Depresja, alkoholizm, bieda. Powrót z orbity Księżyca na Ziemię okazał się dla astronautów trudniejszy niż sama misja. Dawid Krawczyk rozmawia z Andrew Smithem, autorem książki „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”.
Andrew Smith urodził się w 1961 roku. W tym samym roku przyszedł na świat Barack Obama, a prezydent John F. Kennedy zapowiedział, że jeszcze przed końcem dekady Amerykanie staną na powierzchni Księżyca. Osiem lat później Andrew jeździł z kolegami na rowerach i nie do końca rozumiał, dlaczego ulice na jego osiedlu są zupełnie puste. Wszyscy oglądali w domach przed telewizorami lądowanie misji kosmicznej Apollo 11 i pierwsze kroki Neila Armstronga na powierzchni Srebrnego Globu.
Prawie pół wieku później Andrew Smith spotkał się ze wszystkimi żyjącymi astronautami, którzy stąpali po Księżycu. Nie po to, żeby wyciągnąć z nich ckliwe wspominki. Chciał prześledzić, co działo się z nimi po powrocie. Jaki pomysł miała na nich NASA? I jaki pomysł mieli sami na siebie? Książka Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię (Moondust: In Search of the Men Who Fell to Earth) ukazała się w 2002 roku. I została światowym bestsellerem. Polski przekład ukazał się w czerwcu 2019 roku w Wydawnictwie Czarne. W rozmowie z Krytyką Polityczną autor odpowiada na pytania o niebo, Ziemię, Księżyc i Elona Muska.
*
Dawid Krawczyk: Kiedy w okolicach 2000 roku zabrałeś się do pisania książki o ludziach, którzy byli na Księżycu, to ilu z nich jeszcze żyło?
Andrew Smith: Wtedy było ich dziewięciu. Trzech zmarło. Łatwo policzyć, że wszystkich osób, które postawiły nogę na Srebrnym Globie, było dwanaście. Wszyscy to mężczyźni, wszyscy Amerykanie. Dzisiaj zostało ich czterech: Buzz Aldrin, David Scott, Charlie Duke i Jack Schmitt.
NASA zrekrutowała ich na przełomie lat 50. i 60. Kogo szukała wtedy agencja kosmiczna?
Do pierwszych lotów załogowych, czyli programu Mercury, szukali przede wszystkim osób odważnych, skłonnych do ryzyka. Jakbyś wyobraził sobie takiego idealnego kandydata, to byłby to cyrkowiec, śmiałek, który niczego się nie boi i da się wystrzelić jako pocisk rakietowy albo wejdzie na wysoką górę, żeby skoczyć z niej na spadochronie. Zorientowali się, że mają kogoś takiego. Nie w cyrku, ale w wojsku – piloci doświadczalni, którzy testowali nowe maszyny, spełniali te wymagania i byli dostępni.
Czyli większość astronautów to wojskowi?
Wtedy tak. NASA jest cywilną agencją, ale wśród astronautów, którzy polecieli na Księżyc, tylko Neil Armstrong i Jack Schmitt byli cywilami. Wiedza i umiejętności pilotów były wykorzystywane nie tylko w czasie lotów, wspólnie z inżynierami projektowali statki, na których później polecieli w kosmos.
Projektowanie statku i rekrutacja pilotów to lata tuż przed pierwszym księżycowym lądowaniem. Ale kiedy John F. Kennedy ogłosił w roku 1961, że Ameryka leci na Księżyc…
…to chyba nikt na serio w to nie wierzył. NASA na początku w ogóle musiała się mierzyć z brakiem wiary w sens swego istnienia. Amerykańscy inżynierowie nie chcieli dołączyć do tego projektu. Na początku jedną trzecią agencji stanowili Brytyjczycy. Do tego brakowało im spektakularnych sukcesów. Radzieckie rakiety latały prawie bez zarzutów, amerykańskie co chwila wybuchały.
Piloci też patrzyli na pomysły lotów w kosmos raczej podejrzliwie. Neil Armstrong w ogóle uważał, że to nie jest latanie. Wsadzają cię w blaszaną puszkę, lecisz do góry, później spadasz w dół, ot, cała robota. Dlatego wcale nie było tak łatwo zrekrutować pilotów, którzy chcieliby brać udział w misjach załogowych. Przemowa Kennedy’ego, w której zapowiedział, że Ameryka wyląduje na Księżycu do końca lat 60., zmieniła bardzo dużo.
Bo pojawił się jasny cel?
Tak, po spotkaniach i rozmowach z astronautami wiem, że było to dla nich bardzo ważne. Jasno postawiony ambitny cel, a nie latanie w kółko po orbicie jak konserwa rzucona w przestrzeń.
Kennedy mówił, że to najbardziej ambitny i najdroższy w realizacji cel, jaki kiedykolwiek postawiła sobie ludzkość. Politycy co chwila przechwalają się na temat swoich ambicji, ale żeby się chwalić, że coś finansowanego z publicznej kasy jest najdroższe w historii?
NASA na początku musiała się mierzyć z brakiem wiary w sens swego istnienia. Amerykańscy inżynierowie nie chcieli dołączyć do tego projektu.
To były lata 60. Wszystko było wtedy inne [śmiech]. Ale masz rację, z dzisiejszej perspektywy to rzeczywiście coś dziwnego. Gospodarka miała się świetnie, ludzie się bogacili, a eksploracja kosmosu to był wyścig ze Związkiem Radzieckim. Ludzi kręciło to, że Ameryka robi coś ambitnego i superdrogiego.
Od zapowiedzi Kennedy’ego do pierwszego lotu na Księżyc mija osiem lat. Kiedy Neil Armstrong i Buzz Aldrin wyszli z kapsuły na spacer po księżycowym pyle, miałeś osiem lat, więc nie będę cię pytał, czy pamiętasz, jak to było…
Ależ pytaj! Pamiętam bardzo dobrze. Jeździłem sobie na rowerku po osiedlu, razem z kolegami. Na ulicach było zupełnie pusto. Ale tak całkowicie i zupełnie pusto. Wszyscy siedzieli w domach przyklejeni do telewizorów i oglądali transmisję. Nie trzeba było rozumieć wszystkiego, żeby pojąć, że dzieje się coś epokowego. Całe to gadanie, że świat wstrzymał oddech, to prawda. Na samo lądowanie przyjechaliśmy do mnie domu. Świat, w którym byłem wtedy, w Kalifornii, w salonie przed telewizorem, wstrzymał oddech.
A kiedy już można było wypuścić powietrze?
Poczucie zwycięstwa, euforia, optymizm. Ale przede wszystkim poczucie, że zaczyna się coś nowego, jakaś nowa epoka. Dopiero pracując nad książką, kilkadziesiąt lat później, zdałem sobie sprawę, że w tym momencie raczej się coś skończyło, niż zaczęło.
czytaj także
Astronauci wracają na Ziemię.
I wtedy dopiero zaczyna się robić ciekawie. Wpadłem na pomysł, żeby się z nimi spotkać, zrobić wywiady i napisać książkę, bo może nie wszyscy byliśmy na Księżycu, ale na pewno wielu i wiele z nas jest w stanie odnaleźć się w dramacie astronautów, którzy wracają na Ziemię. Wyobraź sobie, że poleciałeś na Księżyc.
No, już. Wyobraziłem sobie.
Świetnie! Moje gratulacje, byłeś na Księżycu. To jaki cel obierasz sobie po powrocie?
…
No właśnie. Czy wszystko już będzie tylko echem tego osiągnięcia? To mam na myśli – doświadczenie tego typu może spotkać nie tylko śmiałków z misji Apollo. Nakręcamy się na coś, czego bardzo chcemy, na jakiś ważny cel, coś niezwykle trudnego, ambitnego, a później co? Ile ludzi ma marzenie, że chce przyjechać do Hollywood i zostać gwiazdą filmową? A ilu z nich się udaje? Codziennie przylatują kolejni. A co, jeśli się uda? Czy wszystko później jest już słabsze, mniej ekscytujące?
Jak na te pytania odpowiedzieli sobie astronauci?
Część z nich miała naprawdę ciężkie chwile. Depresja, alkoholizm, poważne życiowe tarapaty. Słowem, trudno wraca się z Księżyca. Ale nie wszyscy. Niektórzy radzili sobie całkiem nieźle. Alan Bean został malarzem.
Z tego, co widziałem, malował głównie postaci astronautów na Księżycu.
Okej, ale był bardzo szczęśliwym człowiekiem. Edgar Mitchell został newage’owym guru, medytował codziennie. Świetny gość. Na pewno byś go polubił. Każdy go lubił. Przyglądałem się każdemu z nich osobna, ale dopiero kiedy skończyłem książkę, zaczęły rzucać mi się w oczy wyraźne wzorce zachowań.
czytaj także
Co w nich zobaczyłeś?
Astronauci, którzy wyobrażali sobie podróż na Księżyc jako ostateczny cel swojego życia, wręcz obsesyjnie myśleli tylko o tym, że muszą tam polecieć, i nic innego ich nie obchodziło. Oni po powrocie nie mieli lekko. Za to Bean, Mitchell, Armstrong, którzy traktowali wyprawę na Księżyc jako część większych procesów życiowych, ważne doświadczenie, ale jednak jedno z wielu, dość szybko zaadaptowali się do ziemskiego życia po misji. Dla nich to nie była żadna meta, im nie chodziło o to, żeby wygrać w jakimś wyścigu.
Kiedy czytałem te ich historie, to miałem wrażenie, że czytam zapis życia jakichś protocelebrytów. Wszystko dzieje się dla nich zbyt szybko. Cały czas myślałem o kimś, kto nie ma nic wspólnego z misjami kosmicznymi, ale wiele wspólnego z bohaterami twojej książki – o Macaulayu Culkinie.
Chłopaku, który zagrał Kevina samego w domu? No tak!
On jako dzieciak i oni w okolicach czterdziestki byli tak samo nieprzygotowani na popularność, która na nich spadła. Czy NASA wykonała jakąkolwiek robotę, żeby przygotować astronautów na to, że zostaną „ludźmi, którzy chodzili po Księżycu”?
Dzisiaj to wydaje się naturalne, prawda? Astronauci biorący udział w tak ważnej misji powinni otrzymać porządne przeszkolenie medialne.
Pewnie dzisiaj spędziliby więcej czas przed kamerami niż w wirówce przeciążeniowej.
Astronauci z lat 60. nie mieli żadnego przygotowania medialnego. Żadnego. Rozmawiałem z Andrew Aldrinem, synem Buzza, i pamiętam, jak użył takiej pięknej frazy: „Moi rodzice byli wybitnie nieprzygotowani na to, co ich spotkało”. Załoga Apollo 11 po lądowaniu pojechała przecież na to światowe tournée. Obwieźli ich po świecie jak gwiazdy. Po powrocie do Stanów zostali zostawieni sami sobie. I to nie było aż tak dziwne, jak może nam się to wydawać teraz.
Dzisiaj pewnie wpisani byliby w jeden z dwóch scenariuszy: celebrytów lub bohaterów narodowych. Żyliby sobie gdzieś w wygodnych willach w Kalifornii, tuż obok hollywoodzkich aktorów, i nagrywali Instastories dla milionów swoich followersów. Albo jako bohaterowie narodowi obwożeni byliby po szkołach, uniwersytetach, salkach w klubach dla weteranów.
Dokładnie tak. Dzisiaj mamy miejsce dla kogoś takiego. A wtedy nie byli ani jednym, ani drugim, tylko jakąś nową kategorią. Z czasem ludzie o nich zapomnieli. Kiedy się zapyta ludzi na ulicy o nazwiska astronautów, to będą w stanie wymienić Neila Armstronga i Buzza Aldrina. Reszty nikt nie pamięta.
Pamiętam, jak odwiedziłem Jacka Schmitta, geologa, którego wysłali na ostatnią misję. Mieszka w Albuquerque w Nowym Meksyku. Umówiliśmy się w hotelu. Przyszedłem wcześniej, siedzę w kawiarni i widzę, jak podchodzi do recepcji. Normalnie pewnie bym wstał, zagadał, zajął się gościem. Ale wtedy siedziałem i nie mogłem przestać patrzeć na tę scenę. Facet był na Księżycu, chodził po jego powierzchni, a teraz stoi sobie w holu hotelowym, pełno ludzi mija go i nikt z nich nie ma zielonego pojęcia, kim jest.
NASA miała na nich jakiś pomysł? Mogli liczyć na przyzwoite dożywotnie emerytury, żeby jeździć po kraju i opowiadać o agencji?
Trudno powiedzieć, czy miała jakikolwiek pomysł. Po powrocie z misji nie było dla nich nawet ofert pracy, więc astronauci musieli wszystko zorganizować sobie od nowa. Buzz Aldrin sprzedawał używane samochody, Jim Lovell [członek załogi Apollo 13] pracował na statku w porcie w Houston. Ludziom wydaje się dzisiaj, że astronauci dostali na pewno sowite wynagrodzenie, bo przecież to były takie ważne i niebezpieczne misje. Nic z tych rzeczy. Mieli wypłacany żołd zgodnie ze swoim stopniem wojskowym, a w tamtych czasach to nie były duże pieniądze.
Buzz Aldrin i Rusty Schweickart mają bardzo osobliwe pamiątki na ścianie w domu. Oprawili sobie i powiesili formularze zwrotu kosztów podróży. Jak jedziesz gdzieś w służbową delegację, to pewnie też musisz coś takiego wypełnić. Na ich formularzu jest napisane: „Przylądek Canaveral – orbita Księżyca – Ocean Pacyficzny. Razem: $33,43”. Żeby było zabawniej, wypłaty astronautów zostały pomniejszone o koszty noclegu w czasie misji. Michael Collins z Apollo 11 wysłał kiedyś do NASA fakturę, wyliczył im kilometrówkę za podróż na Księżyc i z powrotem. NASA odesłała mu z kolei fakturę za użyczenie sprzętu w postaci rakiety kosmicznej.
Polska wersja twojej książki została rozszerzona o nowy fragment. Piszesz w nim o swoim spotkaniu z Elonem Muskiem, przedsiębiorcą, który finansuje misję załogową na Marsa.
Spotkałem się z nim jeszcze przed tym, jak zaczął publicznie wygadywać te wszystkie głupoty, które mu zaszkodziły. Ludzie myślą, że jest trochę stuknięty. Nie wydaje mi się, żeby tak było. Na pewno żyje pod ogromną presją. Kiedy startował z Teslą, nic im nie wychodziło, zupełnie nic.
Elon Musk. O miliarderze, który brzydził się transportu miejskiego
czytaj także
Jeśli Musk miałby zniknąć jutro, to myślę, że i tak coś istotnego po nim pozostanie. Kiedy pracował nad samochodem elektrycznym, wielkie firmy nawet nie chciały słyszeć o takim pomyśle, a teraz? Mieszkam teraz w Ameryce, w Kalifornii, i wiem, że nie da się zmusić Amerykanów do tego, żeby porzucili samochody. Tutaj nie ma funkcjonalnego transportu zbiorowego. Dlatego przesiadka na elektryczne to może być szansa.
Kiedy Musk zapowiedział, że jego firma skonstruuje rakiety wielokrotnego użytku, to inżynierowie NASA się z niego śmiali. A on to w końcu zrobił.
A co o tych nowych pomysłach eksploracji kosmosu myśli żyjąca czwórka astronautów z misji księżycowych?
Kiedy dostają to pytanie, mówią, że powinniśmy wrócić do wielkich misji kosmicznych. Ale raczej bez entuzjazmu. Tylko Buzz Aldrin odpowiada po swojemu, zresztą jak na każde pytanie.
Czyli jak?
Pytanie o eksplorację kosmosu zawsze sprowadza się do tego, czy wracamy na Księżyc, czy lecimy od razu na Marsa. Buzz uważa, że powinniśmy polecieć na księżyce Marsa.
**
Andrew Smith (ur. 1961) – absolwent filozofii i politologii na Uniwersytecie w Yorku. Publikował w „Melody Maker”, „The Face”, „The Guardian”, „The Sunday Times” i „The Observer”. Jego debiutancka książka Księżycowy pył ukazała się w 2002 roku i od razu zyskała status bestsellera. Smith jest również autorem książki Totally Wired: The Rise and Fall of Josh Harris and the Great Dotcom Swindle, a w 2020 roku ukaże się jego kolejna publikacja Adventures in Coderland.