Zmiany w konstytucji węgierskiej dokonane przez Fidesz – żeby nie było związków partnerskich, żeby absolwenci węgierskich uniwersytetów nie mogli wyjeżdżać do innych krajów Unii (państwowa pożyczka na studia, ściągana później z każdego miejsca świata, jak pożyczki brytyjskie czy amerykańskie, byłaby lepszym rozwiązaniem, ale węgierska prawica wybrała ujutną „bezpłatność” i ujutne zamknięcie), żeby można było pognębić ludzi o laickich poglądach nową preambułą skierowaną do „Pana” (nawet nie bożka Pana, ale Pana Szatana, bóstwa Terlikowskiego, Tekielego i egzorcystów będących dyrektorami szkół, do których rodzice posyłają swoje dzieci chcąc im zapewnić życiowy sukces na peryferiach). A to wszystko w duchu koncepcji demokracji nieliberalnej jako prawa większości do brania mniejszości pod but, koncepcji tak przystępnie wyrażonej ostatnio w Polsce przez Lecha Wałęsę.
Duma peryferiów. Kiedyś sam miałem nadzieję, że będzie się wyrażała w jakiejś ciekawej narracji, w jakiejkolwiek nadwyżce cywilizacyjnej. Kiedyś sądziłem, że to „imitatorzy z Gazety Wyborczej” pozbawiają nas oryginalności, podczas gdy oni sami też jej szukali, zazwyczaj równie bezowocnie jak ja. A najbardziej bezrefleksyjnym imitatorem (amerykańskich wojen kulturowych) okazał się ostatecznie w tym kraju najbardziej żarliwy krytyk „wielkiej imitacji”, profesor Ryszard Legutko. Szukałem w historii polskiej kultury i cywilizacji czegoś, czego naprawdę warto by było „nie rozpuszczać” (ten zwrot cytuję za Piotrem Skwiecińskim z jego felietonu w rocznicę powstania styczniowego, w którym pisał, że trzeba to wydarzenie wychwalać jako wielkie cywilizacyjne osiągnięcie Polaków, bo „inaczej się rozpuścimy” – najbanalniejsza pointa, jaką czytałem kiedykolwiek, nie próbująca nawet odpowiedzieć na pytanie, co „rozpuścimy” i czego „rozpuszczać nie warto”).
Szukałem kulturowej oryginalności, natrafiłem na naturalistyczny banał. Młode samczyki alfa na peryferiach czują się kastrowane przez ideę centrum, przez wielkie narracje przychodzące z centrum. Dlatego również w sporze o „wielkie narrację” na portalu KP zobaczyliśmy tak typowe genderowe rozdanie. Agata Bielik-Robson kontra samczyki alfa – pseudokonserwatywne, pseudolewicowe – pseudo, gdyż o żadnym konserwatyzmie czy lewicy nie ma tu nawet mowy, wszystko to są tylko maski peryferyjnego testosteronu. Żadnej kategorii prawa, żadnej kategorii emancypacji. Po cholerę nam te „imitacje” – jak mawia pewien katolicki kardynał z Tanzanii. „My gejów i lesbijki po swojemu leczymy, mamy swoje dumne, peryferyjne metody, od których Zachodowi wara”.
Gdzie się nie obejrzeć w poszukiwaniu „peryferyjnej oryginalności”, dumnej, nieimitacyjnej specyfiki peryferiów, odpowiedź jest jedna. Jedyna oryginalność, jedyna specyfika, jedyna duma peryferiów to faszyzm.
Powinienem napisać, „dzisiaj to faszyzm”, powinienem dialektycznie zmiękczyć swoją tezę, dodając, że przecież piszę to wszystko wyłącznie po to, aby sprowokować „peryferyjną dumę” do tego, żeby wydała z siebie coś więcej niż tylko testosteronowy, naturalistyczny resentyment faszyzmu. Ale kiedy widzę, dokąd dotarł Fidesz, też moi rówieśnicy, których bardzo długo obserwowałem z nadzieją, w początkach swojej drogi przez węgierską politykę próbujący negocjować kontestacyjne i liberalne narracje „przychodzące z centrum” z lokalnym doświadczeniem komunizmu i buntu przeciw niemu. Kiedy widzę, że dziś to są coraz bardziej zwyczajni faszyści (tak jak moi polscy rówieśnicy… coraz bardziej), którzy czynią z firmowanej przez siebie konstytucji pałkę na prawa słabszych od siebie, w takie dni nawet dialektyki nie chce mi się uprawiać.
A jednak obowiązek dialektyczności nie pozwala mi skończyć tego felietonu w tym miejscu. Brzozowski, pasjonat, męczennik języków przychodzących z centrum – marksizmu, psychologizmu, genealogizmu, katolickiego modernizmu (też nie szukał go pod omszałym sarmackim kamieniem, ale u Newmana). Co go zlokalizowało? Co uczyniło go jednym z najciekawszych myślicieli polskich? Konieczność zlokalizowania, konieczność inkulturacji wielkich narracji emancypacji i odczarowania przychodzących z centrum. A więc – podobnie jak z nacjonalizmem, tym dziwnym wykwitem Oświecenia na peryferiach, czasem niestety kontroświeceniowym – kierunek był zawsze odwrotny, niż by chciały nasze testosteronowe samczyki alfa obawiające się „rozpuszczenia” tego, w czym tak łatwo i wygodnie jest im walczyć o dominację.
Źródłem jedynych ciekawych zdarzeń na peryferiach nie było obnoszenie się z lokalną mądrością, której „nie pozwolimy rozpuścić”, ale próba inkulturacji wielkich narracji przychodzących z zewnątrz. Celowo używam tu pojęcia „inkulturacja”, którego księża używają, kiedy mówią o różnych sposobach głoszenia Ewangelii „dzikim”. Ewangelia też była narracją przychodzącą do nas z centrum. Nawet jeśli sama narodziła się z dziwnego starcia Rzymu i Jerozolimy na peryferiach imperium, do nas przychodziła przez Bizancjum i Rzym. I to jej inkulturacja stworzyła tu kiedyś coś o wiele więcej niż samą tylko „dumną lokalność”. Lokalność jest niema, lokalność jest głupia, a co najgorsze, lokalność jest okrutna, bo najbliższa naturze, a bliskość natury w wypadku człowieka zdecydowanie nigdy się nie sprawdza.
Lokalność wyzwolona z ograniczeń wielkich narracji jest właśnie taka, jak Orbanowe zmiany w konstytucji, jak polscy narodowcy, jak Rafał Aleksander Ziemkiewicz, jak Krystyna Pawłowicz. Brutalna, niemądra, a w dodatku strasznie z siebie zadowolona. Obiecująca, że nigdy własnej brutalności nie pozwoli „rozpuścić”. To konieczność zlokalizowania, inkulturacji wielkich narracji chrześcijaństwa i Oświecenia uczyniła kiedyś z tej tępej, nienawistnej, resentymentalnej „lokalności” nowoczesne narody, wspólnoty, które zeszły z drzew, wyszły z jaskiń, zbudowały miasta, świątynie, parlamenty i sądy. Nawet w Polsce. Na jakiś czas.