Cezary Michalski

Kim Dzong Un jako mistrz postpolityki

Po miesiącu drżenia z powodu Korei Północnej nawet na tym froncie zrobiło się rytualnie, czyli trochę nudno. Może zatem czas, aby zastanowić się, czy przez cały okres tego kryzysu tak samo nudno i rytualnie nie było.

Kim Dzong Un nie jest ideologiem, ale postpolitykiem osłaniającym nieco archaiczny typ władzy, jednak przy użyciu metod równie nowoczesnych, czy nawet ponowoczesnych, jakimi swój typ władzy osłaniali i osłaniają Sarkozy, Obama, a nawet Kaczyński i Tusk. Choć Kim przywraca milionom najdurniejszych internautów całego świata wiarę w możliwość powrotu do starych dobrych czasów, kiedy walczyliśmy z tym (radzieckim) czy tamtym (amerykańskim) „Imperium Zła”, nie jest głosem dawno utraconej przeszłości, ale perfekcjonistą późnej nowoczesności, z której wadami także powinniśmy się mierzyć.

Trzeci syn ojca dyktatora jest o dwa-trzy pokolenia młodszy od własnych marszałków i aparatczyków, nauczony Zachodu i w Zachodzie rozkochany (pierwszy Pierwszy Sekretarz, który kazał sobie sprowadzić przez agencję PR-ową gwiazdora NBA). Jednak niepewny sukcesyjnej pozycji, w izolowanym kraju rozgrywa politykę wewnętrzną i zewnętrzną tak, jakby jego doradcami byli Marek Kochan, Adam Bielan czy Michał Kamiński.

Wyobrażam sobie kolejny eleacko-wolteriańsko-heglowski tekst Roberta Krasowskiego w „Polityce”. Byłby to tekst zupełnie na zimno wychwalający postpolityczną sztukę panowania Kima. Formułę władzy, która jest w rzeczywistości posttotalitarnym minimalizmem, tyle że osłanianym przez apokaliptyczne groźby kierowane pod adresem Ameryki, Europy, każdego, kto zechce na te groźby zareagować drżeniem kolan wzmocnionym przez wszystkie planetarne media.

Zgodnie z zasadą nowoczesnego PR-u na wizerunek Kima pracują bardziej ci, którzy się go panicznie boją, niż jego nieliczni i mocno zdziwaczali wielbiciele. Jak kiedyś powiedział, a potem wielokrotnie powtórzył Ludwik Dorn (także w najnowszym wywiadzie rzece Anatomia słabości), siłą Kaczyńskiego – być może jedyną – jest strach elit politycznych i medialnych przed nim. Najbardziej resentymentalna część ludu czerpie z tego wiarę, że może Kaczyński rzeczywiście jest silny „skoro tak się go boją ci, którzy są nad nami”.

W rzeczywistości Kim ma tyle samo siły co Kaczyński. Co nie znaczy, że obaj nie mają jej wcale, gdyż posiadają jej dokładnie tyle, ile Wielki Czarodziej z Oz. PR-ową maszynerią Kima produkującą błyskawice i tubalny głos jest mały skansen totalitaryzmu na peryferiach Korei Południowej, która sama jest przecież potęgą jedynie peryferyjną. Z kolei czarnoksięską maszynerią Kaczyńskiego jest raczej nerwowa fascynacja mainstreamowych telewizji, niż udawany entuzjazm niszowego tygodnika rybaków dalekomorskich „Sieci”.

Krasowski ceni ten typ potrzeby panowania u peryferyjnych władców – u Kima, Kaczyńskiego, lecz także u Tuska – jeśli jest skuteczny. Czyli jeśli zapewnia im panowanie za pomocą rozpętywania PR-owych wojen bez wywoływania wojen realnych. Ceni, bo głęboko nie wierzy, aby ten sposób walki o dominację był rzeczywiście niebezpieczny, więcej, żeby miał jakikolwiek wpływ na istotne procesy i trendy.

Krasowski ma rację o tyle, że Kimowi nie chodzi o wojnę, ale o wymuszenie pewnego minimum szacunku zarówno na własnych generałach, jak i na generałach strony przeciwnej. Ryzyko jest tu tylko minimalnie większe niż w przypadku wojen rozgrywanych przez Kaczyńskiego i Tuska na polskim odpowiedniku Półwyspu Koreańskiego. A jednak nawet oni zniszczyli politykę europejską polskiego państwa, jej potencjał, osłaniający ją polityczny konsensus. Zmarnowali też wiele lat, które można było zużyć na ratowanie tych elementów państwa, które uratowane być muszą – systemu ubezpieczeń społecznych, publicznej służby zdrowia czy publicznej szkoły. Choć obaj – tak jak Krasowski – uważają, że nie ma to większego znaczenia, bo bez PO-PiS-owej wojny polskie państwo nie byłoby skokowo ani mniej, ani bardziej „dziadowskie”. Krasowski nie zgodzi się też, że jakiekolwiek zachowania polityki polskiej mają wpływ na naszą obecność albo nieobecność w Europie. Jego bowiem zdaniem Europa (w której on wierzy chyba wyłącznie w podmiotowość Niemiec) i tak nas suwerennie przyswoi albo suwerennie odda Rosji.

Ja jednak wierzę Millerowi (cyt. za innym wywiadem rzeką Anatomia siły), który uprawiał politykę praktycznie, a nie pisząc „Księcia”. On intensywnie szukał sojuszników, żeby rozbroić opór w Brukseli i w Polsce, bojąc się, że brak politycznej determinacji sprawi, iż do Unii wejdziemy o pokolenie później, czyli być może nie wejdziemy nigdy (UE po kryzysie i przygodach z peryferyjnym populizmem Orbana i Kaczyńskiego wybrałaby raczej głębszą integrację w starych granicach niż rozwibrowanie w nowych).

A jakie jest ryzyko postpolityki w wykonaniu Kima? Jeśli dać Markowi Kochanowi czy Adamowi Bielanowi do uprawiania PR-u zasoby całego peryferyjnego państewka, wielomilionową armię, być może broń atomową, chemiczną i biologiczną, to choć celem tej postpolityki (po obu stronach, także po stronie urządzających swoje rytualne „manewry” Amerykanów) nie jest wojna, to wojna się może przydarzyć.

Cynizm postpolityki ma swoje konsekwencje. Oczywiście jeśli wierzymy w „chytrość rozumu”, nie ma to żadnego znaczenia. Ja jednak zaproponowałbym na potrzeby tej felietonowej polemiki kategorię chytrości nierozumu (widzę ją niestety, jak bawi się Kaczyńskim, Kimem, a nawet bardziej racjonalnymi od nich Orbanem i Tuskiem). Wiem, że próba łączenia heglowskiej tautologii z popperowskim postulatem falsyfikacji, z systemowego punktu widzenia tworzy totalny kociokwik. Ale ja tautologii nie lubię, nie lubię też eleatyzmu mędrców ukrywającego chęć zwrócenia na siebie uwagi Księcia pomiędzy jego czknięciem przy uczcie, a poćwiartowaniem konkurenta na publicznym placu.

Zatem nawet jeśli Robert Krasowski jest dziś najlepszym pisarzem politycznym języka polskiego, to zawsze będę – pokracznie, z krótkim oddechem, parskając i plując z bezsilnej złości – szturchał wątłym kijaszkiem moich złośliwości w jego monumentalny konserwatywny panglosizm. Dający się sprowadzić do formuły: „realizuj, mój Książę, swój naturalistyczny instynkt panowania, bo Zeigeist i tak ma wobec nas swoje plany, na które wpływu nie mamy”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij