Dziś o suwerenności mówi się zazwyczaj w kategoriach ekonomicznych. Podobnie jak o człowieczeństwie, miłości, macierzyństwie, małżeństwie czy związku partnerskim. Mówią tak agnostycy, mówią katolicy, zatem i ja rozpocznę od cytatu z ciekawego opracowania banku BZ WBK zatytułowanego „Uwaga, nierównowaga!”, z cyklu „Makroskop – temat miesiąca”, podrozdział „Co było źródłem sukcesu polskiego eksportu?”. Wiem, że brzmi to interesująco wyłącznie w uszach wariata, a jednak zawarte tam uwagi, nawet jeśli banalne, warto sobie powtórzyć dla potrzeb naszych rozważań o suwerenności.
Zaczyna się neutralnie: „Źródłem sukcesu polskiego eksportu w ostatnim dwudziestoleciu była przede wszystkim konkurencyjność kosztowa”. Potem jest fraza wręcz optymistyczna: „Polskie firmy były wyjątkowo skuteczne w trzymaniu kosztów pracy pod kontrolą – na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat realne jednostkowe koszty pracy obniżyły się najbardziej w całej UE”. Wszystko jednak zmierza do pointy raczej depresyjnej: „Polskie przedsiębiorstwa konkurowały niskimi kosztami wytwarzania w branżach stosunkowo niskiego przetwórstwa”.
Proces obniżania kosztów pracy w Polsce nieomal do poziomu najniższych w UE (Bułgaria, Rumunia) i równoległy proces przestawiania polskiej gospodarki na tory „stosunkowo niskiego przetwórstwa” trwają przez cały okres po roku 1989 bez względu na to, czy rządy były wówczas „prawicowe”, „lewicowe”, „niepodległościowe”. Kaczyński ma tu takie same osiągnięcia jak Balcerowicz (kiedy był ministrem finansów, wicepremierem lub guru), Miller takie same jak Tusk. Nie chcę się czepiać polityków ani ich programów (w kraju takim jak Polska nie mających ŻADNEGO znaczenia). Nie chcę się czepiać nawet „polityk historycznych”. Tego, czy trwoniliśmy nowoczesność Gierka, czy raczej wychodziliśmy z zacofania peryferiów Bloku Wschodniego w nowoczesność peryferiów Bloku Zachodniego. Nie mam też wątpliwości, że gdybyśmy dziś skokowo podnieśli koszty pracy w Polsce, to przy rozstrzygniętej już strukturze naszej gospodarki i naszego eksportu w ciągu paru miesięcy trafiłby nas pewnie szlag. Chodzi mi raczej o fatalizm państwa peryferyjnego, obdarzonego bardzo ograniczonym potencjałem politycznego wyboru, którego gospodarka stała się (bo musiała? aż w takim tempie i w takiej proporcji?) podproducentem „gospodarek strefy euro” (głównie gospodarki niemieckiej). Całe szczęście, że pomiędzy Niemcami i Polską istnieje dziś najsłabszy choćby bufor europejskości, bo gdyby nie istniał, to przy takiej dysproporcji sił kooperacja zmieniłaby się szybko w okupację. I to bez względu na intencje polityków obu stron.
I teraz przejdźmy do Kartaginy. Przeciwnicy wejścia Polski do strefy euro powtarzają, że utracimy w ten sposób kolejną ważną część naszej suwerenności. Kiedy zapytać, „jaką?”, odpowiedzi stają się mętne. Polityka gospodarcza? Nie prowadziliśmy żadnej i nie prowadzimy. Gdyby ktoś politykę gospodarczą zechciał w Polsce prowadzić w przyszłości, to przy naszym obecnym potencjale obecność w strefie euro raczej te próby wspomoże, niźli im przeszkodzi. Suwerenna polityka kursowa państwa polskiego? To nie ona sprawiła, że od 2005 do 2012 roku złotówka skakała o 50 procent w górę i w dół. Sprawiła to „polityka rynków walutowych”, na którą rządzący w tym czasie Kaczyński i Tusk nie mieli wpływu. Bawiących się złotówką jest wielu, bo do zabawy peryferyjną walutą wystarczą już nie miliardy, ale miliony dolarów. I to nie Polacy zarabiają na skokach kursu złotówki, ale faceci z londyńskiego City i z paru innych „finansowych centrów” naszego nowego świata wiecznego kryzysu. Trudno się zatem dziwić, że tacy ludzie kochają „suwerennościowych polityków polskich” (i są przez nich kochani). „Walutowa suwerenność” Polski dostarcza im bowiem dużych zysków przy małym ryzyku.
Gdzie nie podrapać tę „walutową suwerenność”, spod łuszczącej się farby ostentacyjnie wyłania się nicość. Polityka kursowa rządu (wszystkich rządów) i NBP (pod kierownictwem osób żywych i świętej pamięci) najbardziej jest skuteczna i najbardziej widoczna, kiedy w ostatni roboczy dzień roku ustala się kurs złotego wobec koszyka walut, aby ustalić księgową wartość polskiego zadłużenia. Bank Gospodarstwa Krajowego rzuca wówczas na rynek euro, które dostaliśmy z Unii, podbijając na kilka minut kurs polskiej waluty. Po to, aby rząd zmieścił się pod konstytucyjnym progiem zadłużenia albo żeby mógł sobie choćby nabić parę PR-owych punktów. Oto jaką suwerenność możemy stracić, wchodząc do strefy euro. No i obroty na przygranicznych bazarach, jeśli „rynki” umieszczą złotówkę na atrakcyjnym poziomie, bo jeśli nie, to z kolei Polacy nabijają kabzę mikrohandlowcom zza najbliższej granicy. Reszta naszej suwerenności gospodarczej mieści się w cytowanym już sformułowaniu z analizy BZ WBK: „polskie przedsiębiorstwa konkurują niskimi kosztami wytwarzania w branżach stosunkowo niskiego przetwórstwa”.
Oczywiście są ludzie wierzący, że to, czego nie potrafili zrobić Mazowiecki, Miller, Kaczyński i Tusk (czyli wyprowadzić Polskę z pereferyjności do statusu regionalnego mocarstwa), potrafi zrobić Paweł Kukiz. Pozwólmy mu tylko rozwalić polskie państwo na chwilę, żeby mógł zrealizować swój program narodowej jednomandatury. Jest też kilku Kukizów bardziej prawicowych, a nawet lewicowych. Ale ja nawet udawać nie umiem, że w Kukizów wierzę. Zatem skoro polska polityka nie ma już żadnych rezerw, których byśmy nie znali, to dla gospodarki peryferyjnej, od dawna zależnej od rynku strefy euro, przyjęcie euro nie zawiera żadnego ryzyka dalszej utraty suwerenności. Stanowi raczej szansę stabilizacji tych jej elementów, które są dla ludzi żyjących w tym kraju kluczowe. W strefie euro też będzie można posłać dzieci do szkoły od 6 lat albo nie posłać; próbować odbudowywać ruiny powszechnej służby zdrowia, powszechnego systemu ubezpieczeń społecznych, albo nie próbować; prowadzić politykę gospodarczą albo nie prowadzić. Przekonały nas o tym Holandia, Grecja, Belgia, Portugalia, Włochy, Niemcy… nawet jeśli każde z tych państw na swój własny sposób.
To, co tutaj piszę, myśli, a nawet mówi po cichu, w zaufanym gronie, wielu Polaków o lewicowych i prawicowych poglądach. Ludzi z ław koalicji i z ław opozycji, w Warszawie, w Brukseli. Ale kiedy ich spytać, czemu tego wszystkiego nie powiedzą głośno, zaczynają tłumaczyć, że to dla higieny Polaków, żebyśmy się czuli lepiej, dumniej, „bardziej podmiotowo”. Ale oni mówią prawdę po cichu, a kłamią przez megafony, bo gdyby proporcje odwrócić, oznaczałoby to dla nich samobójstwo na dzisiejszym polskim rynku politycznym, medialnym albo lobbystycznym. Ja jednak szczęśliwie jestem nie tylko Polakiem, jestem także człowiekiem, tyle że żyjącym w Polsce i przez Polskę głęboko ukształtowanym. I piszę te słowa nie do Polaków, ale do ludzi żyjących w Polsce, poddanych nadziejom i traumom (historycznym, współczesnym) podobnym do moich. A jako także człowiek, a nie tylko Polak, naprawdę na więcej mogę sobie pozwolić. Prawdę mówiąc, mogę już sobie pozwolić na wszystko.