Dorosłych denerwują nocne hałasy na kempingu, mają jakieś przypuszczenia, skąd jest mieszkająca tam kobieta z córeczką, ale nikt z nich nie pozwala sobie na jawnie ksenofobiczne uwagi. A jednak... dzieci już wyczuwają, kto jest swój, a kto obcy, i jak ważne jest pytanie: skąd jesteś? Kinga Dunin czyta „Ciche wody” Sary Moss, „Imigrantów” Issy Watanabe i „Matkę na obiad” Shaloma Auslandera.
Sarah Moss, Ciche wody, przeł. Paulina Surniak, Wydawnictwo Poznańskie 2022
Świt. Słońce nie wschodzi, ptaki nie śpiewają.
Słońce oczywiście wschodzi, tylko go nie widać, bo od kilku dni pada deszcz, a właściwie leje. Zwierzęta schowały się w norach, a ludzie siedzą w swoich domkach na kempingu nad jeziorem. Szkocja. Bliżej poznamy dwunastkę wczasowiczów. Kobiety, które chyba nie są zbyt szczęśliwe, a muszą zadbać o swoje rodziny, poza posiłkami zapanować nad nudzącymi się dziećmi i dbać o komfort psychiczny wszystkich. Dzieci, które w czasie deszczu się nudzą. Nastolatków cierpiących na rodzinnych wczasach. Starszą panią, którą opiekuje się mąż, bo ta traci pamięć. To w ich głowach się znajdziemy, ich wewnętrzne monologi poznamy. Są tam też mężczyźni w sile wieku, ale ich tak blisko nie poznamy, może autorka nie potrafi z nimi do tego stopnia empatyzować?
Zdaje się, że deszcz jest też sprawdzianem dla projektu „rodzinne wakacje” i nie wygląda to najlepiej. Mieszkańcy kempingu, mimo bliskości, utrzymują ze sobą jedynie bardzo powierzchowne kontakty, właściwie tylko obserwują się nawzajem. A wszystkich szczególnie interesują mieszkańcy jednego z domków, którzy wieczorami urządzają głośne imprezy. I są obcy. Bułgarzy? Rumuni? Polacy? Ostatecznie okazuje się, że to Ukrainka od lat mieszkająca w Szkocji, ale niczego więcej się nie dowiemy.
I w tym momencie na chwilę warto zatrzymać się przy tytule, nie polskim, tylko angielskim – Summerwater. Starsza pani wraca słabnącą pamięcią do czasów, kiedy była dzieckiem. Przypominają jej się fragmenty recytowanego przez nią w szkole wiersza, ballady o jeziorze Semmerwater, która to nazwa zawsze jej się myliła i mówiła: Summerwater. To historia miasta, które nie chciało pomóc obcemu, głodnemu żebrakowi. Zostało przez niego przeklęte i zalała je woda. I jest to tytuł znaczący, książka jednak bardzo subtelnie traktuje temat, którego już się domyślacie. Dorosłych denerwują nocne hałasy na kempingu, mają jakieś przypuszczenia, skąd jest mieszkająca tam kobieta z córeczką, ale nikt z nich nie pozwala sobie na jawnie ksenofobiczne uwagi. A jednak… dzieci już wyczuwają, kto jest swój, a kto obcy, i jak ważne jest pytanie: skąd jesteś?
Ciche wody to książka powolna, psychologiczna, łączącą rytmy życia z rytmami natury. Mnie się bardzo podobała. (Zdarza mi się słyszeć narzekania, że nie wiadomo po moich recenzyjkach, czy książka mi się podobała, czy nie. Mogę czasem dodawać taką informację, nie upierając się, rzecz jasna, że jest to ocena obiektywna).
Rysunkowa historia kolektywnej traumy [o komiksie Joe Sacco]
czytaj także
*
Issa Watanabe, Migranci, Wydawnictwo Dwie Siostry 2022
Książka dla dzieci, o której o tyle trudno jest napisać, że nie ma w niej ani słowa tekstu. Historia jest prosta – egzotyczna (interesująca? piękna?) grupa pół ludzi, pół zwierzaków wyrusza na wędrówkę. Po czarnym tle. Dorośli i dzieci, niosą jakieś tobołki, czasem rozbijają obozowisko. Towarzyszy im śmierć. Dochodzą do miejsca, gdzie pięknie kwitną drzewa, ale odstrasza ich niedźwiedź. Przeprawią się przez morze, ktoś się topi. Dochodzą do kolejnego obiecującego miejsca, tym razem nikt ich nie zatrzymuje, ale też nikt nie wita…
Jest nastrój, emocje. Wspaniale wyważone. Przepiękna graficznie, niepokoi, zaciekawia, budzi empatię, ale baśniowa aranżacja pozwala przeżyć jej przekaz bezpiecznie. Chyba. Już nie znam się na dzieciach, ale przypuszczam, że gdybym była dzieckiem, oglądałabym ją wielokrotnie. Wracała do niej. Jednak pewno potrzebny jest tu rodzic, który będzie dziecku, przynajmniej na początku, towarzyszył w tej wędrówce.
*
Shalom Auslander, Matka na obiad, przeł. Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry 2022
Matki smakują najgorzej.
Całe, od czubka głowy po palce stóp. Są obleśne w smaku (a głowa najbardziej). Nic nie da, że przyprawisz – każdy ci to powie, kto zjadł kiedyś swoją matkę.
Najpierw parę słów o autorze. To amerykański prozaik, który urodził się (1970) w ultraortodoksyjnej rodzinie żydowskiej. Chodził do jesziwy, a potem ukończył Akademię Talmudyczną na Manhattanie. I uciekł z tego świata. Współpracuje z „New Yorkerem” i „New York Timesem”. Napisał o tym książkę wspomnieniową, nieprzetłumaczoną na polski, i tę pewnie chętniej bym przeczytała. Matka na obiad to czarny humor, satyra i groteska.
Historię opowiada nam Siódmy Seltzer – w tej rodzinie imiona dzieci to kolejne liczby, od Jednego do Dwunastu synowie i córka o imieniu Zero. Siódmy pracuje jako lektor w wydawnictwie, gdzie czyta kolejne powieści o dziedzictwie, korzeniach i tożsamości. Na przykład niebinarnej lesbijki o socjalistycznych, czwartofalowych, proimigranckich i antyszczepionkowych poglądach i o korzeniach żydowsko-latynoamerykańskich. Też postanawia napisać taką książkę, a tak się składa, że sam należy do mniejszości – kanibali. Takich, którzy rytualnie zjadają swoich rodziców po śmierci. Przybyli do Ameryki jakieś sto lat wcześniej, bo w rodzinnym kraju byli prześladowani, poniżani i gnębieni. Ameryka jednocześnie ich zachwyciła i rozczarowała. Dawne tradycje powoli zanikają, a wraz z nimi umiera Naród kanibali.
Kiedy matka Siódmego, dość potworna Matka, umiera, on i rodzeństwo, które już odeszło od dawnych zwyczajów, jednak postanawiają ją zjeść…
Markiewka: Na wsi kobiety budowały Polskę od podstaw [rozmowa]
czytaj także
To książka o wyzwalaniu się z niewoli tożsamości grupowej, kpiny z polityki tożsamości, która kiedyś doprowadzi do tego, że każdy będzie inną mniejszością, oraz z uklepanych, powtarzalnych narracji imigrantów i grup mniejszościowych. Akurat temu autorowi – patrz: jego dorastanie – wolno tak kpić.
A co łączy ludzi, jeśli nie wspólna historia, zwyczaje, religia, zobowiązania rodzinne? Zdaniem Siódmego to, że wszyscy są tacy sami: są głupimi chujami i głupimi cipami.
„Siódmy myślał sobie, że po to jest tygiel, w którym miesza się narody – ażeby ludzie wreszcie pogodzili się z tym, że wszyscy są tacy sami, tak samo chujowi. Może w ten sposób stracą szacunek do swoich chujowych przodków i wyrzekną się swoich chujowych tradycji, i zaczną podważać swoje chujowe poglądy, i złapią trochę dystansu do swoich chujowych korzeni, i opuszczą klatkę swojej chujowej tożsamości, i zmiotą z mapy wszystkie chujowe granice, ale będą żyli razem, jak jeden chuj z drugim, wokół sami swoi”.
Czy podobała mi się ta książka? Nie bardzo. To nie moje poczucie humoru i nie chodzi o czarny humor, tylko o eksploatowanie każdego żartu do granic wytrzymałości. Chociaż nie jestem daleka od takiego sposobu myślenia. Wiem, to raczej niemożliwe, dyferencjacja zawsze się przebije. Poza tym, chociaż od poniedziałku do czwartku wydaje mi się, że chętnie zlikwidowałabym wszystkie granice i plemienne tożsamości, to od piątku do niedzieli fascynują mnie historie o splątanych korzeniach i różnorodność kulturowa, i chciałabym ją ocalić. Zresztą i Siódmy miał takie momenty, kiedy czuł, że spoczywa na nim i jego braciach odpowiedzialność za trwanie ich narodu i tradycji.
Głębi książce dodają cytaty z tego reprezentanta „mieszczańskiego europocentryzmu, francuskiego patriarchalizmu, rzymskiego katolicyzmu, męskiej cispłciowości i propagandy monoteistycznej” – czyli Montaigne’a. I to mi się podobało.