Na początek pokażę dziś Państwu coś na obrazku, bo na obrazku lepiej widać.
Co my tu mamy? Trzy kobiety i jednego pana, zresztą feministę. Panie na pierwszy rzut oka wyglądają na wyzwolone z obowiązku strojenia się, pokazywania nóżek, używania szpilek i innych niewygodnych gadżetów. Co je różni od pana, poza tym, co wiadomo? Nogi. Nogi kobiety zawsze trzymają razem. Dla bezpieczeństwa i pewności założone nawet jedna na drugą. Panom natomiast wolno je swobodnie rozłożyć. Męska pozycja jest wygodna, dobra dla miednicy i ortopedycznie słuszna. Kobieca – pilnuj się, skromnie siedź – jest dobra dla…? No właśnie, dla kogo?
Gdyby to coś, co każe kobietom zaciskać kolana, dotyczyło tylko ciała, i tak warte byłoby przeanalizowania. Jednak ludzkie ciało jest też połączone z duszą (metafora), więc to, co widzimy, sięga dużo dalej. Czy to patriarchat? Zwał, jak zwał – ale jest. I to głęboko uwewnętrznione, nawet jeśli udało się trochę umknąć.
A jeśli chce się być kobietą w całkowitej zgodzie z kulturą? Skoro Agata Bielik-Robson zechciała podjąć temat uwewnętrznionych norm, to skorzystajmy z tej okazji i zastanówmy się, jakie normy uwewnętrzniają kobiety – po prostu takie są i są z tego dumne. Mają być ładnie oporządzone, dbać o indywidualny styl, ale broń Boże nie przekraczać przy tym konwencji. I nie dotyczy to tylko ubrania, to także cała strategia podobania się mężczyznom, a szczególnie odpowiednim mężczyznom, legitymizowania się przy pomocy autorytetów, najlepiej męskich, delikatnej pogardy i braku zainteresowania dla innych kobiet. Zawsze obecnego podskórnego lęku – co ludzie o mnie powiedzą, czy dobrze wypadnę? Czy jestem tam, gdzie wypada, i z tymi, z którymi wypada?
I oczywiście to nie jest żadna opresja, to jest przecież normalna kobiecość.
Opresja zaczyna się dopiero, kiedy świat postrzega feministkę jako szmatę. Tej opresji już nie wolno zinternalizować. Słusznie, lepiej nie. Tylko przykład dobrany przez ABR do tej tezy – Marsz Szmat – nie jest najlepiej trafiony. Powiedziałabym, jak kulą w płot. To tak, jakby powiedzieć o drag queen, że uwewnętrzniła „kobiecość”, chociaż wyraźnie widać, że chodzi w tym wypadku o ostentacyjną i przejaskrawioną grę z pewnym stereotypem. Dlatego zupełnie chybiona jest też analogia z kobietami z kongresu konserwatystek. One po prostu zawsze takie są i są z tego dumne, pewno coś uwewnętrzniły, natomiast Jaś Kapela zazwyczaj nie chodzi w sukience.
Świadomie odegrał pewną rolę odwołującą się do wyobrażeń tej kultury, jednocześnie się jej sprzeciwiając. Można to nazwać campem albo strategią subwersywną – w każdym razie dystans jest akurat solą tego przedsięwzięcia, mimo że jest to gra dosyć złożona, bo zawierająca też element identyfikacji, jednak niewynikającej z kulturowego automatyzmu zwanego uwewnętrznieniem albo internalizacją.
Inną kwestią, do której już nie trzeba, a może nawet nie wypada zatrudniać holocaustu, jest pytanie o skuteczność takich działań. Ten spór – i bez ABR – pojawia się zarówno w ruchu feministycznym, jak i LGBT. Czy akcje kontrkulturowe, campowe nie psują nam opinii? Nie potwierdzają zarzutów? Nie ułatwiają krytyki przeciwnikom? Nie zniechęcają ludzi?
Przede wszystkim nigdy nie są to jedyne formy działania. W tym wypadku okazało się to o tyle skuteczne, że przy okazji ABR napomknęła o gwałtach i przemocy wobec kobiet. A przecież to także lata starań feministek w garsonkach, piszących ekspertyzy czy lobbujących w sejmie, żeby gwałt był ścigany z urzędu. One jednak nie przyciągnęły jej uwagi, trzeba było użyć Jasia.
Zwolenniczką bardziej odważnej i skandalizującej ekspresji żądań jestem jednak także z innych powodów. Chodzi o pokonanie lęku przed ośmieszeniem, a także o radykalizm. Domaganie się od niechętnej nam kultury akceptacji, bo jesteśmy normalni/normalne zawsze jest rodzajem konformizmu wobec tejże kultury. Jeśli chce się mocniej nią potrząsnąć, trzeba czasem mieć odwagę się wygłupić. Co dla kobiet jest trudnym wyzwaniem.
O strategii można oczywiście podyskutować, choć lepiej czynić to kontekście wszystkich podejmowanych działań – również tych bardzo grzecznych. Z moich obserwacji wynika jednak, że nawet najgrzeczniejsza grzeczność nie uratuje feministki przed rozmaitymi formami stygmatyzacji.
Negatywny obraz feminizmu jest jednym z narzędzi służących do upilnowania kobiecego stada, żeby nie zaczęło brykać i trzymało nóżki razem. I rzeczywiście, przyznanie się do feminizmu lub samo podejrzenie o to naraża kobietę na zetkniecie się z całym szeregiem często sprzecznych stereotypowych wyobrażeń.
Rozsądną, a także dobrze uwewnętrznioną strategią dla kogoś, kto nie chce utracić społecznego szacunku, jest zatem nielubienie feminizmu. Niekoniecznie za postulaty, wystarczy za niewłaściwy sposób ich realizacji.
Ale tak się jakoś składa, że sposób ten zawsze okazuje się niewłaściwy. Feminizm zawsze albo zbyt podkreśla różnicę płci, albo ją likwiduje, jest za grzeczny albo za niegrzeczny, feministki nie potrafią wejść do polityki albo się do niej niepotrzebnie pchają…
ABR pisze o swoim trwającym od lat „sporze z polskim środowiskiem feministycznym”. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie sporu, który jednak wymaga słuchania i wymiany argumentów, pamiętam głównie połajanki w prawicowej prasie. Wyglądało to tak, że ABR pisała mniej więcej to co ja wówczas w „Wysokich Obcasach”, a następnie przeciwstawiała swoją mądrość „ideologicznemu frazesowi” z „Wysokich Obcasów”. Jak widać, te same tezy wypowiadane w towarzystwie Wildsteina stawały się mądrością, kiedy zaś mówiła je feministka – były jedynie ideologicznym frazesem. I może nawet jest tu coś na rzeczy, gdy chodzi o strategię. Wydawałoby się, że od koleżanki łatwiej przyjąć pewne treści niż od dziwacznych feministek, szczególnie jeśli przy okazji zostaną one skrytykowane i ośmieszone. Jednak z tych tekstów koledzy ABR wybierali tylko krytykę, tym przydatniejszą i wydawałoby się wiarygodniejszą, że płynącą ze strony wyemancypowanej kobiety. Część edukacyjna spłynęła po prawicy bez śladu, natomiast po drugiej stronie zostały blizny.
ABR, jak sama przyznaje, od lat zarzuca feministkom błędną strategię i niewłaściwie tworzoną tożsamość. Zakładam, że spór nie dotyczy pryncypiów, że i ona jest za emancypacją i przeciwko gwałtom. Może więc w końcu, po latach, odwzajemnię się i odpowiem tym samym – strategia polegająca na dyskusji z femizmem przy pomocy ataków w prawicowej prasie nie była najlepsza. Naprawdę, dla sprawy kobiet więcej dobrego zrobił Jaś Kapela w sukience. A i dziś może nie warto podrzucać argumentów chórowi szyderców z konserwatywnych portali mieszających z błotem Marsz Szmat. Oraz tym, którzy uważają, że wszystko, co robią feministki, jest głupie, bo robią to feministki, a feminizm, wiadomo – to obciach.
Czytaj też: