Jeśli historia nie była naszym ulubionym przedmiotem, po zakończeniu szkolnej edukacji często zostaje nam w głowie jedynie szybko rozwiewająca się w nicość mgławica dat, nazwisk, jakichś historycznych miejsc. Czy te książki mogą tu coś zmienić? Kinga Dunin czyta „Całkiem zwyczajny kraj” Briana Portera-Szűcsa i „Herbatkę z Hitlerem” Tima Bouverie’ego.
Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii, przeł. Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry 2021
Między rokiem 1795 a 1918 oddzielna, niepodległa Polska nie istniała na mapach świata.
Podtytuł: „bez martyrologii” może nawet zbyt łatwo skłania nas do utyskiwania, że nasza historia wciąż opowiadana jest w stylu heroiczno-martyrologicznym. Składa się z krzywd, które nam wyrządzono, hekatomby ofiar, a to wszystko od czasu do czasu okraszone Wielką Wygraną Bitwą, którą staczamy, by uchronić Europę przed zalewem barbarzyńców albo germańskiej nawały. No i ten romantyzm wiecznie żywy.
Może to i prawda, a może trochę stereotyp, obecnie bardziej niż przedtem wzmacniany polityką historyczną władzy. Na pewno jest tak, że historia jest zawsze narracją, w której coś uwypuklamy, inne fakty umieszczamy na marginesie, manipulujemy nią poprzez rozłożenie akcentów. I czasem opowiedzenie jej od nowa daje nam poczucie świeżości, inny gestalt, mimo że w zasadzie niczego nowego się nie dowiedzieliśmy.
Dostrzegam też jeszcze jeden problem – brak popularnych syntez. Jeśli historia nie była naszym ulubionym przedmiotem, po zakończeniu szkolnej edukacji często zostaje nam w głowie jedynie szybko rozwiewająca się w nicość mgławica dat, nazwisk, jakichś historycznych miejsc. I zanim się obejrzymy, pamiętamy tylko: 1410 – bitwa pod Grunwaldem.
czytaj także
Całkiem zwyczajny kraj zaczyna się w roku 1795, a kończy prawie dzisiaj. Jest to więc historia najnowsza, pewno najżywsza w naszej pamięci. Trudno poruszać się w literaturze, kulturze, współczesnych ideologiach i polityce, jeśli nic zupełnie się na ten temat nie wie. Chociaż znajomość historii nie jest moją najmocniejszą stroną, nie znalazłam w tej książce chyba żadnej nieznanej mi daty ani nazwiska. Chcę przez to powiedzieć, że jest w niej stosunkowo mało dat i nazwisk, za to dużo opowieści. Jest to więc praca naprawdę popularna. I co więcej, bardzo przyjemnie się to czyta, bo przecież lubimy czytać o sobie i żeby traktowano nas z sympatią – a tak jest. I zwykle ciekawi nas, co też inni o nas myślą. Jak widzi naszą historię Amerykanin i co nam chce powiedzieć?
Po pierwsze, stara się zachwiać przekonaniem o istnieniu narodu polskiego mieszkającego od zawsze na tym samym terytorium. Pokazuje, jak stosunkowo nowym wynalazkiem jest homogeniczny naród polski, sporo miejsca poświęca mniejszościom narodowym, z którymi dzieliliśmy jedno państwo.
Po drugie, wciąż nam powtarza, że nie jesteśmy tacy wyjątkowi, jesteśmy średniakami. Niektórzy są od nas lepsi, inni gorsi. Dużo znajdziemy tu porównań do innych krajów, i to pod wieloma względami. Czasem zaskakujących. Czy wiecie, że w najmroczniejszym okresie stalinizmu mieliśmy dużo mniej więźniów, niż dzisiaj mają ich Stany Zjednoczone?
To historia, która szerzej, niż to jest u nas w zwyczaju, uwzględnia kontekst międzynarodowy. Większą wagę przywiązuje na przykład do tego, co wydarzyło się w czasie pierwszej wojny światowej i lat tużpowojennych, kiedy trzeba było Polskę pozszywać.
Gdzie autor wyraźnie zachowuje ostrożność? Stara się być taktowny? Bardzo uważa, żebyśmy nie poczuli, że oskarża Polaków o antysemityzm. Zresztą dla niego antysemityzm to tyle co wyznawanie pewnej teorii spiskowej i wynalazek dość nowoczesny. To chyba trochę za mało, żeby uchwycić ten fenomen.
czytaj także
W bardzo wyważony sposób opisuje PRL, jednocześnie nieustannie zastrzegając, że komunizm to okropny ustrój. Mimo to wcale tak źle nam się w tym „komunizmie” nie powodziło. Ustrój był autorytarny, ale po okresie stalinowskim zostawiał nam sporo swobody, o ile ktoś nie chciał się bawić w politykę. Represje – w porównaniu z innymi podobnymi krajami – były dość łagodne. Porter-Szűcs tłumaczy nam też, czemu, mimo że byliśmy gospodarczym średniakiem, zapamiętaliśmy to inaczej, jako gospodarkę nieustannych niedoborów. Bo był to rynek producenta, który produkował niekoniecznie to, co sobie wymarzyliśmy, i sprzedawał nie tam, gdzie akurat poszliśmy na zakupy. Rynek konsumenta – nieustannie pobudzający potrzeby i starający się zadowolić i uwieść kupującego – ma też jednak swoje wady, o których autor pisze.
Niewątpliwie wielką zaletą tej książki jest stałe uwzględnianie perspektywy „zwykłego mieszkańca”. Robotnika, chłopa, a także ludzi przeciętnie bogatych. Na pewno nie jest to historia elit. Za to dostajemy zarys gospodarczej historii Polski, nie tylko polegającej na wyzysku klas ludowych, ale też budowaniu, lepiej lub gorzej, naszego potencjału gospodarczego.
czytaj także
Oczywiście autor pamięta o kobietach, które – chociaż nieco rytualnie – zwykle pojawiają się w różnych kontekstach. Ale głębszego zrozumienia dla procesów emancypacyjnych w tym nie ma. Ani wyczucia. Na przykład jedyny wspomniany przez niego fakt z historii najnowszej, którego nie pamiętam, to strajki studenckie w 2017 roku. Były? Nie zauważa jednak, chociaż doprowadza rzecz do roku 2020, czarnych protestów. Jak to jest, że nawet jak już wiadomo, że kobiety być muszą, to w końcu umykają uwadze?
Czasy współczesne – to, co znamy, bo pamiętamy z własnego życia, jedni siłą rzeczy mniej, inni więcej – to miejsce, gdzie historia łączy się z socjologią. I na koniec autor staje się bardziej socjologiem niż historykiem. Możemy prześledzić historyczne korzenie obecnych w Polsce podziałów ideologicznych, ale na dziś uważa on, że dzielimy się na zwolenników wspólnoty i zwolenników merytokracji. Ci drudzy są indywidualistami wierzącymi w indywidualny sukces wynikający z indywidualnych zasług. I gotowi są stanąć do wyścigu. Innym ten wyścig się nie podoba albo czują, że w nim przegrywają, i dla nich ważniejsza jest wspólnota. To oni opowiadają sobie historię w stylu martyrologicznym albo heroicznym. Nie interesują ich szarości, różne narracje, spory o prawdę historyczną – dla nich jest to zasób jednoczących symboli. W życiu codziennym wcale nie muszą być aż tak konserwatywni, ale potrzebują więcej bezpieczeństwa, jednoczących wartości i norm na pokaz.
Trzaskowski z fanbazą, PiS z kiełbasą, i tylko Kosiniak miał czas pogadać
czytaj także
Może to nie jest taka zła diagnoza. Podobnie jak pocieszycielski ton, że dzisiejsze nadwątlenie naszej demokracji jest przejściowe i nie z takim kłopotami już się mierzyliśmy.
Przeczytajcie, a zobaczycie, że jednak mamy wyjątkowo ciekawą historię!
*
Tim Bouverie, Herbatka z Hitlerem. Jak brytyjskie elity chciały zjednać Trzecią Rzeszę, przeł. Mariusz Gądek, Maciej Antosiewicz, Wielka Litera 2020
Chęć uniknięcia drugiej wojny światowej należała zapewne do najbardziej zrozumiałych i najpowszechniejszych pragnień w historii.
Wydawało mi się, że to książka raczej nie dla mnie. Jest w niej mnóstwo nieznanych mi nazwisk, drobiazgowo przedstawianych faktów, szczegółowych dat, a to wszystko dotyczy głównie Wielkiej Brytanii i innych europejskich krajów. Prawie do końca Polska nie jest tu ważnym, a właściwie żadnym aktorem.
To, że nazistowska ideologia jest zbrodnicza, można było wyczytać z Mein Kampf. I niektórzy, choć nieliczni w Europie, to przeczytali i zrozumieli. Potem Hitler doszedł do władzy, Niemcy zaczęły budować swoją potęgę militarną i metodą salami likwidować ustalenia traktatu wersalskiego oraz wszystkich innych umów, a potem zdobywać kolejne przyczółki. Czy można było zatrzymać to wcześniej? Autor uważa, że tak. Oczywiście łatwo jest snuć takie rozważania ex post, ale naprawdę dość powszechnie zdawano sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wybrano jednak appeasement – politykę łagodzenia, ugłaskiwania, ustępstw, rozmów, z których niewiele wynikało.
Książka Bouverie’ego to przede wszystkim książka polityczna. Za każdą taką decyzją stały kalkulacje, rozgrywki polityczne, konkretni ludzie i konkretne działania. Z czego wynikały? Trochę z sentymentów proniemieckich Brytyjczyków, którym mimo doświadczeń pierwszej wojny bliżej było do Niemiec niż do tradycyjnie nielubianej sojuszniczej Francji. Ale chyba nie to było najważniejsze. Gdybym miała ująć to najkrócej – zawiniła demokracja. Wszystko uciera się w niej powoli, ważne były rozmaite interesy, w tym całkiem partykularne lub partyjne. W społeczeństwie bardzo silne były nastroje pacyfistyczne, sytuacja gospodarcza niestabilna, imperium, które połknęło niemieckie kolonie – słabe. Propozycja wzrostu wydatków wojskowych czy perspektywa zbrojnego udziału w kolejnej wojnie nie dodawały popularności. Również prasa sprzyjała raczej polityce ugodowej. Jeszcze w 1940 roku rozważano przystąpienie do rozmów pokojowych z Hitlerem.
Oczywiście to wszystko jest bardziej złożone, ale nauczka na dziś to ostrzeżenie przed lekceważeniem skrajnych i agresywnych ruchów. I przed populizmem, który może wydaje się słuszny. Podejrzewam, że i ja w tamtych czasach, gdybym żyła w Wielkiej Brytanii, wspierałabym ruchy antywojenne. Demokratyczna polityka to często szkoła uników, kluczenia, wybierania mniejszego zła, zależności od nastrojów społecznych – nic lepszego jednak nie wymyślono, jak powiedział Churchill. Ale to on był tym politykiem, który w końcu poprowadził swój kraj na wojnę.
7 marca 1936 roku niemiecka piechota w sile kilkunastu batalionów wkroczyła do Nadrenii, która była strefą zdemilitaryzowaną. Francuzi, dysponujący ogromnymi siłami przy granicy, nie zdecydowali się na interwencję. Wielka Brytania też jej nie chciała. Był to jeden z ważnych kroków na drodze niemieckiej ekspansji. Podobno pokonanie sił Rzeszy zajęłoby wtedy najwyżej kilka godzin, może jednak musiałoby się to skończyć w Berlinie obalaniem dyktatury. To jedna z wielu decyzji, podjętych przez konkretnych ludzi, która w konsekwencji przesądziła również o takiej, a nie innej historii Polski.