Gdzie jest polski Stephen King? Czy gdyby się pojawił, naprawdę nikt by go nie chciał wydać?
Piątka autorów w „Gazecie Wyborczej” domaga się większego uznania dla literatury popularnej oraz wzywa do docenia pisarskiego rzemiosła. (Cóż za szkoda, że nie zawsze popularność i rzemiosło idą w parze!) Bronią oni także literatury gatunkowej, natomiast recenzentom zarzucają uwielbienie dla wyrafinowania artystycznego, „nawet jeśli autor nie ma nic do powiedzenia”, oraz seksizm.
Co do seksizmu – zgoda. Zresztą kiedyś o tym pisałam. Panom łatwiej jest wspiąć się na parnas i jest wielu pisarzy – moim zdaniem – znacznie przecenianych, zbyt łatwo uznanych za Mistrzów. A pisanie o kobietach, szczególnie przez kobiety, bywa niedoceniane. Co do reszty mam mnóstwo wątpliwości.
Poczynając od podziału na literaturę wysoką i popularną. Moim zdaniem granica jest tu bardzo rozmyta. Wiele książek, które uznałabym za dobrą literaturę popularną, ląduje na wyższej półce, pisarze „gatunkowi” także przebijają się do mainstreamu. Nie przeceniałabym też roli recenzentów – recenzje prasowe nie mają większego wpływu na promocję, chociaż w świadomości tych, którzy w ogóle je czytają, utrwalają nazwiska pisarzy aktualnie modnych. Czy to niesprawiedliwe? Może, ale bez przesady. Niesprawiedliwe tak jak wszystko w życiu. Można się do tego obiegu dostać za „arcydzielność”, dobry w miarę warsztat lub za poczytność. Albo ze względu na towarzyskie układy. Ale w końcu i Kalicińska dostanie swoje pięć minut w największym polskim dzienniku.
Jednego nam autorzy tego emocjonalnego listu pożałowali – nazwisk autorek i autorów, którzy zostali, jak twierdzą, zdeprecjonowani przez recenzentów mimo sprawności warsztatowej. Jedyne, jakie się pojawiają to Kalicińska, Ćwiek, Grochola i Miłoszewski. Z drugiej strony sami chcieliby czytać takie powieści popularne jak Munro, Oates czy Atwood – noblistka i ocierające się o Nobla. Zostawmy na razie Miłoszewskiego, ale naprawdę Kalicińska nie pisze jak Munro. I nie dlatego nie ma wysokich notowań, że jest kobietą. Chociaż gdyby była tak dobrze sprzedającym się facetem piszącym kryminały na podobnym poziomie literackim, to mogłaby znaleźć większy poklask.
Pytam więc, kim są te zdeprecjonowane pisarki i pisarze, którzy piszą równie dobrze jak Munro? Każde nazwisko, które mogłoby zostać wymienione, należy do osoby recenzowanej i nagradzanej, a przynajmniej nominowanej. Może więc chodzi po prostu o dobrą literaturę lżejszych gatunków?
Na szczęście nie żyjemy w zamkniętym kraju i poza literaturą polską istnieje też literatura w Polsce, czyli tłumaczenia. I są to nierzadko pozycje w tej klasie wybitne.
Jak się ma do tego Miłoszewski? Ostania jego powieść ma właśnie liczne błędy warsztatowe. Zbyt dużo bohaterów, z którymi autor czasem nie wie co począć, schematyczne romanse, uboczne wątki prowadzące donikąd, niewybrzmiewające zakończenie. Przykro mi, ale czytałam w życiu sto lepszych thrillerów, raczej nie polskich. Zresztą wystarczy przeczytać Larssona, żeby zobaczyć różnicę.
Gdzie jest polski Stephen King? Czy gdyby się pojawił, naprawdę nikt by go nie chciał wydać?
Kryminały? Wszyscy je piszą. Większości nie doczytuję do końca, bo kompletnie nie obchodzi mnie, kto zabił. Owszem, Krajewski jest sprawnym pisarzem, ale przy okazji konserwatywnym, i wiele w jego książkach mizoginii. Zdecydowanie wolę więc Wallandera od Mocka. I trudno powiedzieć, że Krajewski nie jest doceniony, obsłużony i nawet zagłaskany.
Polski mistrz fantastyki Sapkowski? Coraz słabszy. I nawet jego fani powinni dostrzec różnicę klasy między nim a Martinem. Na romansach się nie znam, ale na pewno też można by coś znaleźć. A jeśli chodzi o „czytadła do pociągu”, to mimo wszystko lepiej sprawdzają się, przynajmniej dla mnie, autorzy omawiani i recenzowani niż ci pominięci. Choć oczywiście można czasem nabrać się na powieść „wielkiego mistrza polskiej prozy”.
Wiem, że sytuacja polskich pisarzy jest trudna i mało kto może z literatury wyżyć. Hurtownicy i monopoliści rządzą rynkiem, ludzie nie czytają, bo nie potrafimy ich tego nauczyć, rząd się nie interesuje… I pewno zdarzają się także popularne, dobrze napisane książki, które nie są dostrzeżone. Niedoceniona została np. skandynawska saga Elżbiety Cherezińskiej Północna droga. Gdyby została, może pisano by o niej, że jest polską Sigrid Undset – też noblistka. I byłaby to spora przesada.
Istnieje literatura dobra i jednocześnie popularna. Nie wszystko jednak, co popularne, jest dobre, a często jest wręcz niedobre. Najwięcej jednak jest średnich książek, takich, które są w miarę sprawnie napisane, jakoś osadzone w rzeczywistości, ale nie porywają tłumów. I znajdują one swoje kilka tysięcy czytelników. Niektóre celują w gatunki popularne, ale nie trafiają, inne – z tymi gorzej – w arcydzieła, wtedy ocierają się o grafomanię. Sporo wśród nich książek obyczajowych. Czy są deprecjonowane? Nie, są po prostu średnie. Co ma recenzent autorowi powiedzieć? Mówi prawdę – to jest średnie.
I taka literatura – odpowiadająca różnym potrzebom czytelniczym i niewymagająca szczególnych kompetencji – też jest potrzebna. To łąka, z której wyrasta czasem jakiś kwiatek, naturalne podłoże. Łąkę trzeba podlewać, ale czasem też kosić – niestety.
I nawet gdyby wszelkie stereotypy dotyczące literatury wyższej i popularnej upadły, nadal średnia literatura będzie średnia.
Zgadzam się, że ten sektor jest słabo obsłużony przez media, w których w ogóle brakuje miejsca na książki. Nadrabia to internet, ze wszystkimi znanymi wadami. W tym wydawcami, którzy płacą za pochwalne wpisy.
A średni pisarz radzi sobie na rynku poniżej średniej, więc może należy mu się większe wsparcie ze strony państwa? Bo bez średniej literatury popularnej nigdy nie dorobimy się tej naprawdę dobrej.
Czytaj także:
Kaja Malanowska, Literackie ksenofobie