Aktorska maniera Dawida Ogrodnika i sposób inscenizacji dają porażająco depresjogenny efekt – dawno nie widziałam tak antywspólnotowego filmu.
Pierwsze, co zrobiłam po filmie, to zaczęłam – z frustracji, która szybciutko przerodziła się w gniew – opowiadać koleżance, która filmu nie widziała, ale za to też jest ze wsi, pierwsze wrażenie, to, co w czasie seansu osadza się w ciele, jakiś rytm, dynamika akcji. Poczucie dziwności i dyskomfortu, że coś jest nie tak, ale nie w sposób ciekawy, tylko właśnie jakby ktoś kazał ci bez końca wpatrywać się w jeden punkt.
Główny bohater chodzi po wsi, czasami wsiada na motor; to postać inspirowana artystą Danielem Rycharskim, i grana przez Dawida Ogrodnika w jego charakterystycznej, na wpół szyderczej, na wpół spiętej manierze; na potrzeby tego tekstu, aby odróżnić go od „prawdziwego” Daniela Rycharskiego, a także pokreślić pewien typ nie tylko aktorstwa, ale i castingu, będę go nazywała Rycharskim-Ogrodnikiem. Rycharski-Ogrodnik chodzi po wsi i po ludziach, i zawsze jest w centrum, jakby był pępkiem świata, pępkiem kadru, pępkiem akcji.
Film oczywiście może mieć jednego głównego bohatera, może też mieć bardzo ściśle subiektywną narrację, ale Wszystkie nasze strachy uderzyły mnie nie tyle nawet alienacją, ile izolacją głównego bohatera względem świata przedstawionego w ramach samej inscenizacji. Jest trochę tak, jakby to on uruchamiał wszystkie inne postaci, opowiadałam, nic się w tym filmie nie wydarza bez niego, cały świat jest skonstruowany tak, żeby na niego reagować, nie ma tej inscenizacyjnej iluzji, że jest jakiś świat poza kadrem, że inne postaci mają swoje życie poza konkretną sceną.
Marudziłam i marudziłam, aż koleżanka wysłała mi screena z Wikipedii do hasła Non-playable character (NPC): to są te wszystkie postaci w grach, w które nie możesz się wcielić, te wszystkie ludki udzielające informacji w tawernie. Koleżanka do dziś filmu nie obejrzała, ale uważam jej rozpoznanie za najtrafniejszą z recenzji: Wszystkie nasze strachy zbudowane są na matrycy prostej gierki, biegasz, skaczesz i łapiesz różne bajery, tylko zamiast bajerów mamy poczucie wyższości i paczki z cierpieniem, a zamiast jakiegoś kolorowego królika figurę polskiego inteligenta przebranego za faceta ze wsi i artystę bez inteligenckich korzeni. Właściwie wszystkie inne postaci są „nie do wcielenia”, nie do utożsamienia, pozbawione życia. Jak mem, i to nawet dość konkretny – i niestety nie ostatni.
Fabuła jest prosta, właśnie taka, by bohater mógł podążać od punktu do punktu, czy raczej od stacji do stacji. We wsi powiesiła się nastolatka. Spotykała się z dziewczyną. Grupa chłopaków z sąsiedztwa, rówieśników lub starszych, tego film nie precyzuje, podjeżdżała pod dom z wyzwiskami; jest też matka homofobka (Jowita Budnik). Rycharski-Ogrodnik – z którym zmarła należała do jednej wspólnoty i który chciał ją wciągnąć w projekt artystyczny z gadającą kapliczką – ścina drzewo, z którego ją zdjęto, i robi z niego krzyż.
Od tej pory akcja układa się w drogę krzyżową zupełnie dosłownie, bohater chodzi od człowieka do człowieka i namawia do wzięcia udziału w pokucie, spotyka się z kolejnymi odmowami i niezrozumieniem, zarówno ze strony wsi, jak i nadętego środowiska artystycznego Warszawy. (Dla porządku dodajmy, że historia jest fikcją artystyczną; Rycharski rzeczywiście zrobił kiedyś podobny projekt z krzyżem, ale nie znał zmarłych dzieciaków).
Rycharski: Krzyż jest dla mnie symbolem wyzwolenia z więzów religii
czytaj także
Publicystyczny nerw w kinie nie musi być dla niego zabójczy. Z publicystyką w kinie jest dokładnie tak samo jak z każdą inną, to znaczy albo jest dobra, albo zła, albo coś pomiędzy; albo się z nią zgadzasz, albo nie, albo coś pomiędzy. Problem polega na tym, że publicystyka Wszystkich naszych strachów jest nie za dobra; to taki worek z chochołami, sklejka z memów – mem wsi, mem „przekraczania swojej bańki”, mem „dialogu”.
Temat, postać Rycharskiego i tryumf na festiwalu w Gdyni sprawiły, że film zdążył już obrosnąć w parateksty, promocyjny tour jest bardzo ożywiony, co mnie osobiście cieszy, bo nawet jak jestem przeciwko, to takie rozgadywanie kina polskiego coś we mnie budzi. W wywiadach padają słowa, o które mam ochotę się kłócić, ale też wiele cennych uwag, nie przypominam sobie np. polskiego filmu, przy którego promocji przywoływana by była taka liczba konsultantów z różnych dziedzin (żeby nie było: wśród nich są także osoby, które znam osobiście albo na których zajęcia chodziłam jako studentka). To dyskurs, któremu kibicuję.
Twórcy mówią też o współpracy z samym Rycharskim. I dużo o tym, że chcieli nakręcić film, który odnosi się do wsi polskiej z szacunkiem, aby jej nie demonizować, nie budować konfliktu wieś–miasto.
czytaj także
Problem polega na tym, że tego nie widać. Albo, okej – ja tego nie widzę.
Po pierwsze, nie widzę Rycharskiego. Filmowi brakuje konkretu, namacalności prac artysty, nie mówiąc już o poczuciu humoru. Tej sztuki można nie lubić, można lubić niektóre projekty, innych nie, i dobrze, w końcu pracują one na różnych rejestrach. Zaś sam Rycharski jest gawędziarzem, którego po prostu świetnie się słucha – jak opowiada o swojej wsi, a właściwie wsiach, o pracy, skąd się wziął w miejscu, w którym jest teraz, o byciu nieheteronormatywnym facetem, który w tych niedużych społecznościach jest wyoutowany i akceptowany.
I mnóstwo innych wątków, specyfika Sierpca jako najbliższego miasta, złożoność wiejskiej społeczności, różnice klasowe, historia lokalna od reformy rolnej, nie, od międzywojnia, do zmian, które przyniosło mazowieckiemu rolnikowi wejście do UE. Przez te opowieści przewija się mnóstwo osób i współpracowników. Jak się faceta słucha, to tam jest jakieś mięso, jest historia, są ludzie, ich praca. Można sobie zrekonstruować kawałek świata, który ulega ciągłym przekształceniom.
czytaj także
W filmie tego nie ma. Mamy przemądrzałego typka, który wie lepiej, typ społecznika-przywódcy, charyzmatycznego lidera, który na skutek dramatycznych wydarzeń popada w niełaskę i zostaje wykluczony ze wspólnoty. Trudno oszacować, w jakim stopniu jest to po prostu problem castingu – zmory polskiego kina w postaci obsadzania Dawida Ogrodnika w rolach „prawdziwych ludzi”, mit „wcielenia”, aktora kameleona.
W rzeczywistości wyrazista maniera, która najmocniej skrystalizowała się w roli Tomka Beksińskiego w Ostatniej rodzinie, jest widoczna we wszystkich jego rolach w mniejszym lub większym stopniu. Tu akurat – w większym; Rycharski-Ogrodnik jest wiejskim mądralą, wszystkich poucza, nawraca, zawsze na przedzie. Najpierw przywódca, a potem waleczny odszczepieniec. Prometeusz niemalże – jest tu nawet scena, w której dzielnie tłumaczy księdzu, jak podłączyć jakieś kabelki, bo ksiądz oczywiście, dorosły facet (gra go Piotr Trojan), sam nie potrafi.
Aktorska maniera Ogrodnika i sposób inscenizacji dają porażająco depresjogenny efekt – dawno nie widziałam tak antywspólnotowego filmu. Jeśli „temat Rycharski” obiecywał opowieść o wsi, w której życie wyoutowanej osoby LGBT i jej szczęście jest możliwe do pomyślenia, Wszystkie nasze strachy robią coś zupełnie przeciwnego – jest to jakiś cud, heroizm, potem męka, z homofobią wiszącą w powietrzu jak smog.
Jest to film o konflikcie w żałobie, tyle że tylko jeden bohater jest w tej rozpaczy przedstawiony podmiotowo. Oczywiście sam motyw faceta, który narzuca swoją formę żałoby, włazi z buciorami w rany ludzi, którzy przeżywają tragedię, za którą są w dużej mierze odpowiedzialni, winę nie do zmazania, los nieodwrócenia – to jest ciekawe, ma potencjał tricksterski. Ale wymaga w moim odczuciu większego ładunku empatii – przez empatię rozumiem zainteresowanie innymi postaciami poza Rycharskim-Ogrodnikiem.
Tu cała wieś, nie licząc dziarskiej babci, jest nie tylko przeciwko bohaterowi, ale jest też kartonem, stereotypem, rzuconą obelgą, pretensją, kolejnym dowodem na to, że artysta pozostaje niezrozumiany, „wieś nie chce się skonfrontować z tym, co się stało”. Nie ma tu chwili dla chłopaka, który dokuczał swojej byłej i przyłożył rękę do jej śmierci (nie wiemy nawet, ile ci prześladowcy mają lat, co wydaje mi się dość istotnym szczegółem). Ani dla matki, która straciła dziecko – to znaczy chwili, która działaby się poza konfliktem z głównym bohaterem. Poprzez absolutne skupienie na postaci artysty te mocno drugoplanowe postaci nie mają czym oddychać; na poziomie dramaturgicznym nie są postaciami, które przeżywają z własnej winy tragedię życia, tylko przeciwnikami głównego bohatera, których główną funkcją dramaturgiczną jest nawrócić się i wyspowiadać.
O samej zaś martwej dziewczynie nie wiemy praktycznie nic – to typowa dziewczyna z lodówki, symbol, ucieleśnienie wszystkich innych śmiertelnych ofiar homofobii. Jakie miała pragnienia i perspektywy – nie wiadomo; gdzie poznała Daniela – nie wiadomo; jej dziewczyna też nie mówi nic (i to bynajmniej nie tak podmiotowo jak Anna Paquin w Irlandczyku, że tak dodam asekuracyjnie).
czytaj także
Jakimś tropem byłaby religijność. Sęk w tym, że religii też w tym filmie nie ma – to znaczy jest jakaś grupa, która się spotyka na samym początku filmu na wzgórzu, później pada jej nazwa, której nie pamiętam, coś z Tęczą, nie „Wiara i Tęcza”, ale jakoś podobnie. Jest też zwykła parafia z księdzem od kabli. Ale nie jest to nijak rozwijane, nie wiemy właściwie, jak główny bohater negocjuje z literą katechizmu ani co przyciąga młodzież do Kościoła (to naprawdę nie jest oczywiste). Jest po prostu tak, jakby „wieś była religijna sama z siebie”, jakby była to jej jakaś jednocześnie nieokreślona, a zarazem przyrodzona cecha – w kontrze do słów samego Rycharskiego, który wiele mówi o religijności wiejskiej jako rytuale, z przyzwyczajenia, od święta, i postępującej laicyzacji, która jest faktem także w małych miejscowościach.
W filmie symptomem „rytualności” i hipokryzji ma być fakt, że nikt nie śpieszy za Rycharskim-Ogrodnikiem na drogę krzyżową. Ale to znowu mówi coś przede wszystkim o wyobrażeniach na temat małych miejscowości, na temat katolickiej praktyki, stosunku filmu do jego drugoplanowych postaci i tego, jak w fabule funkcjonuje trauma śmierci młodej osoby. W rzeczywistości to film rytualnie, jak na lekcji religii, powtarza słowa klucze: przebaczenie, pokuta. Ale co to właściwie oznacza dla homofobicznej matki, która przyłożyła rękę do śmierci swojego dziecka? Co to znaczy dla tej wspólnoty? Nie da się o tym opowiedzieć, patrząc tylko na artystę charyzmatyka.
Z tym że ten „prawdziwy” Rycharski z katolicyzmem się kłóci, mówi, że odszedł od Kościoła, mówi o chrześcijańskiej bezreligijności, ostatnio wrócił do określania się jako katolik, ale chyba nie w ścisłym sensie, o instytucji wypowiada się w ostrych słowach. Jest tu jakiś ruch tożsamości, napięcie, poszukiwanie. Poszukiwanie zmiany i alternatywy. W filmie jest po prostu „katolik gej”. W jednym z filmem mogę się zgodzić: ewidentnie istnieje jakiś „liberalny, wielkomiejski widz”, któremu to wystarczy. Rycharski-Ogrodnik jest figurą inteligenta z kagankiem; a wieś jest ciemna i nie chce przyjąć dobrej nowiny.
czytaj także
Jest to wszystko strasznie przykre, hasztag #Polska: deklarowane intencje twórców są inne, a wyszło jak zwykle. W czasie pisania tego tekstu przeczytałam wywiad z francuską reżyserką Céline Sciammą na temat jej najnowszego (i moim zdaniem wstrząsającego) filmu, Małej mamy. Sciamma mówi o tym, że chciała przełamać w swoim scenariuszu paradygmat konfliktu w dramaturgii – wymyślić coś poza matrycą niezgody, opowieść, w której stawki są wysokie (och, są), ale nie ma przemocy. Mówi o tym jako o wyzwaniu i jako o wyzwoleniu.
Wszystkim naszym strachom nie udaje się nawet spojrzeć w tę stronę – zostają zbudowane na konflikcie, wykluczeniu i drastycznej śmierci, jakby największym strachem ze wszystkich był ten, że bez konfliktu krzyż stanie się zbędny. To stara i znajoma skorupa Kościoła, który buduje swój kapitał na cierpieniu.