Ludzie wiedzą, że wirus nie przepadł bez śladu, ale zadają bardzo rozsądne pytania, np. dlaczego, jak ktoś pojedzie 5 km za granicę czeską, to jest zagrożenie epidemiczne, a jak 25 km do Wisły – to już nie. Mówią, że to nagłe zerwanie łączności z Czechami to zamach na coś, co budowało się latami, na więzi łączące wspólnotę. Z Joanną Wowrzeczką rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: Dlaczego akurat Cieszyn demonstrował w związku z pandemią? Obok demonstracji przedsiębiorców w Warszawie to jeden z niewielu dużych protestów tego rodzaju przeciwko polityce rządu. Co skłoniło mieszkańców waszego miasta, żeby wyjść na ulicę?
Dr hab. Joanna Wowrzeczka: Zacznijmy od tego, że nie były to demonstracje, tylko obywatelskie spacery. Organizatorzy dobrze przemyśleli słowa, jakich należy użyć, żeby można było w tak trudnych warunkach przyciągnąć ludzi – w niewielkim mieście przyszło ich nawet tysiąc – a jednocześnie nie narażać ich na mandaty czy wręcz starcia z policją. I to się udało – odbyliśmy w sumie trzy spacery. Protesty były w dużej mierze milczące, początkowo z jednym głównym i bardzo prostym hasłem: „Otwórzcie granicę!”.
Majmurek: Protest przedsiębiorców albo pocztówka z przyszłości
czytaj także
Dla pracowników, jeśli dobrze rozumiem, pracujących po „nie swojej” stronie granicy?
W pierwszej kolejności tak, ale kiedy tworzyliśmy coś w rodzaju manifestu i listę żądań, zależało nam, żeby opowiedzieć to jako problem nie tylko pracowników transgranicznych, ale znacznie szerszych grup.
Które straciły źródło utrzymania po tym, jak rząd zamknął granice i objął wszystkich powracających dwutygodniową kwarantanną. Czym ci ludzie się zajmują?
Najwięcej pracowników przygranicznych pracuje w hutach i kopalniach, w budownictwie, ale też w sprzedaży – badania z 2018 roku pokazują, że w sąsiadującym z Ziemią Cieszyńską województwie morawsko-śląskim pracuje blisko 12 tys. Polaków – to ponad 1/4 wszystkich naszych rodaków zatrudnionych w Czechach. Jednak faktyczny zakaz poruszania się nie dotyka wyłącznie pracowników po drugiej stronie, ale też przedsiębiorców po polskiej, którzy bazują na czeskich kontrahentach i konsumentach. Cierpią też grupy dzieci uczących się w Czeskim Cieszynie, w szkole czesko-polskiej, jak również instytucje kultury i transgraniczne organizacje pozarządowe o podwójnej tożsamości.
Można powiedzieć, że to sytuacja dość typowa dla całego kraju. Wiele zakładów traci zamówienia, nie mają płynności. Co jest w tym wyjątkowego?
Mamy bardzo dużą grupę ludzi, którzy często nie mają żadnych oszczędności, a jeśli np. byli zatrudnieni przez agencje pracy, to zwalniano ich z dnia na dzień, przez SMS. Nierzadko tracą płynność finansową od razu, nie mają znajomości wśród osób, które są w lepszej sytuacji i mogłyby jakoś pomóc. Brakuje im również kompetencji, żeby móc szybko znaleźć inne źródło utrzymania. I wtedy bardzo szybko przestaje im starczać na czynsz czy, co gorsza, na wynajem mieszkania.
Skąd mamy wiedzę na ten temat? Czy jako radna i działaczka społeczna w Cieszynie dostajesz bezpośrednie sygnały od takich ludzi?
Zaledwie parę dni po zamknięciu granic odezwała się do mnie jedna z kobiet, której mąż pracuje po czeskiej stronie. Został postawiony przed wyborem: albo praca i odcięcie od rodziny na bliżej nieokreślony czas, albo pozostanie z rodziną, ale ze zmniejszonymi dochodami, w jego przypadku do 60 procent. Mając czworo dzieci, z czego najmłodsze urodziło się w końcówce marca, zdecydował o pozostaniu z rodziną.
Skąd wiemy, że to nie wyjątkowy przypadek?
Od tej kobiety dowiedziałam się, że jest w jej sąsiedztwie kilka rodzin, którym trzeba będzie niemalże natychmiast pomóc z jedzeniem, żeby przetrwały ten okres, bo czynsz nie ulega zmianie, a dochody w niektórych przypadkach spadły do zera, co oczywiście zależy od rodzaju podpisanej umowy po czeskiej stronie. O tym, jaki jest dramat w skali miasta, niech świadczy fakt, że cieszyński oddział psychiatryczny lokalnego szpitala przygotowuje się już, żeby w miesiącach letnich przyjąć więcej osób nieradzących sobie z sytuacją, także samobójców…
I chodzi o to, by pracownicy mogli wrócić do pracy? Protest wiąże się z tym konkretnym postulatem?
Wynika również z poczucia porzucenia i tego, że wiele komunikatów władzy jest zwyczajnie niezrozumiałych. W pierwszych dwóch tygodniach ludzie, którzy z powodu zamknięcia granicy nie mieli pewności, co z ich dochodami, albo po prostu stracili pracę, więc i środki do życia – nie wiedzieli nawet, dokąd mogą się udać. Wielu nie szukało wsparcia w MOPS-ie, bo często nawet nie wiedzieli, czy należy im się taka pomoc, inni zwyczajnie wstydzili się, a też nie wszystkim ta pomoc się należała. Do tego należy dodać trudności w pozyskiwaniu dokumentów, które trzeba by było dołączyć do wniosku o pomoc, jak również wielkość wpływów z poprzedniego miesiąca.
W końcu jednak granice dla pracujących zostały otwarte. Skąd zatem dalsze demonstracje?
Kiedy po protestach rząd faktycznie zrezygnował z przymusowej kwarantanny pracowników transgranicznych, okazało się, że nie wiadomo, co z testami wymaganymi przez stronę czeską. Gdzie można je wykonać, czy trzeba za własne pieniądze itd. Mieszkańcy odczytali więc zamknięcie granic raczej jako akt polityczny niż działanie oparte na logice dbania o bezpieczeństwo. Podjęto decyzję, a oni muszą radzić sobie sami.
I tak się myśli po obu stronach? Czesi też protestują?
Po czeskiej stronie w towarzyszącej demonstracji brali udział głównie Polacy, maszerowali razem z nami wzdłuż Olzy. To najczęściej członkowie rodzin pozostających po polskiej stronie, którzy nie wrócili, żeby nie stracić pracy…W czasie pierwszego spaceru jedna z takich par podzielonych graniczną rzeką dała temu piękny estetyczny wyraz przerzucając motek czerwonej wełny przez Olzę i przywiązując jej końce do drzew. Mimo że nić była cienka, to większość spacerowiczów zatrzymywała się przy niej i w zadumie patrzyła na przeciwległy, czeski brzeg, gdzie znacznie mniejsza grupa trzymała wysoko nad głowami transparenty z polskimi hasłami o tęsknocie za dziećmi. Dało mi to też do myślenia, dlaczego nie widać w tej gromadzie Czechów.
Czyli otwarcie granicy to jednak głównie polski postulat?
Ostatnio na spotkaniu ze starostą, burmistrzami Cieszyna i Stowarzyszeniem Rozwoju i Współpracy Regionalnej „Olza” – Euroregion ŚC-TS skupiającym wszystkie gminy uzupełniono ten obraz walki o otwarcie granic o element, który jest – przyznaję – dla nas trudny do przełknięcia. Rzekomo nie wszyscy Czesi za nami tęsknią, krótko mówiąc, a już na pewno nie wojują o tę sprawę, nie ma tu symetrii.
Ognisko koronawirusa na Śląsku może wkrótce zapłonąć bardziej. Gniewem górników
czytaj także
Czyli ludzie po tamtej stronie chcą raczej utrzymania zamknięcia?!
Trudno powiedzieć. Z mojej perspektywy widać przyjazne odruchy tych, z którymi są rozwinięte relacje i przyjaźnie dzięki wcześniejszym działaniom w obszarze kultury. Warto tu wspomnieć akcję #normalność polegającą na wysyłaniu przez jednego społecznika pocztówek z pozdrowieniami z Czeskiego Cieszyna do polskiego, do konkretnych ludzi ze środowiska działaczy kultury. Czy choćby oddolna, banerowa wymiana zdań: „Tęsknię za Tobą, Czechu / Stýská se mi po tobě, Čechu”. A również z czeskiej strony dostałam pierwszy transport maseczek wielokrotnego użycia do sprezentowania listonoszom w Cieszynie.
W moim mieście gdzie rzeka dzieli Polskę i Czechy, najpierw Polacy wywiesili po naszej stronie "tęsknię za tobą Czechu", a dzień później Czesi odpowiedzieli ? #KoronawirusWPolsce pic.twitter.com/kieAXVG7Qk
— felix felicis (@beyimperial) March 21, 2020
To zwykli obywatele, a władze?
Działania samorządów po czeskiej stronie są dla mnie zaciemnione. Brak informacji w mediach łatwo dostępnych dla mieszkańca tego regionu, że władze po czeskiej stronie idą ramię w ramię w tej sprawie, jest znaczący. Być może Czesi chcą, by w warunkach trudnej koniunktury i spodziewanego bezrobocia u nich rynek pracy pozostał niedostępny dla zagranicy, ale też – kto wie – może miłość po obu stronach granicy jest ciągle bardziej przedmiotem pożądania, fantazmatem niż rzeczywistością. I jak udaje się w sferze kultury, tak pozostaje platoniczna na poziomie polityki i rozwiązań strukturalnych.
Jak już powiedzieliśmy, polski rząd po protestach ugiął się i zniósł obowiązek kwarantanny, z kolei obowiązkowe testy dla wjeżdżających do kraju to sprawa Czechów. Czy można powiedzieć, że przynajmniej po polskiej stronie sytuacja się unormowała?
Testy są dziś o wiele tańsze, niż były na początku, po czeskiej stronie są też punkty, gdzie można je wykonać taniej, no i wystarczy je robić raz na miesiąc, a nie co tydzień, jak jeszcze niedawno. Ale znów – informacje na ten temat nie były powszechnie dostępne. Teraz już testowanie działa płynnie. Kłopot w tym, że największą zachorowalność mamy na Śląsku, co może dać Czechom powód lub pretekst, żeby z powrotem zacieśnić kontrole, a poza tym nie tylko o testy chodzi, ale o cały plan pomocowy dla ludzi, którzy znaleźli się nie z własnej winy w takiej sytuacji.
Co to właściwie znaczy, że zamknięcie granicy ludzie uznali za „akt polityczny”, a nie dbałość o bezpieczeństwo? Nie wierzą w realność zagrożenia wirusem?
Nie, takie postawy – że to wszystko humbug, oszustwo, spisek czy manipulacja – to skrajność, nie częstsza niż w innych grupach społecznych. Ludzie dobrze wiedzą, że wirus nie przepadł bez śladu, ale zadają równocześnie bardzo rozsądne pytania, np. dlaczego, jak ktoś pojedzie 5 kilometrów za granicę czeską, to jest zagrożenie epidemiczne, a jak 25 km do Wisły – to już niczemu to nie zagraża. Mówią, że to nagłe zerwanie łączności z Czechami to zamach na coś, co budowało się latami, na więzi łączące wspólnotę. Wielu z nich ma poczucie związków z Karwiną czy innymi miastami po tamtej stronie, znają drogę, ludzi, mówią po czesku, wiążą przyszłość ekonomiczną z tamtym krajem, a przynajmniej jakieś poczucie komfortu.
A jednak wolą mieszkać w Polsce.
Tak, z powodów rodzinnych czy językowych. Ale tam mają lepsze zarobki, choć to nie zawsze jest rozstrzygające; na pewno jednak czują się lepiej traktowani, struktura pracy jest bardziej przejrzysta, bezpieczniejsza… W sensie, że wiedzą, gdzie i kiedy muszą iść do pracy, jak pracują i ile godzin danego dnia.
A jakie intencje protestujący przypisują władzy? Są wrodzy rządowi czy może po prostu domagają się uwagi od polityków w ogóle?
Podczas spacerów padały ostre słowa, nawet jeśli organizatorzy próbowali je jakoś pacyfikować, to słychać było „Jebać PiS” i „Precz z dyktaturą”. Ale żeby było jasne, główny organizator tych protestów na jednym ze spotkań mówił wyraźnie: „Musimy zrobić wszystko, żeby żadni KOD-owcy czy lewacy tu nie przyszli i nie zagarnęli nam tego spaceru”.
A ty? Byłaś razem z nimi.
Ktoś zwrócił uwagę, że ja to przecież jestem lewaczką. On się wtedy zreflektował, że no rzeczywiście, ale tacy jak ja to mogą. My się dobrze ze sobą czujemy, pomagam im formułować przekazy czy pisać postulaty, reprezentowałam też pracowników na spotkaniu z burmistrz Cieszyna i starostą powiatowym. Jak wchodzę głębiej w rozmowy, widzę, że mamy wiele wspólnego, ale są tam sprawy i są poglądy, które w innych warunkach by nas dzieliły.
Na przykład?
Charakterystyczna jest sympatia dla Krzysztofa Bosaka, który jako polityk przyjechał pierwszy na protesty do Cieszyna. Stanął na granicy, nagrał film i mówił – bardzo zgrabnie zresztą – o całej sytuacji. Zapoznał się z raportem przygotowanym przez Euroregion, odnosił się do konkretu, rzucał danymi, do tego w mocno anty-PiS-owskim duchu. I ludzie to łyknęli, zaczęli udostępnić wideo na Facebooku, dawali dużo serduszek… Wyraźnie daje im coś, czego potrzebują, co jest im bliskie – język, obietnice, symbolikę.
Między wirusem a rycyną. Jak rosyjski agent nie otruł (jeszcze) burmistrza Pragi
czytaj także
Ale co konkretnie? Bo to jednak paradoksalne, że partia nacjonalistyczna domaga się od rządu otwarcia granicy.
Oni świadomie powołują się w tej sytuacji na Unię Europejską wyliczając korzyści z nią związane, takie jak infrastrukturę i otwartość – jeden z uczestników spaceru powiedział np., że „dzięki Unii nie jesteśmy tak zamkniętym narodem”. Równocześnie nie bardzo wierzą w tę samą Unię na poziomie sprawczości, mówiąc chociażby, że „inne kraje powinny się z nami liczyć”. Trzeba jednak wiedzieć, że nasz region śląsko-morawski jest dość nietypowy jak na Czechy, bardziej katolicki i konserwatywny, z dużym przywiązaniem do tradycji i modelu, gdzie mężczyzna jest żywicielem rodziny.
Czyli z tamtej strony akurat nie grozi ateizacja? Bo taki jest przecież stereotyp Czechów w Polsce.
Ani gender… Ale mam też coraz głębsze – wraz z kolejnymi spacerami – przekonanie, że to nie jest jedyny głos. Na drugim spacerze były dużo bardziej śmiałe hasła, ale był też manifest ze spisanymi żądaniami, wykrzykiwanymi w roboczej wersji. Wreszcie, ostatni spacer był bardziej przemyślany, wróciliśmy do wyciszonej formy, ale przyszli też zupełnie inni ludzie, czyli właśnie przedsiębiorcy.
Z Pawłem Tanajną?
Byli ludzie identyfikujący się z Tanajną na pierwszym spacerze, na drugim z kolei przyjechał samochód z platformą z zawieszonym charakterystycznym żółtym banerem z napisem „strajk przedsiębiorców”. Warto też przypomnieć, że „czerwona kartka dla rządu” z protestów przedsiębiorców pod KPRM w Warszawie wyszła właśnie z Cieszyna – wymyślili to pracownicy i używali podczas pierwszego i drugiego spaceru skandując „Czerwona kartka dla rządu”, trzymając ją wysoko nad głową. Ale co istotne, kiedy organizowaliśmy protest pracowników transgranicznych, zależało nam właśnie, by pokazać, że to nie jedyni, którzy tracą, że zamknięcie granicy dotyka różnych grup i niejako wywołaliśmy właścicieli firm, głównie prowadzących sklepy i punkty usługowe w pobliżu Rynku Głównego. To ludzie związani ze środowiskiem organizacji pozarządowych, obszarem kultury, polem edukacji, przedsiębiorcy mali i średni, bo więksi się nie włączają, nie próbują się nawet kontaktować, jeśli w ogóle – to włączają się w duży protest warszawski.
Czymś się ci przedsiębiorcy różnią od pracowników?
Posługują się innym językiem, na pewno są bardzo sprawni, gdy chodzi o formułowanie swoich oczekiwań. Ale patrząc na to z zewnątrz mam poczucie, że pracownicy transgraniczni, zwłaszcza ci pracujący fizycznie, mają więcej empatii i otwarcia na losy i problemy każdej innej grupy. Kiedy oni demonstrowali, podkreślali zawsze: nie tylko my jesteśmy pokrzywdzeni, dołączcie tu do nas, bądźmy razem!
Skąd te różnica? Ta większa empatia pracowników?
Być może dlatego, że rodziny ludzi pracujących po czeskiej stronie są zatrudnione tutaj i też odczuwają kryzys, ich perspektywa jest szersza. Do tego pracownicy transgraniczni zorganizowali się pomocowo, już na drugi–trzeci dzień od zamknięcia granicy zbierali pieniądze na jedzenie, dla kogoś na czynsz czy na leki, które trzeba było komuś przywieźć z apteki. Niemal od razu uruchomili sieć wsparcia i zaczęli gromadzić pieniądze. Przedsiębiorcy nie robili czegoś podobnego, nie wykazują takiej… sieciowej empatii, a przynajmniej nie odnotowałam czegoś takiego. Za to niektórzy wspierali zbiórki sprzętu komputerowego dla dzieciaków czy jedzenia dla rodzin w szczególnie trudnej sytuacji.
czytaj także
Czy z tak różnych grup, o tak różnej wrażliwości, można zbudować jakąś koalicję? I czego powinna się ona domagać – zwłaszcza gdy w ruchu przygranicznym ruch jest już otwarty?
To jest idealny moment, żeby różni eksperci, ale też inne grupy pokrzywdzone w warunkach pandemii się włączyły do protestu pracowników. Bez człowieka pracy wszyscy sobie nie poradzimy, bo to jego kondycja psychiczna, społeczna, jego dochody wpływają na sytuację miasta, regionu i całej społeczności – teraz naprawdę widać, jak bardzo potrzebujemy tu siebie nawzajem.
Ale te „grupy pokrzywdzone” i eksperci włączyliby się – w imię czego? Jakie są postulaty na dziś?
Główny postulat, z którym poszliśmy do starosty powiatowego i burmistrza, to żądanie debaty z udziałem prezesa Rady Ministrów, ministra zdrowia, szefa MSZ i ministra pracy i polityki społecznej. Jej efektem powinno być stworzenie kompendium rozwiązań łączących interes państwowy ochrony granic z interesem lokalnych społeczności, dla której ta granica nie ma już prawa istnieć, ale też model zarządzania restrykcjami, który będzie do zastosowania w każdej kolejnej sytuacji zamknięcia granic. My uznajemy, że nie wszystkie restrykcje są złe czy zbędne, ale chodzi o to, żeby móc nimi zarządzać tak, by to służyło ludziom, których one dotykają, i minimalizować koszty. Żeby brano pod uwagę wskazania ekspertów…
Ale o jakie konkretnie rozwiązania mogłoby chodzić?
Chociażby te z trzeciej części Alertu Społecznego, pt. Jedynie jako wspólnota ludzi i interesów przetrwamy kryzys. To dokument przygotowywany przez ekipę Open Eyes Economy Summit. W naszym spotkaniu z władzą wspomnieliśmy o rekomendacjach dla nas instynktownie – z pozycji oddolnej, społecznej – oczywistych, czyli np., że „administracja rządowa i samorządowa powinny upowszechnić mechanizmy włączania społeczności lokalnych oraz branżowych w identyfikację potrzeb i problemów społecznych i ekonomicznych”. Jest tam również mowa o upowszechnieniu debat i narad; zawarciu nowych umów społecznych (na poziomie lokalnym i centralnym); dbaniu o rozwój dialogu terytorialnego.
I jak to się ma do waszych konkretnych żądań?
Domagamy się opracowania planu pomocowego dla ludzi tutaj, jasnej polityki dotyczącej testów, raportu MSZ z działań podjętych w sprawie pracowników transgranicznych, czytelnej i sprawiedliwej polityki dla medyków pracujących poza granicami kraju oraz wzięcia odpowiedzialności przez rząd za skutki swoich niekompetentnych działań.
A gdzie w tym wszystkim mieści się samorząd? O restrykcjach decyduje rząd, ale to władze lokalne najlepiej znają sytuację.
Chcemy, żeby samorząd przyjął rolę pośrednika między tymi, którzy tracą na restrykcjach lokalnie, a rządem. Nasze spotkanie w starostwie początkowo nie przebiegało zbyt obiecująco, mieliśmy poczucie, że samorządowcy nie są zainteresowani naszym żądaniem, choć przecież przyszliśmy z propozycją współpracy, stania po jednej stronie, jako potencjalni sojusznicy, z poczuciem, że gramy do jednej bramki. Sygnalizowaliśmy, że czegoś nam brakuje, że nie mamy rzecznika, z którym rząd by się liczył i który działałby w imieniu mieszkańców. Krótko mówiąc, że pracownicy transgraniczni regionu chcieli się poczuć mieszańcami Cieszyna, których będzie reprezentować burmistrz. Powołaliśmy się w tym wyobrażeniu na rozumienie samorządu terytorialnego jako prawa i zdolności społeczności lokalnych do kierowania i zarządzania częścią spraw publicznych na ich własną odpowiedzialność i w interesie ich mieszkańców w granicach określonych prawem.
Potraktowali to jak ofertę czy rzuconą im rękawicę?
Wyszliśmy z rozmów z poczuciem, że rozmowa i dialog nie mają wielkiej wartości, ale niedługo po spotkaniu nastąpił chyba moment refleksji, starosta uznał, że w to wchodzi, a dzień później dołączyła burmistrz. Mam nadzieję, że przekonały ich tezy, że w warunkach pandemii i restrykcji kluczowa jest rzetelna polityka komunikacji między władzą a obywatelami. Bo celem – obok doraźnego, czyli przywrócenia normalnego małego ruchu granicznego, żeby miasto mogło funkcjonować – jest odbudowa poczucia więzi mieszkańców ze swoją gminą. Krótko mówiąc, żeby władza wiedziała, kim jest jej mieszkaniec.
A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys
czytaj także
A czy problem zamknięcia granicy i szkód związanych z niemożnością pracy to nie jest coś, co sprzyja w naturalny sposób Konfederacji czy korwinistom? To się przecież dzieje, tak naprawdę, pod hasłem: „Pozwólcie ludziom pracować”.
Takie hasła towarzyszyły też pierwszemu spacerowi: „Chcemy do pracy”, „Pozwólcie nam jechać do pracy i wrócić do domu”, „Pozwólcie nam pracować” „Wolny rynek pracy” obok „Precz z dyktaturą”, „Jebać PiS”, „Czerwona kartka dla rządu” i „Otwórzcie granice”. Kiedy zaczęłam rozmawiać z pracownikami, to po pierwsze zabiegałam o zatrzymanie się przy tym, czym jest dla nich ta praca, do czego chcą wracać? Zadawałam pytanie, „o czym jest ta sytuacja”…
W sensie?
Co znaczy ta potrzeba powrotu do ciężkiej pracy, do relacji pracy z Czechami, którzy, jak się teraz okazuje, nie zawsze są szczęśliwi słysząc obok język polski? Co nam mówi milczenie władz czeskich w polskiej sprawie? Co się stało z zaufaniem w całym tym ambarasie?
To są pytania, a mamy jakieś odpowiedzi?
I to jest chyba nasze zadanie do wykonania, bo piszemy mnóstwo artykułów i książek, ale one bezpośrednio nie mogą do nich trafić. To coś jak historia „moherowych beretów”: jeśli nie zdążymy do tych ludzi dotrzeć, jeśli tych naszych lektur nie przekujemy w praktyczną odpowiedź, to zrobią to, a właściwie już robią ludzie z Konfederacji, czyli znowu jakaś opcja polityczna, a nie wyobraźnia polityczna.
„Książki nie mogą trafić”, bo są pisane dla zbyt wąskiego kręgu?
Nie, rzecz nie tylko w hermetyczności. Chodzi o bezpośredni kontakt – ja próbuję jakoś to robić w pojedynkę, będąc z tymi ludźmi na miejscu, myśląc wspólnie z nimi o tym, jak się odnaleźć w tej sytuacji. Ale to także sprawa konkretnych postulatów; mam często wrażenie, że lewica zbyt łatwo mówi – głównie w kontekście kryzysu klimatycznego – o tym, że trzeba się ograniczać, rezygnować z czegoś. A to coś, co było doświadczeniem czy wspomnieniem wielu z nas, różne doznania konsumpcyjne, dla nich wciąż jest niedostępne, nieprzeżyte. Oni często nie mają z czego rezygnować.
***
Joanna Wowrzeczka – malarka (dr hab. od 2016) i socjolożka (dr od 2004). Radna Cieszyna, założycielka Świetlicy Krytyki Politycznej w Cieszynie. Zajmuje się badaniem pola sztuki w Polsce oraz problemem zdominowanych.
***
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.