PiS próbuje błyskawicznie przeforsować reformę ustawy o służbie zagranicznej. „Niektóre rozwiązania funkcjonujące obecnie w służbie zagranicznej wywodzą się jeszcze z czasów PRL”, argumentuje rząd Morawieckiego. Na razie ustawa utknęła w Senacie, gdzie większość ma opozycja. Komisja Spraw Zagranicznych i Unii Europejskiej opowiedziała się we wtorek za odrzuceniem ustawy w całości. Nie złożono poprawek do dokumentu, bo senatorowie uznali, że ustawa PiS „nie jest do poprawienia”. Komentarz Adama Traczyka.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych znalazło się na celowniku Prawa i Sprawiedliwości zaraz po przejęciu władzy w roku 2015. Prestiżowa instytucja, która miała być jednocześnie gniazdem komunistycznych złogów, byłych agentów SB i ich wychowanków, „POstkomuny”, ludzi Cimoszewicza, Geremka i Sikorskiego, nie mogła przecież pozostać nietknięta przez „dobrą zmianę”.
Do reformowania MSZ PiS zabrał się w jedyny znany sobie sposób: „czerwone kadry dyplomacji” mieli zastąpić ludzie zaufani, z właściwymi życiorysami albo przynajmniej tacy, którzy mimo życiorysów gorszych wkupili się w łaski nowej władzy.
„Kłaniam się panu, ale złogów za dużo”
Pierwszym dekomunizatorem został Witold Waszczykowski. Jarosławowi Kaczyńskiemu mógł się wydawać idealnym kandydatem: MSZ znał od podszewki, od zawsze zdradzał niechęć do tych dyplomatów, którzy kariery zaczynali w PRL, i był na dodatek „ofiarą” Włodzimierza Cimoszewicza, który w atmosferze skandalu odwołał go w 2002 roku ze stanowiska ambasadora RP w Teheranie.
czytaj także
Na pierwszy rzut oka wszystko szło zgodnie z planem. Minister robił dużo hałasu, a media pisały o czystkach w MSZ. Z posadami pożegnało się szybko kilku ambasadorów kojarzonych z poprzednią władzą – Tomasz Arabski (ambasador w Madrycie i były szef kancelarii Donalda Tuska), Jaromir Sokołowski (ambasador w Bernie i były podsekretarz stanu w kancelarii Bronisława Komorowskiego), Marcin Bosacki (ambasador w Ottawie i były rzecznik MSZ za Radka Sikorskiego) czy Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz (ambasadorka w Moskwie i była wiceminister). Dobiegła też końca kadencję Ryszarda Schnepfa (ambasador w Waszyngtonie, a wcześniej w Montevideo, San José i Madrycie), a Marek Prawda (ambasador przy UE, a wcześniej w Sztokholmie i Berlinie) został odwołany kilka miesięcy przed zwyczajowym terminem.
W rzeczywistości jednak Waszczykowski zwalniał niewielu, a jego roszady personalne – poza tzw. zaciągiem profesorskim – przypominały bardziej mieszanie w garze tej samej zupy niż wymianę składników. Nie uszło to uwadze prezesa Kaczyńskiego, który na kongresie PiS w połowie 2017 roku upominał Waszczykowskiego: „Panie ministrze, kłaniam się panu, ale złogów jest tam u pana dużo i trzeba to zmieniać”. Niedługo później TVP Info pisało o „nikłej zmianie”, wskazując, że w ciągu roku liczba byłych pracowników i współpracowników komunistycznych służb w dyplomacji spadła zaledwie z 90 do 66, i to głównie z powodu osiągnięcia przez nich wieku emerytalnego.
Co przesądziło o opieszałości Waszczykowskiego w czyszczeniu tzw. Gmachu przy warszawskiej al. Szucha? Być może lojalność środowiskowa. Waszczykowski rozpoczął pracę w MSZ jeszcze w 1992 roku i przeszedł wszystkie szczeble dyplomatycznej kariery. Być może też świadomość, że zbyt szybka wymiana kadr wybiłaby polskiej dyplomacji zęby. W każdym razie prezes Kaczyński wraz ze zmianą Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego na stanowisku premiera postanowił także zainstalować w ministerstwie nową miotłę – profesora Jacka Czaputowicza.
Dekomunizacja przez emerytowanie
Czaputowicz, w latach 80. działacz podziemnej organizacji „Wolność i pokój”, miał mieć mniej skrupułów, ale i on więcej mówił, niż robił. Przykłady? Pod koniec 2018 roku wyrażał radość z powodu faktu, że wśród ambasadorów nie ma już współpracowników komunistycznych służb. Problem w tym, że ostatni znany mi przypadek odwołania ambasadora z powodu zatajenia kontaktów z SB miał miejsce… dekadę temu, gdy rządziła jeszcze Platforma.
Jeśli zatem PiS usunął z funkcji jakiegoś ambasadora esbeka lub tajnego współpracownika, to zapomniał ten fakt nagłośnić. Oczywiście został jeszcze Andrzej Przyłębski, mąż Julii Przyłębskiej, wybranej przez PiS na stanowisko prezeski Trybunału Konstytucyjnego. Jej małżonek w 1979 roku podpisał zobowiązanie do współpracy i został zarejestrowany jako TW Wolfgang. Jak wszyscy doskonale wiemy, ujawnienie tego faktu kariery mu jednak nie złamało.
Czaputowicz chwalił się także spadkiem liczby byłych współpracowników SB w MSZ. Jaka w tym zasługa ministra? Żadna. Po prostu odchodzili oni na emeryturę. Dopiero podpisana 31 grudnia 2018 roku przez prezydenta Dudę ustawa umożliwiła przyśpieszenie „dekomunizacji” i zwolnienie ostatnich kilkudziesięciu osób z przeszłością w służbach specjalnych PRL, w tym w wywiadzie. W tym gronie faktycznie znalazło się kilku byłych ambasadorów (ale i szyfrantów). Dodajmy, że w całym MSZ pracuje około 5 tysięcy osób, „dekomunizacja” objęła więc około 1 proc. pracowników ministerstwa.
Absurdalnie na tym tle brzmiały przechwałki ministra Czaputowicza, że w trzy lata od wyborów wymieniono prawie wszystkich ambasadorów i dyrektorów departamentów. Co do faktów, minister oczywiście miał rację, ale było to przede wszystkim efektem tradycyjnej rotacji, a nie głębokich czystek. Aby się o tym przekonać, wystarczy prześledzić biogramy przytłaczającej większości naszych ambasadorów.
Ślepe poddaństwo dyplomatołków
I tu dochodzimy wreszcie do nowej ustawy o służbie zagranicznej. Jaki jest jej cel? Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć. Nie chodzi o przeprowadzenie czystki, bo nie ma już specjalnie czego ani kogo czyścić. Piwnice gmachu przy Szucha nie są wcale pełne niechcianych byłych ambasadorów, a ta garstka, która jeszcze została, i tak zaraz osiągnie wiek emerytalny. Inni, którzy z punktu widzenia PiS powinni byli odejść, już odeszli. Z kolei ci, którzy dalej pełnią służbę, najwyraźniej zostali przez nowe władze zaakceptowani, skoro nie spadli z rotacyjnej karuzeli.
Zresztą nie ma wcale potrzeby przeprowadzania czystki. Nie jest bowiem tak, żeby kolejka po ambasadorskie zaszczyty była przesadnie długa i trzeba było robić miejsce dla masy chętnych kandydatów. Wprost przeciwnie – PiS od początku swoich rządów ma problemy ze znalezieniem kandydatów do objęcia nawet prestiżowych placówek. Natomiast przykład posła Konrada Głębockiego, który zamienił ul. Wiejską w Warszawie na ambasadorską willę w Rzymie, aby już po kilku tygodniach się z Wiecznego Miasta ewakuować, musi być przestrogą dla wszystkich, którzy liczą, że wyjazd na placówkę to wakacje.
Problemem nie jest także kwestia „politycznych” nominacji ambasadorskich. Niezależnie, czy ambasador wywodził się z MSZ, czy spoza niego, decyzja o nominacji zawsze miała charakter polityczny i trudno sobie wyobrazić, żeby mogło być inaczej. W końcu zapadała ona w trójkącie minister spraw zagranicznych – premier – prezydent.
Czy chodzi może więc o to, aby otworzyć MSZ na świeżą, ale niekoniecznie ambasadorską krew? W końcu rząd i opozycja podsuwają właśnie taką interpretację – choć czynią to innymi słowami. Wiceszef MSZ Paweł Jabłoński mówi o „nowych ścieżkach kariery” dla osób, które nie ukończyły aplikacji dyplomatycznej, i o otwarciu MSZ, a poseł KO Paweł Zalewski „o nowych kadrach, nowej elicie PiS-u”.
Ale znowu pudło. Zgodnie z kontrolą NIK przeprowadzoną w 2013 roku aż 737 z 1662 ówczesnych dyplomatów otrzymało stopnie dyplomatyczne w tzw. szczególnie uzasadnionych przypadkach. To znaczy tyle, że wyjechali oni na placówkę bez konieczności spełnienia ustawowych wymogów, tj. odbycia aplikacji, złożenia egzaminu, znajomości co najmniej dwóch języków obcych oraz posiadania tytułu magistra. Wśród tych osób byli zarówno pracownicy MSZ zatrudnieni na podstawie otwartych konkursów, jak i osoby, które do dyplomacji przyszły bezpośrednio z think tanków, uniwersytetów czy mediów.
Co to znaczy? Że mianowicie absolwentów uczelni Rydzyka albo dyplomatołków bez znajomości języków PiS może rozesłać po świecie już na mocy ustawy z… 2001 roku. Nie potrzebuje do tego żadnej nowelizacji. Ba! Nowa ustawa zaostrza nawet kryteria, bo do nadania stopnia dyplomatycznego poza ambasadorskim będzie teraz w każdym przypadku konieczne wyższe wykształcenie. Co ciekawe, ambasadorów nie będzie też dotyczył wymóg posiadania tylko polskiego obywatelstwa – w końcu utrudniłoby to życie Annie Marii Anders, naszej obecnej ambasadorki w Rzymie, która obywatelstwa ma aż trzy.
Ogarnięcia sensu nowej ustawy nie ułatwia kierownictwo MSZ, które albo nie orientuje się we własnym projekcie i w istniejących ramach prawnych, w których przyszło im pełnić funkcje, albo celowo dezinformuje. W jednym z wywiadów minister Zbigniew Rau stwierdził bowiem, że za jej sprawą „ambasador będzie spoza środowiska wybierającego karierę w służbie dyplomatycznej”. Innymi słowy: zawodowy dyplomata nie mógłby dostąpić zaszczytu wejścia na zawodowy szczyt. To tak, jakby zawodowy piłkarz został ustawowo pozbawiony możliwości wygrania Ligi Mistrzów. Brzmi kuriozalnie? Owszem. I pewnie dlatego takiego zapisu w ustawie nie ma.
Wspomniany wcześniej wiceminister Jabłoński na falach Radia Maryja mówił z kolei: „W resorcie mamy kilkaset osób ze znakomitymi kwalifikacjami, świetnym doświadczeniem zawodowym, którzy nie mają stopnia dyplomatycznego i musiałyby się zgłosić na aplikację dyplomatyczną. Dlatego wprowadzamy nową ścieżkę, która jest przeznaczona dla ludzi z doświadczeniem w innych urzędach czy organizacjach pozarządowych”. Pan wiceminister najwyraźniej próbuje tu wyważyć otwarte drzwi, bo – jak już wiemy – taka ścieżka istnieje i MSZ, także za czasów PiS, bez skrępowania z niej korzysta. Trudno uwierzyć, że wiceminister Jabłoński, choć pełni swoją misję niewiele ponad rok i nie ma żadnego doświadczenia dyplomatycznego, tego nie wie. W końcu ostatnio dyplomatą MSZ zrobił nawet „Polaka z Plymouth”, sztucznie podtrzymywanego przy życiu po śmierci mózgowej.
czytaj także
Po co więc ta cała zasłona dymna? Wydaje się, że tylko po to, aby wzmocnić mechanizmy ręcznego sterowania opartego na nieformalnych wpływach politycznych oraz przykręcić śrubę szeregowym dyplomatom, pogłębiając w ten sposób feudalny system zarządzania w MSZ.
Weźmy rozdział traktujący o kierownikach placówek. W teorii funkcję tę – zgodnie z oczekiwaniami i podstawowymi zasadami logiki – ma pełnić w dalszym ciągu ambasador. Problem w tym, że za gospodarowanie mieniem i przestrzeganie dyscypliny finansów publicznych ma już odpowiadać wskazany przez dyrektora generalnego służby zagranicznej zastępca ambasadora. Rozumiem stanowisko Witolda Jurasza, który na łamach Onetu argumentował, że to dobre rozwiązanie, gdyż ambasador nie powinien być obarczony obowiązkiem kontrolowania każdego rachunku. Ale wyobraźmy sobie teraz dwie sytuacje:
1) Ambasador chce zorganizować uroczysty raut, na którym w nieformalnej atmosferze planuje omówić z innymi ambasadorami ważne z punktu widzenia polskich interesów sprawy. Jego zastępca odmawia mu jednak udostępnienia koniecznych na to środków finansowych.
2) Ambasador domaga się od swojego zastępcy, grożąc mu zwolnieniem z pracy, aby wykorzystać służbowy samochód niezgodnie z przeznaczeniem. Pojazd w efekcie ulega zniszczeniu.
Stworzono więc system, w który wbudowany jest nieustanny konflikt kompetencji i odpowiedzialności – zarówno na placówkach, jak i w centrali. O tym, kto w nim postawi na swoim, zadecyduje nie hierarchia służbowa i oficjalna procedura, lecz zakulisowa gra o wpływy. Ambasador z plecami politycznymi może pod groźbą odwołania wymuszać na zastępcy określone działania i to jego obarczać za nie odpowiedzialnością. Jeśli to jednak zastępca ma silnego patrona, będzie mógł paraliżować pracę ambasadora lub uczynić z niego paprotkę, a nawet marionetkę.
Namiastkę tego, jak może wyglądać „zarządzanie” dyplomacją tego rodzaju, pokazał konflikt obecnego dyrektora generalnego Andrzeja Papierza, szarej eminencji „Gmachu” i zaufanego człowieka koordynatora służb i ministra spraw wewnętrznych Mariusza Kamińskiego, z byłym ambasadorem w Japonii Jackiem Izydorczykiem. W efekcie Izydorczyk jeszcze przed formalnym odwołaniem przez prezydenta został przez centralę de facto pozbawiony możliwości wykonywania swojej funkcji.
Wrażenie stanu chaosu, w którym jedyną walutą będzie polityczne umocowanie, potęguje utworzenie nowego stanowiska Szefa Służby Zagranicznej, który przejmie część kompetencji dyrektora generalnego w MSZ. SSZ wejdzie też w skład nowo utworzonego Konwentu Służby Zagranicznej. To ciało, którego członkami będą też minister oraz przedstawiciele premiera i prezydenta, ma opiniować kandydatów na ambasadorów. Nowa ustawa „legalizuje” więc stan, w którym MSZ jest zwierzyną rozszarpywaną przez inne ośrodki władzy i koterie.
Zejdźmy teraz na poziom szeregowych dyplomatów. Od nich nowa ustawa wymaga ślepego niemal poddaństwa polanego patriarchalnym sosem à la Ordo Iuris, z którego wywodzi się wiceminister Jabłoński.
Stopień dyplomatyczny będzie mogła bowiem uzyskać jedynie osoba „wykazująca gotowość do podjęcia zadań w dowolnej placówce zagranicznej RP, w dowolnym kraju i w dowolnym czasie”, do tego tworzy się też kategorię placówek, na które wyjazd następuje bez członków ich rodzin. Aby skuteczniej egzekwować te zapisy, wprowadza się sankcje finansowe w postaci obniżenia dodatku po dwukrotnej odmowie przyjęcia stanowiska na placówce zagranicznej. Nie podoba ci się, że kierownictwo MSZ chce cię rozdzielić z partnerem lub partnerką i małym dzieckiem, wysyłając na placówkę w strefie wojny? Dostaniesz po kieszeni.
Ustawa przewiduje jeszcze inny bat na niepokornych: tajemnicę dyplomatyczną, której ujawnienie ma skutkować wyrzuceniem z pracy. Oczywiście, praca w dyplomacji wymaga dyskrecji. Ale nowa kategoria tajemnicy jest tak nieostra i mętna, że podciągnąć można pod nią w zasadzie wszystko, co według władzy mogłoby „szkodzić polityce zagranicznej Rzeczypospolitej Polskiej i naruszać jej wizerunek międzynarodowy”. Efekt takiego zapisu byłby dwojaki: wprowadzenie zamordystycznego narzędzia dyscyplinującego oraz groźba ograniczenia obywatelom dostępu do informacji publicznej.
Kierownictwo resortu chce mieć jednak większą kontrolę nie tylko nad karierami dyplomatów, ale także nad ich życiem prywatnym. Małżonek członka służby zagranicznej ma móc podjąć pracę za granicą tylko po uzyskaniu zgody szefa służby zagranicznej. Obecnie taki zapis dotyczy tylko – ze zrozumiałych względów – małżonków ambasadorów i konsulów na kierowniczych stanowiskach.
Mimo katastrofy demograficznej MSZ chce także najwyraźniej zniechęcić dyplomatów do posiadania dzieci. Będzie można ich bowiem odwołać z placówki w wypadku nieobecności w pracy dłuższej niż trzy miesiące. Nietrudno zgadnąć, że zapis ten dotyczy przede wszystkim kobiet w okresie ciąży i urlopu macierzyńskiego, co bez wątpienia ma charakter dyskryminujący i zniechęcający kobiety do podjęcia pracy w dyplomacji.
Żeby nie było wątpliwości: MSZ przed 2015 rokiem nie działał idealnie, a polska dyplomacja obrosła wieloma patologiami. Aż do teraz PiS dołożył do tych wypaczeń „tylko” marginalizację MSZ w strukturach władzy, ideologizację polityki zagranicznej i kilka mocno wątpliwych nominacji ambasadorskich. Ogólny szkielet i ciągłość instytucjonalna zostały jednak zachowane. Teraz najwyraźniej postanowiono pod płaszczykiem rozwiązywania nieistniejących problemów dokonać głębszych zmian, które nie tyle zakonserwują istniejące bolączki, ale znacząco je pogłębią.
Chaos instytucjonalny, jaki wprowadza nowa ustawa, grozi tym, że MSZ stanie się instytucją systemowo niezdolną do realizacji swoich podstawowych funkcji. Samo ministerstwo zostanie zredukowane do roli folwarku, na którym kilku panów nieustannie spiera się o to, do czyjego spichlerza trafi najwięcej zboża i kogo dopuścić do koryta. A skoro jest i folwark, to muszą być i chłopi pańszczyźniani. Taką rolę przewidziano dla szeregowych dyplomatów, zwykle pasjonatów, zapaleńców i państwowców, których państwo PiS, zamiast docenić, chce urobić zgodnie z zasadą mierny, bierny, ale wierny.