsamość ostatnich sekularystów, swoich ostatnich przyjaciół w świecie islamskiej „zemsty Boga”, z braku innej definicji powtarza: „oni piją alkohol”. To tak niewiele, aby przeciwstawić się „zemście Boga”. Wolność negatywna? Mnie to wystarczy z nawiązką, tak mało jej w moim życiu zaznałem. Ale dla innych, dla wielu, będzie to tylko epitet.