Ostatnio tak się nachwaliłam Anglii jako światowego centrum liberalnej hegemonii (gdybyż to faktycznie była hegemonia…), że dziś dla równowagi powiem coś o zupełnie nieznośnych aspektach życia w tej najpóźniejszej nowoczesności, jaką Wyspy sobą uosabiają (żeby już w końcu trafiło do moich polemistów, że nie pochwalam bezkrytycznie każdej formy kapitalizmu, nie mówiąc już o upraszaniu, by nie mylili też klasycznego dyskursu liberalnego z ekonomicznym neoliberalizmem).
Zygmunt Bauman, mój sąsiad z niedalekiego Leeds, od lat mówi o „nowoczesności płynnej”, która tym między innymi różni się od tej zachwalanej jeszcze przez Marksa, że zamiast pozytywnie ulatniać wszystko, co stałe i profanować wszystko, co święte, zadowala się już tylko jednym: zamianą wszelkiej rzeczywistości w pozór. W nowoczesności płynnej wszystko jest jakby subrealne, czyli pod progiem bytu: praca jest tylko niby-pracą, edukacja tylko niby-edukacją, a polityka tylko niby-polityką. Nowoczesność płynna wytwarza same pozory, ersatze funkcjonalności; w istocie jednak mało co działa naprawdę i ma się nieodparte wrażenie, że gdyby większość uczestników tej gry pozorów zawołała, jak w pokerze blefowanym, „sprawdzam!” – cały ten marny spektakl wywróciłby się na nice. W tym jednak sęk, że wszyscy uczestnicy tej gry blefują, więc w ich interesie jest podtrzymać pozór: od klasy robotniczej, która już niczego nie produkuje, przez klasę urzędniczą, która wytwarza tylko pozór kompetencji, po klasę polityczną, która blefuje najsilniej, udając, że coś jeszcze od jej decyzji zależy.
Wypisuję tę krytykę późnokapitalistycznej gry pozorów zgrabiałymi z zimna palcami, bo nie mam w tej chwili ogrzewania i sądząc po tym, jak działa tutejsze pogotowie gazowe, nie będę go jeszcze miała przez czas jakiś. Piecyk gazowy w moim domku w Nottingham – też zbudowanym dość umownie, przypominającym bardziej tymczasowy wigwam niż solidne domostwo z cegieł – odmówił posłuszeństwa, a że temperatura na zewnątrz oscyluje wokół zera, to po dwóch dniach nieogrzewania wnętrze niczym się termicznie nie różni. Zadzwoniłam, rzecz jasna, od razu na pogotowie gazowe, pięknie zareklamowane na barwnej i superatrakcyjnej stronie internetowej, gdzie miły i kompetentny pan poinformował mnie, że, oczywiście, działają, i w sobotę, i w niedzielę – i że z rana zaraz pojawi się specjalista (wprawdzie piekielnie drogi), który „przyjrzy się” zdefektowanemu piecykowi. Z trudem przetrwaliśmy noc, ale kiedy rano zadzwonił telefon, to nie po to, by zaanonsować specjalistę, a jedynie, żeby nas poinformować, że nie znalazł się nikt, kto by pracował w niedzielę i że ktoś może do nas wpaść dopiero po południu w poniedziałek. Nadal wprawdzie zainkasuje pokaźny rachunek, jakby była to naprawa w ramach pogotowia – choć, powiedzmy sobie szczerze, z samą ideą pogotowia nie ma to już nic wspólnego.
To nie pierwszy i jedyny przypadek takiego pozorowania, które jedynie udaje kompetencje i gotowość do wykonania pracy. Tak samo „działa” mój uniwersytet, który w tym względzie jedynie kontynuuje nie/osiągnięcia brytyjskiej edukacji. Umowność wykształcenia, jakie odbiera przeciętny student, przypomina wyspekulowane transakcje giełdowe, którym od dawna już nie towarzyszy żadne materialne pokrycie: tak jak za banknotami nie stoi już złoto, tak za papierowym dyplomem BA albo MA nie stoi żadna wiedza. Od kiedy każdym sektorem życia ludzkiego zajęli się neoliberałowie (czyli od nastania ery Margaret Thatcher), jedynym kryterium rządzącym egzystencją okazuje się efektywność: brytyjskie szkoły muszą wyprodukować jak najwięcej absolwentów legitymujących się papierem małej albo dużej matury (O- albo A-levels), a brytyjskie uniwersytety tylko dokładają się do tej fikcji wykształcenia, wytwarzając kolejne rzesze niedouczonych (ale też niewyuczalnych) graduates. Akademią dowodzą w tej chwili niemal wyłącznie biznesmeni (co zdaje się, jest też ideą naczelną minister Kudryckiej), którzy zalewają nas, profesorów, tonami makulatury zawierającej liczbowe satystyki naszej efektywności (zawsze upokarzająco za niskiej). I to też oni produkują foldery reklamowe uczelni, która prezentuje nas i nasze wysiłki dydaktyczne w prostych formułach towarowych: przyjdź, zobacz, dotknij – kup… Niektórzy z nas jeszcze całkiem heroicznie uczą bądź starają się uczyć, ale w świecie korporacyjnej hiper-chucpy te archaiczne elementy „wartości użytkowej” nie są mile widziane. W uniwersyteckim biznesplanie profesor to nie jest pan od uczenia czegokolwiek, ale lider, który dzięki swym „talentom przywódczym” znosi w ząbkach i składa u stóp kierownictwa koroporacji upolowane granty.
Moja uczelnia wygląda na tych folderach jak ósmy cud świata, podobnie jak to nieszczęsne pogotowie gazowe w swym wirtualnym internetowym wydaniu – w istocie jednak jest taką samą fikcją, jak wszystkie spekulacje giełdziarzy z londyńskiego City. Rządzi nią ta sama zasada pozoru jako make-believe, która dziś przejęła cały turbokapitalizm. W jego produktach nie ma już nie tylko śladu wartości użytkowej, nie ma już nawet śladu materialności. To samo zatem zjawisko spirali kredytowej, które przyniosło gigantyczny kryzys w ekonomii, rozlewa się w najlepsze na wszystkie inne dziedziny życia – edukacji, zdrowia, usług – gdzie na razie nikt nie ma odwagi call the bluff. Rzeczywistość społeczna też jednak ma swoją gęstość, podobnie jak gospodarcza, choć jej opór może działać powolniej i mniej uchwytnie. Ale kryzys wydaje się tak samo nieunikniony. Miejmy nadzieję.