Bardzo osobliwa jest estetyka, jaką wybrał Paweł Lisicki, by reklamować swoje nowe pismo „Do Rzeczy”. W zamierzeniu zapewne jest to forma republikańska odwołująca się do twardego męskiego piękna doryckiej Grecji: na pierwszej okładce widzimy, jak z czarnego tła wyłaniają się posępne portrety Czterech Niepokornych (Wildstein, Lisicki, Semka, Gmyz); na drugiej z tej samej czerni emanują upiększone konterfekty Nowych Bohaterów (Pawłowicz i Gowin). W telewizyjnych spocie reklamowym panuje ta sama asceza: po bardzo oszczędnej prezentacji tygodnika, wypowiedzianej przez Lisickiego, kamera przesuwa się w milczeniu po umęczonych twarzach naszych herosów, o których można powiedzieć to samo, co Mickiewicz o nieszczęsnym filomacie Janczewskim zgarniętym do carskiej kibitki: „sczerniał, wychudł, zeszpetniał, ale dziwnie jakoś wyszlachetniał”. Takie też przesłanie ma nieść ten milczący obraz: oto my, znienawidzeni przez liberalne salony, ścigani listami gończymi przez wszystkie kontynenty, niepokorni nosiciele prawdy, na których upadła i przeżarta zgniłym kompromisem sfera publiczna wydała wyrok. Oto my: naznaczeni stygmatem wykluczenia, a jednak nadal wierni, gotowi nieść swoją prawdę do końca, aż do śmierci – tak nam dopomóż Bóg.
Podobnie prezentuje się też ekipa braci Karnowskich „W sieci”, ale są też ważne różnice. Karnowscy, stylizując swoich dziennikarzy na aresztowanych więźniów politycznych, poszli całkowicie w estetykę ofiary: z pseudopolicyjnych zdjęć patrzą na nas smutne oczy zaszczutych zwierząt, dzielnych młodych wilczków ze słynnej obławy, którą opiewał był wieszcz Kaczmarski. Ponieważ nie śpią gończe psy na całym bożym świecie – O, młode wilczki, brońcie się i wy, nim wszystkie wyginiecie! (rym w zgodzie z oryginałem). Tymi gończymi psami jesteśmy teraz my, tak zwany liberalny salon i tak samo, jak esbecja polowała na idealistyczną młodzież okresu Solidarności, tak dziś my urządzamy analogiczną nagonkę na ostatnich sprawiedliwych w polskiej Sodomie.
Estetyka, jaką wybrał Lisicki, by przedstawić swoich czempionów, też ma swoją długą tradycję, choć niekoniecznie lokalną. Asceza, wzniosłość, powaga to klasyczne atrybuty estetyki republikańskiej, które najlepiej chyba wyraża obraz Jacques-Louis Davida pt. Przysięga Horacjuszy (nie ja wpadłam na ten pomysł: ostatnio dowiedziałam się od mojej studentki, że ten właśnie obraz wykorzystywany jest jako instrument dydaktyczny w warszawskim liceum im. Jacka Kuronia, gdzie na jego przykładzie tłumaczy się uczniom, jak zawiązuje się wspólnota polityczna oparta na rewolucyjnej sprawie). Obraz ten koncentruje wszystkie momenty polityczności rozumianej w terminach walki i poświęcenia. Na pierwszym planie widać wyraziste męskie postaci Horacjuszy w chwili ich zaprzysiężenia: starszy, inicjujący ich mężczyzna wręcza im miecze i wysyła w bój, w którym, jak wiadomo, polegną – w tle zaś słaniają się słabe postaci lamentujących kobiet, które z tej męskiej konspiry wykluczono. Kobiety wprawdzie pozostaną, kiedy ich mężczyźni zginą, ale tylko po to, by ich godnie opłakiwać.
Wszystkie społeczeństwa, które przechodzą rewolucyjną zawieruchę – a takim była Polska lat 80. – wyglądają choć przez chwilę jak ta scena z Davida: mężczyźni w skupionej powadze zawiązują braterstwo broni i tracą zainteresowanie dla tak zwanego zwykłego życia reprezentowanego przez kobiety, które stają się wtedy uciążliwym balastem. Ogromna część mizoginii, po dziś dzień bez żadnej żenady prezentowana przez polską prawicę, w ogromnej większości męską, czerpie jeszcze z tamtego okresu, który tak dobrze, niestety, pamiętam. Jest to bowiem typowa mizoginia rewolucyjna, która wyklucza kobietę z grona towarzyszy broni, ponieważ jej „naturalne” interesy – dom, dzieci, rodzina – pozostają sprzeczne z interesami Sprawy, która domaga się poświęcenia całej tej codziennej zapobiegliwości. Nawet najbardziej zaangażowana kobieta zawsze pozostawała cokolwiek podejrzana w oczach współpracujących z nią mężczyzn, którzy na zasadzie absolutnej oczywistości zakładali, że tylko oni „naturalnie’ nadają się do rewolucyjnej roboty. A nawet lata później wielu działaczy opozycyjnych lat 80. nie mogło wybaczyć kobietom tego, że kiedy ich mężowie rozpoczęli strajk w śląskich kopalniach, esbecja zdołała je sprowokować i wyległy u bram, lamentując, z uwieszonymi u ich boków dzieciskami. Wypisz wymaluj – scenka z Davida, która zresztą powtórzyła się w dziesięcioletniej historii strajków i demonstracji nie raz.
I „W sieci”, i „Do rzeczy” legitymizują się licznymi aluzjami do lat 80.; mam jednak nieodparte wrażenie, że nawiązania te dotyczą głównie patologii tego okresu, a nie tego, co w nim było dobre (nawet jeśli dziś zaczynamy wątpić, czy coś tam w ogóle dobrego było). „Więzienna” stylistyka Karnowskich w przewidywalny sposób eksploatuje martyrologię solidarnościowej ofiary, wciąż i bez końca przekonana, że – jak mawia Leni w kafkowskim Procesie – „ofiary są piękne”: nie tylko piękne, ale bezgrzeszne i właściwie już święte, niezdolne do uczynienia jakiegokolwiek zła. Ta ideologia ofiary, która jest jedną z bardziej biało-czarnych i nieznających żadnych subtelności klisz, należy bez wątpienia do najgorszych patologii lat 80. Drugą jest obłędna republikańska pycha, wytwarzająca uprzywilejowane sprzysiężenia, fraternie i konspiry, mające się za absolutną i jedynie prawdziwą elitę politycznej wspólnoty; z tej z kolei pełnymi garściami czerpie stylistyka „Do rzeczy”. Podczas gdy w pierwszej patologii, ofiarnicznej, przeważa masochistyczna wizja wroga jako wszechobecnego i prześladowczego „liberalnego salonu” – w tej drugiej, pyszno-elitarnej, przeważa pogarda dla nieświadomych mas, którą przedtem reprezentowały głównie kobiety, dziś natomiast, już bardziej uniseksowo, reprezentują tak zwane „lemingi”.
I choć jak już powiedziałam, ostatnio nachodzą mnie coraz głębsze wątpliwości, czy wobec tak nieustannie reprodukującej się patologii lat 80. coś tam jeszcze w ogóle dobrego było, to obejrzany przeze mnie wczoraj film Waldemara Krzystka 80 milionów przywrócił mi odrobinę mojej nadwątlonej wiary. Nieważne, arcydzieło czy nie; ważne, że opowiada historię z okresu Solidarności, która wymyka się, jak to tylko możliwe, całemu temu patologicznemu obrazowi – na zmianę ofiarniczego masochizmu i republikańskiej manii wyższości. Historię, gdzie główną rolę grają praktyczny spryt, inteligencja i koleżeńska lojalność, a nie wyidealizowany heroizm. Dzięki tym dobrym ludzkim cechom Józef Pinior razem z kolegami zdołali na kilka zaledwie dni przed wprowadzeniem stanu wojennego upłynnić konta Solidarności, wyjąć pieniądze i ukryć je w bezpiecznym miejscu. Przez chwilę przypomniała mi się inna Solidarność, o której za sprawą jej dzisiejszych hołdowników już niemal zapomnieliśmy: Solidarność egalitarna, związkowa, gotowa do realnego politycznego działania.