Dla Emerald Fennell, reżyserki „Młodej. Obiecującej. Kobiety” przemoc jest jednoznacznie destrukcyjna, jest doświadczeniem, które tylko zabiera, niczego nie daje. Nie jest czymś, od czego się mądrzeje. O filmie nagrodzonym Oscarem za scenariusz oryginalny pisze Klara Cykorz.
Najpierw był dyskomfort i rozdrażnienie, bloczki akapitów wklejane koleżankom na Messengerze i rzędy skwaszonych emoji, postulaty: „wysłać amerykańskich recenzentów filmowych na Księżyc”, „patrz, jakie głupoty, czy oni w ogóle rozumieją, czym jest »gatunek«”? Poczucie niechęci, które przerodziło się w poczucie krzywdy, chociaż powinno wprowadzić w upojenie – połowa moich ulubionych filmów budzi skrajne reakcje, jestem przyzwyczajona do tego, że ktoś nie docenia Mojej Nowej Wielkiej Miłości, i po zmarnowaniu większej części dekady na kłócenie się z ludźmi w internecie dziś oddaję się majstrowaniu śmiesznych obrazków o tym, jak Ludzie Nie Mają Racji, oczywiście dla bardzo zamkniętego kręgu odbiorczyń.
Jako kombatantka bezsensownych flejmów wiem też, że nie warto sprzeczać się o każdy film, a i z przełożeniem różnorodności opinii na dyskusję bywa różnie, jak w każdym innym temacie; czasem najciekawsze rzeczy wygrzebuje się w rozmowie z kimś, kto ma opinię diametralnie inną od twojej, ale kiedy indziej najciekawsze odkrycia wymagają emocjonalnej jednomyślności, wzajemnej miłości lub współdzielonej niechęci. Jak w życiu. Czasami też można w ogóle nie mieć opinii albo dużo zupełnie niespójnych intuicji i refleksji, i to też jest OK.
A jednak czytałam negatywne lub ambiwalentne recenzje, komentarze i tweety z narastającą irytacją, o której wiedziałam, że jest masochistyczna i niekonstruktywna. W końcu trafiłam na dwa niezależne od siebie komentarze nieznanych mi osób – oba głosiły, że film się nie podobał, bo po prostu nie spotkał się z osobami emocjonalnie, osoby w tej chwili potrzebują innej narracji, no i tak. Było w tym coś otrzeźwiającego – że można się z filmem nie zgodzić i nie dogadać, ale nie mieć do nikogo pretensji. Że można mieć rozpoznane swoje potrzeby i przede wszystkim „nie traktować kina jako terapeuty”. Niepokojące było jedynie to, że takie podejście wydało mi się nie tylko zdrowe, ale i „zaskakujące”.
To nie będzie tekst o mechanizmach nakręcania emocji w popkulturowej zupie, socialmediowych mechanizmach polaryzacji i podbijania skrajnych opinii, fandomowych wojnach, językach skandalu, zaangażowania i krzywdy i ich wpływie na krytykę filmową tu i tam. Nie mam do tego ani narzędzi, ani ochoty; co więcej, programowo stoję po stronie krytyki, która nie wstydzi się swoich afektów i swojego usytuowania (wtręty meteorologiczne mile widziane). Interesuje mnie cieniutki wycinek rzeczywistości, jakim jest bardzo konkretny film, a w szczególności jego konstrukcja i zakończenie, reakcje, jakie wzbudził (reprezentowane przez garść tekstów publicystycznych, bo po prostu nie ma tu miejsca na nurkowanie w przepaści innych mediów, jak np. Twitter), i umiejscowienie go na mapie reprezentacji przemocy seksualnej w popkulturze po #MeToo. Wydaje mi się, że może – ten wycinek – powiedzieć nam coś ciekawego o oczekiwaniach i pragnieniach wobec fikcji i negocjowaniu tego, jakich opowieści w rozmowie o przemocy seksualnej potrzebujemy.
Filmem, o którym mowa, jest Obiecująca. Młoda. Kobieta Emerald Fennell – laureatki wielu nagród, obok Chloé Zhao szóstej/siódmej kobiety w historii nominowanej do Oscara za reżyserię. (Wspominam o tym trochę z obowiązku, pisząc ten tekst w pandemicznym oscarowym ferworze – bałaganie, w którym najciekawsze wydaje mi się pokrewieństwo pomiędzy Obiecującą. Młodą. Kobietą a Siedmioma pięknościami Pasqualino, traumatyczną komedią wojenną Liny Wertmüller, pierwszej reżyserki rozpoznanej przez leniwe oko Akademii).
Powtórzę na wszelki wypadek – zakończenie filmu jest kluczowym elementem całej dyskusji, więc jeśli ktoś filmu nie widział, a chce go obejrzeć, lojalnie ostrzegam, że chociaż nie zdradzę go wprost, mogę je jednak mocno zasugerować. (Osobom, którym „nie robią spoilery”, także radzę przerwać lekturę w tym miejscu – to jeden z tych filmów, który pracuje na zderzaniu widza z jego własnymi oczekiwaniami).
Ujmując rzecz jak najkrócej, w całej dyskusji chodzi o to, czy pesymizm Obiecującej. Młodej. Kobiety – smoliście ironicznej i zwieńczonej tragicznie – jest reakcyjny, czy emancypujący. Sprawa postawiona na ostrzu noża, bo ambicje tego filmu rzeczywiście są tak piekielne, jak mitologiczne imię bohaterki nieprzypadkowe. Spotkania z kolejnymi osobami jak westernowe pojedynki, każdy aktor obsadzony jako intertekstualna furtka do kolejnych opowieści, podobnie ze ścieżką dźwiękową o operowym rozmachu. Więc nie dość, że moralitet, to jeszcze uruchamianie potężnych, obrośniętych historią gatunków i formuł, wyzwanie tradycji wykraczające poza pojedynczy statement.
Ale czy kino zemsty, a w szczególności kino zemsty dotykające doświadczenia seksualnej traumy, może dziś nie pachnieć stęchlizną? – pytała Jourdain Searles na łamach Bitch Media – skoro kultura gwałtu jest problemem systemowym, to czy w ogóle da się napisać współczesną, aktualną opowieść, opierając się na schemacie „jedna kobieta przeciwko światu”?
To ostry tekst, ale też symptomatyczny w tym sensie, że przyznaje bardzo dużą sprawczość gatunkowi i jego miejscu wśród fikcji, które sobie opowiadamy. Okazuje się też, że samo zdefiniowanie gatunku jest kluczowe dla odbioru filmu. Searles zakłada, że kino zemsty musi mieć wymiar kompensacyjny, i dekonstrukcja rozsypuje go w proch – czyli że sama formuła jest reakcyjna.
Trochę inaczej Mary Beth McAndrews, której tekst z RogerEbert.com przez jakiś czas krążył viralowo jako wyrazisty głos przeciwko filmowi i jednocześnie za kinem zemsty jako narracyjną ramą, która ma potencjał zderzania ze sobą różnych doświadczeń, różnych reakcji na traumę i różnych strategii radzenia sobie z nią.
Wściekła polemika McAndrews opiera się na utożsamieniu z postacią, której w filmie nie ma, czyli ze zmarłą przyjaciółką – brakiem, na którym zbudowana jest Obiecująca. Młoda. Kobieta jako opowieść o skrajnie samotnym doświadczeniu żałoby. Co z umarłymi, pyta recenzentka, czy przyjaciółka Cassandry w ogóle by tej zemsty chciała?
„Rozważna” krytyka potrafiłaby ten zarzut odeprzeć, ale wydaje mi się, że to głos ważny, bo stawia w centrum najważniejsze: to film o przyjaźni i relacjach, także ze zmarłymi albo z osobami, których już w naszym życiu nie ma. O tym, jak przemoc rozpełza się na boki, przepoczwarza w kolejnych osobach: Cassie jest zarażona doświadczeniem zmarłej Niny jak wirusem, który mutuje w niej, przyjmując coraz bardziej autodestrukcyjne formy.
czytaj także
Paradoksalnie to chyba właśnie relacyjność i mutacje przemocy jako temat filmu uprawomocniają głos McAndrews, która mówi o oglądaniu filmu właściwie w kategoriach krzywdy: „zakończenie, które stało się głównym punktem konwersacji wokół Obiecującej. Młodej. Kobiety, zostawiło po sobie wstrętny posmak, za bardzo przypominający brak nadziei, z którym muszę radzić sobie każdego dnia po doświadczeniu traumy. […] Ten zwrot fabularny wynosi i podkreśla ponurą i niepokojącą rzeczywistość, w której te i ci, którzy przetrwali, są wyśmiewani, a sprawcy przemocy żyją sobie dalej bez konsekwencji”.
Czytałam ten tekst kilka razy, jak również jeszcze gorętszą, oskarżycielską recenzję Ayeshy A. Siddiqi, rozdarta pomiędzy uwodzicielską siłą ich retoryki a własnym poczuciem krzywdy. (Teksty McAndrews i Siddiqi uważam za dość reprezentatywne dla dużej części głosów, które przepływały gorzkimi zrywami przez moje feedy). Z jednej strony uważam, że owszem, dzieła sztuki działają, czyli mogą też ranić. Z drugiej – opór budzi we mnie oparcie argumentacji na niespełnieniu obietnicy gatunku (w którą to obietnicę zresztą nie wierzę, ale do tego wrócimy zaraz), argument o złamaniu zasad i zagraniu przeciwko filmowej przyjemności. W końcu – założenie, że pesymizm oznacza umocnienie opresyjnego status quo.
„Nie jestem pewna, czy to film dobry dla osób z doświadczeniem traumy”, sugeruje Jourdain Searles w rozmowie z bardziej przychylnymi filmowi koleżankami, może to po prostu film dla tych, którzy uczestniczą w kulturze gwałtu. To dobra dyskusja, ponieważ krytyczki przyznają sobie prawo do sprzecznych uczuć i braku spójnej opinii.
czytaj także
Ale mój problem wykrystalizowała dopiero kolejna rozmowa z udziałem Searles, przeprowadzona dla portalu Letterboxd, do której Obiecująca. Młoda. Kobieta okazała się głównym przyczynkiem. Zebrano tu głosy pięciu kobiet związanych z różnymi etapami powstawania i dystrybucji filmów (Searles reprezentowała krytykę) na temat tego, jak przedstawiać przemoc seksualną, aby nikomu nie zrobić krzywdy; ale też, jak odpowiedzialnie promować filmy podejmujące taką tematykę, jak budować bezpieczne przestrzenie dyskusji, jak pomagać recenzent(k)om?
Do rozmowy zaproszono reżyserkę Shatarę Michelle Ford, której Test Pattern (2019) widziałam już wcześniej i od razu skojarzyłam z filmem Fennell; oba mierzą się z przemocą seksualną i jej wpływem na osoby najbliższe, opowiadają też o facetach, którzy nigdy nie powiedzieliby o sobie, że są tymi złymi. Da się go streścić w jednym zdaniu: czarna dziewczyna, biały koleś, ona zostaje zgwałcona, on jest czułym miśkiem, ale w sytuacji kryzysowej nie umie jej wesprzeć (a także: amerykańska ochrona zdrowia to cyrk na kółkach). Ford rejestruje każdy mikrosyf w implodującej relacji dwojga ludzi, automatyzmy, które okazują się siłowym przekroczeniem granic. W momencie rozmowy reżyserka nie widziała jeszcze Obiecującej. Młodej. Kobiety, ale wyraziła radość, że jej film wpisuje się w szerszy, dynamicznie zmieniający się nurt.
Mówienie o wielogłosowości może trącić banałem; w końcu Obiecująca. Młoda. Kobieta była w tym samym konkursie na tuż-przed-pandemicznym festiwalu w Sundance co Asystentka i Nigdy, rzadko, czasami, zawsze. Ale był też taki moment zimą, kiedy za sprawą śmierdząco nudnego skandaliku – skorupczone rasistowskie dziadki z Hollywood Foreign Press Association obsypały nominacjami do Złotych Globów film Fennell, ale nie dały złamanego grosza Mogę cię zniszczyć Michaeli Coel, która zdążyła już stać się popkulturowym fenomenem i niekwestionowaną faworytką krytyków – Coel i Fennell były wygrywane w social mediach i clickbaitowej prasie przeciwko sobie. Machnęłabym ręką, gdyby nie poczucie, że paradoksalnie odwraca to uwagę od tego, co zarówno prekaryjne Mogę cię zniszczyć, jak i Obiecująca. Młoda. Kobieta, poświęcona bezkarności białych chłopaków z wyższej klasy średniej, mają do powiedzenia o statusie ekonomicznym, rasie i w końcu samej przemocy seksualnej, także kiedy oświetlają się nawzajem.
W szarej strefie przemocy seksualnej [o serialu „Mogę cię zniszczyć”]
czytaj także
Fennell oczywiście jest córką jakiegoś słynnego jubilera (i robi teraz musical na West Endzie z Andrew Lloyd Webberem, „przyjacielem rodziny”), studiowała literaturę na Oksfordzie i tym podobne rzeczy. Medialny tour Obiecującej. Młodej. Kobiety, wywiady promocyjne i jej dominująca recepcja też mocno znormalizowały świat przedstawiony w filmie. A przecież jego groza wypływa nie tylko z płci, ale także ze statusu młodych facetów, których bohaterka napotyka podczas swojej krucjaty. Tego, jacy są kulturalni, elokwentni, zadbani i zdrowi, dobrze ubrani, w końcu – wykształceni; pierwotny dramat wydarzył się przecież na studiach medycznych. To bardzo konkretna klasa białych mężczyzn – wychowanych do bezkarności, do spadania na cztery łapy.
Ale mniejsza już z białym feminizmem – to, co interesuje mnie w zestawieniu Coel i Fennell, sięga gdzie indziej, tam, gdzie Mogę cię zniszczyć i Obiecująca. Młoda. Kobieta są twórczymi rewersami siebie nawzajem. Mogę cię zniszczyć jest o życiu na nowo po traumie, a Obiecująca. Młoda. Kobieta – o kimś, kto odmawia życia dalej. Ta odmowa ma oczywiście kontekst rasowy – jak pokazuje w swoim tekście Alessa Dominguez, film Fennell traktuje nie tylko o normalizacji przemocy wobec kobiet i zagłuszaniu ich głosów, ale także o kulturowej fetyszyzacji pięknego, młodego, białego kobiecego trupa.
Ale Coel i Fennell mają też fundamentalnie inne spojrzenie na cierpienie. Bo u Coel z przemocy mogą wyniknąć różne rzeczy, także coś dobrego: na traumie można zbudować nową wspólnotę, można przepracować ból w książkę. Kocham Mogę cię zniszczyć i z wieloma rzeczami z tekstu Eve Ettinger chciałabym polemizować, ale jej uwaga o chrześcijańskim nerwie Coel wydaje mi się trafiona w punkt. Dla Coel cierpienie może być punktem wyjścia do zmiany i dojrzewania. Dla Fennell przemoc jest jednoznacznie destrukcyjna, jest doświadczeniem, które tylko zabiera, niczego nie daje. Nie jest czymś, od czego się mądrzeje. Czy klubowa misja dydaktyczna Cassie przynosi efekty? Nie wiadomo, być może. Ale dla niej samej jest alienującą spiralą autodestrukcji.
czytaj także
Scenariusze Fennell są Hitchcockowskimi ustrojstwami – zbudowane tak, by móc zajrzeć scenarzystce przez ramię, jak zegarmistrzowi, zobaczyć, jak działa cały mechanizm, jak obracają się zębatki. Druga seria Obsesji Eve, którą Fennell przejęła z rąk Phoebe Waller-Bridge, ma konstrukcję Rewolweru i melonika: dwoje bardzo stylowych ludzi flirtuje ze sobą, ratując świat z rąk technologicznego psychopatycznego maniaka, ale żadne z nich tego nie zauważy. Każde malownicze morderstwo okazuje się rozczarowaniem, każda nadzieja na krwawą transgresję pozostaje niespełniona, przemoc przestała być ekscytującym wybawieniem z biurowego marazmu. Fennell nakręca swoje ustrojstwa tak, by przekłuć balon gatunkowej obietnicy – w końcu obietnica brzmiała, że z tej przemocy coś będzie.
Nie pójdę tak daleko, by powiedzieć, że połączenie happy endu z tryumfującą jatką równa się amerykańskiej, z gruntu siłowej, narracji o sukcesie. Ale brak alternatyw wobec takiego rozwiązania, obowiązek udanego rewanżu – już tak. Osobiście zawsze definiowałam sobie kino zemsty fatalistycznie, analogicznie do melodramatu, jako opowieść o bezbronności jednostki wobec materii, wobec systemowej opresji. Model samotnej zemsty ma przecież rację bytu tylko tam, gdzie zawiedzie wspólnota.
I może dlatego nie potrafię wyrzucić z głowy gniewnych, konfrontacyjnych recenzji Obiecującej. Młodej. Kobiety, i dlatego biorę je do siebie. Jakby film, który jest wściekły, ale nie wierzy w konstruktywność przemocy – film, w którym cierpienie jest po prostu po nic – nie spełniał jakiejś świętej, amerykańskiej zasady produktywności. Tak jakby filmy były konkurującymi ze sobą na wolnym rynku terapeutkami.
czytaj także
Och, jak bardzo bym chciała tu zakończyć. Byłoby to jednak nieuczciwe: zostałam w końcu w kwestii Obiecującej. Młodej. Kobiety zbita z pantałyku, ale z zupełnie innej i niespodziewanej strony. Wróćmy na koniec na polskie podwórko, gdzie Monika Talarczyk w swojej recenzji dla Dwutygodnika podzieliła się opinią jednej ze swoich współtowarzyszek w wyprawie do kina: „najmłodsza z nas poczuła się Obiecującą… – dotknięta, ba!, zrozpaczona. To, co nam, filmoznawczyniom, wydawało się miłym odświeżeniem gatunku filmu gwałtu i zemsty (rape & revenge), dla nastolatki okazało się trudne do uniesienia”.
To ten zapośredniczony odprysk opinii kazał mi spojrzeć na film inaczej, postawić mu nowe pytania, choć przecież nie wiem nawet, jakie słowa dokładnie padły z ust tej młodej osoby, która potrafiła odbić piłeczkę dorosłym autorytetom filmoznawczym. Tak czy inaczej, chylę przed nią czoła, i to podwójnie, za asertywność, której w jej wieku nie miałam, i za zbicie mnie, dorosłej, z tropu. W końcu, dokonując gruntownego rozrachunku z kulturą gwałtu i młodzieżowymi mitologiami milenialsów, Obiecująca. Młoda. Kobieta rzeczywiście nie ma nic dobrego do powiedzenia widzom pokolenie młodszym – ani jak się przyjaźnić, ani jak się zakochiwać, ani jak ufać, ani co chłopak lat siedemnaście ma zrobić ze starszymi facetami w swoim życiu. To znaczy też, że nie ma żadnych konstruktywnych zapatrywań na przyszłość. Dopiero ten nastoletni głos sprawił, że nie potrafię tego zarzutu oddalić – muszę zacząć myśleć, jak wejść z nim w dialog.