Jeśli polityka demokratyczna nie nadąży za „modernizacją Cthulhu”, stracimy wolność tak samo, jak gdyby Obamę zastąpił na stanowisku „przywódcy wolnego świata” jakiś pułkownik Al-Kaidy.
Dla niektórych komentatorów globalnej polityki, a nawet dla niektórych polityków wyciek Snowdena stał się argumentem, aby zerwać negocjacje handlowe pomiędzy UE i USA. Ponieważ będzie to oddanie się Europy w ręce Wielkiego Brata i zaniżenie europejskich standardów. Tej prostej i sympatycznej antyamerykańskiej narracji przeczą jednak fakty. Kolejne „odpryski” sprawy Snowdena pokazują, że także Brytyjczycy, Francuzi czy Niemcy (a nie ma już chyba nic bardziej „europejskiego” od tych państw), nie tylko współpracują z Wielkim Bratem, korzystając z tej części jego zasobów informacyjnych, którą łaskawie raczy udostępnić, ale także stworzyli albo kończą tworzyć własne systemy inwigilacji. Równie mało, a czasami nawet jeszcze mniej szanujące prywatność obywateli. I równie mało, a czasami jeszcze mniej podlegające kontroli demokratycznej polityki czy opinii publicznej.
Ofiarą odpryskowej wobec globalnej afery amerykańskiej małej europejskiej aferki padła nawet jedna z najbardziej świetlanych postaci polityki europejskiej, premier Luksemburga Jean-Claude Juncker. W wyniku przecieku do prasy rozpoczęło się parlamentarne śledzwo, które ujawniło, że SREL (ten skrótowiec kryje nazwę czołowej tajnej służby Luksemburga), inwigilował nawet samego luksemburskiego Księcia Pana.
Jak już mówiłem, wszystko zaczęło się od przecieku do prasy. Tak się składa, że towarzyszył on „niepatriotycznej” decyzji premiera Luksemburga (a może był na tę decyzję rodzajem odpowiedzi), aby w wojnie przeciwko rajom podatkowym stanąć po stronie europejskiej polityki przeciwko luksemburskim bankom i wymusić na luksemburskich bankach odstąpienie od tajemnicy bankowej w przypadku osób uchylających się od płacenia podatków. Na to, jak bardzo niepatriotyczna była to decyzja, wskazuje proporcja pomiędzy wielkością depozytów w luksemburskich bankach a PKB Luksemburga, która wynosi 22 do 1 (nawet w przypadku Cypru było to „zaledwie” 8 do 1).
Skoro zatem przecieki do prasy („offshore-leaks”) pozwoliły wcześniej rozpocząć najskuteczniejszą jak do tej pory ofensywę przeciwko rajom podatkowym, trudno się dziwić, że jednego z najdzielniejszych chorążych tej ofensywy także wykończył przeciek do prasy.
W dodatku Juncker, atakowanny przez luksemburskie media za to, że bardziej zajmuje go wzmacnianie polityki europejskiej, niż pilnowanie potężnego luksemburskiego SREL-a (to się naprawdę tak nazywa) odpowiedział, że faktycznie, SREL nigdy nie był jego głównym politycznym priorytetem, co więcej, nie życzy Luksemburgowi posiadania w przyszłości premiera, którego priorytetem politycznym byłby SREL.
Było to stwierdzenie tak prowokacyjne, jak gdyby jakiś czołowy polski polityk PO, PiS, SLD, Ruchu Palikota albo poseł Kłopotek (polski polityk par excellence), siedząc w studiu którejś z naszych telewizji centralnych ośmielił się odpowiedzieć prowadzącemu/prowadzącej program, że polityka europejska jest dla niego większym priorytetem, niż sprawa „mamy małej Madzi”. Także Juncker musiał ustąpić.
Tak więc inwigilacja obywateli przez służby nie jest argumentem na rzecz przerwania rozmów UE-USA, bowiem USA i poszczególne kraje UE (od Niemiec po Luksemburg) różni w tej kwestii niestety nie moralność, a jedynie siła.
USA są Wielkim Bratem globalnym, podczas gdy kraje europejskie muszą się zadowolić rolą małych braci lokalnych. Wielka Brytania inwigiluje na własnym terytorium i w części Commonwealthu, Francja na własnym terytorium i w części obszaru frankofońskiego, Niemcy na własnym terytorium z bliską zagranicą, a SREL inwigiluje w pałacu luksemburskiego Księcia Pana.
Czy oznacza to jednak konieczność kapitulacji przez wszystkimi braćmi? Bynajmniej. Warto bowiem pamiętać, że na szczytach nowoczesności trwa nie jeden, ale co namniej dwa nierozstrzygnięte wyścigi. Pierwszy z nich to wyścig pomiędzy państwami (dysponującymi coraz lepszą technologią „defensywno-prewencyjną”) i ich wrogami (terrorystami i innymi państwami, również dysponującymi coraz lepszą technologią). Ten wyścig ma być dla niektórych wystarczającym alibi, aby obywateli od tematu służb i inwigilacji w ogóle odsunąć, na co nie można się zgodzić. Na szczytach nowoczesności toczy się bowiem drugi wyścig. Pomiędzy rozwojem technik inwigilacyjnych, a siłą demokratycznej polityki (formalna polityka, media, opinia publiczna), które muszą te techniki i ich dysponentów w imieniu obywateli kontrolować. Jeśli polityka demokratyczna nie nadąży za „modernizacją Cthulhu” (modernizacją bez emancypacji), stacimy wolność tak samo, jak gdyby Obamę zastąpił na stanowisku „przywódcy wolnego świata” jakiś pułkownik Al-Kaidy. Ale odwrotu od tego wyścigu także nie ma. Nie ma odwrotu od nowoczesności i jej pogłębiającej się ambiwalencji. Znaleźliśmy się na zawrotnych wysokościach, na których albo nauczymy się latać, albo skończymy jak Ikar z obrazu Pietera Bruegla starszego. Ten obraz faktycznie wisi w Królewskim Muzeum Sztuk Pięknych w Brukseli i faktycznie przedstawia sielski pejzaż pełen zwykłych ludzi zajętych codziennymi sprawami, nie widzących łydki znikającego w morzu Ikara. Tak samo zniknie nasza wolność, jeśli kontrola polityczna przegra z technologią i organizacją służb. Ale egzorcyzmowanie tego problemu przy pomocy prostego antyamerykanizmu to zwyczajny bałach.
Podobnie zresztą jak koszmarnym peryferyjnym bałachem jest entuzjazm dla „modernizacji Cthulhu” (czyli dla rozwoju technologii i służb) połączony z pogardą dla emancypacji. Opowiadałem już może na tych łamach (trochę nie pamiętam, bo bez przerwy o czymś tu opowiadam) o moim wstrząsie na pokazie prasowym filmu „Wróg numer 1” (opowiadającego o likwidacji Bin Ladena) w jednym z warszawskich kin. Przed seansem wystąpiło dwóch żałosnych gości przedstawionych przez organizatorów jako „czołowi polscy specjaliści ds. bezpieczeństwa i tajnych służb” (jeden był niestety wykładowcą Colegium Civitas PAN). Obaj z wielką werwą opowiadali o pożytkach z tortur, o szczegółach torturowania, jakby co najmniej sami torturowali. Wcześniej widziałem w amerykańskiej TV przesłuchania ludzi, którzy torturowali faktycznie. Każdy z nich patrząc prosto w wybałuszone oczy kamer powtarzał, że tortury są czymś złym i służby amerykańskiego państwa nigdy by sobie na to nie pozwoliły. To jest różnica pomiędzy peryferyjnymi pajacami popisującymi się pozorem siły, której w istocie nawet nie liznęli, a prawdziwą siłą centrum ukrytą pod ciężką peleryną hiporyzji. Podobnie paru polskich polityków i paru polskich publicystów zachowało się przy okazji Snowdena. Potraktowali go jak pierwszego lepszego „komucha”. Tymczasem amerykańskie państwo go ściga, a jednocześnie dla całej zachodniej demokracji (amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej) informacje ujawnione przez Snowdena stały się kluczowym problemem uderzającym w same fundamenty tożsamości Zachodu.
Hipokryzja Zachodu musi być ciągle prześwietlana. Mechanizmy demokratycznej kontroli wciąż muszą uczestniczyć w niekończącym się wyścigu z doskonaleniem technologii i instytucji, które demokracji mają bronić, ale mogą ją zabić. W krajach, w których taki wyścig się nie toczy, gdzie nawet znaczenia tej hipokryzji wielu ludzi nie rozumie, bez problemu powstają tajne więzienia CIA, a łydka tonącego Ikara nie budzi niczyjego zainteresowania.