Jeśli jesteś facetem, w drodze do baru zbierzesz gruby plik ulotek tanich burdeli. Jeśli laską – możesz liczyć na kilka nieszczególnie atrakcyjnych ofert. Mój faworyt brzmi: „have you ever been to a hotel”?
Poranek. Pełzniesz w kierunku centrum Krakowa w czterdziestostopniowym upale. Przechodząc przez Planty, bierzesz głęboki oddech, bo to jedyne na twojej drodze miejsce, w którym produkuje się tlen. Niestety, ledwo uskoczyłeś przed pędzącą kolumną Segwayów, kiedy owiała cię woń gówna, które strzelił właśnie słaniający się z gorąca koń przywiązany do dorożki.
Niby wszędzie tu blisko, ale jeszcze chwilę to potrwa, zanim dotrzesz na Rynek: ulicę przecina właśnie sznur taksówek snujących się za meleksem. Żujesz więc srogo przepłaconą w spożywczaku kanapkę i czekasz, słuchając, jak piskliwy głos zachwala z megafonu możliwość obskoczenia Auschwitz i Wieliczki w jeden dzień.
Nie, żebyś miał na spacery po magicznym Krakowie szczególną ochotę: jesteś jego mieszkańcem i po prostu nie masz wyboru. O ile nie studiujesz na jednym z wydziałów UJ przeniesionych na (fatalnie skomunikowany) kampus albo nie pracujesz w jednym z centrów outsourcingowych oblepiających obrzeża miasta, jest spora szansa, że swój dzień musisz spędzić gdzieś w centrum. A centrum Krakowa – Stare Miasto, Kazimierz i garść kwartałów wokół – właściwie w 100% pokrywa się z terenami, które odwiedzają turyści.
Tłumów nie ominiesz też wieczorem, jeśli wybierasz się do kina czy na piwo. Pierścienie krakowskich blokowisk funkcjonują raczej jako sypialnie niż dzielnice, w których można byłoby spędzić wieczór. Jeśli jesteś facetem, w drodze do baru zbierzesz gruby plik ulotek tanich burdeli, z którymi Kraków kojarzy się w ostatnich latach turystom nie mniej niż Wawel (istnieje na ten proces dość nieeleganckie określenie: „tajlandyzacja”). Jeśli laską – możesz liczyć na kilka nieszczególnie atrakcyjnych ofert od pijanych poszukiwaczy „cheap Eastern European girls”. Mój faworyt brzmi: „have you ever been to a hotel”?
Mniej więcej tak wyglądała moja zeszła środa, ale ty i tak powiesz, że przesadzam.
Kraków pod rządami nieśmiertelnego Jacka Majchrowskiego orientuje się głównie na turystów i oczywiście trudno się temu dziwić. Z każdym rokiem jest ich coraz więcej: w 2016 było to już 12 milionów 150 tysięcy osób. Miasto ma z tego tytułu ogromne przychody, a mieszkańcy – robotę. Niemal co piąty krakowianin pracuje w turystyce, choć warto pamiętać, że jest to branża wyjątkowo patologiczna (pamiętam to jak dziś: „trzy złote za godzinę pod stołem, a resztę dostaniesz z napiwków”). Dałoby się to jednak zorganizować tak, by zminimalizować efekty uboczne odczuwane przez miejscowych.
A kompletne pozbawienie mieszkańców centrum miasta to tylko jeden z nich. Komunikacja miejska? Działa, owszem, świetnie, ale tylko w obrębie centrum i większych dzielnic mieszkaniowych; o kolei miejskiej można zapomnieć (no chyba, że na lotnisko lub do salt mine w Wieliczce). Rynek mieszkań na wynajem? Nadgryziony przez B&B, AirBnB itp. oferuje urągającą godności ludzkiej jakość (magiczne krakowskie kamieniczki – pozdro dla kumatych – lub deweloperka z widokiem na beton) za wysoką cenę. Życie kulturalne? Wielkie festiwale, „Jacek Majchrowski zaprasza”, przy czym na karnet zarobić trzeba raczej w euro, ewentualnie festiwal Polish pierogów i spacer śladami John Paul II. Sport? Sorry, kasa poszła na rozbudowę dwóch wielkich stadionów, których nie sposób teraz utrzymać. Rozwój przedmieść? No jak to, od tego jest przecież deweloper. I tak dalej.
Politykę turystyczną miasta Krakowa można streścić tak mniej więcej tak: „wincyj turystów, a resztę załatwi niewidzialna ręka rynku”. Długaśna „Strategia rozwoju turystyki w Krakowie na lata 2014–2020” to morze mantr o dotarciu do jak najszerszej grupy mieszkańców globu (i pustosłowia o potrzebach „turystów-internautów”), która o równowadze między życiem miejskim a ofertą turystyczną wspomina nieśmiało w zaledwie dwóch miejscach. Lekarstwo na ewentualny „wzrost negatywnych postaw wśród mieszkańców”? „Reagowanie na problemy zgłoszone w ankietach”.
Kraków nie jest miastem, które słucha swoich mieszkańców: przypomnijmy, że walka lokalnych aktywistów i dziennikarzy o podjęcie kroków w związku ze śmiertelnym zanieczyszczeniem powietrza trwała jakieś kilkanaście lat. Jak pokazuje jednak przykład innych turystycznych miast Europy – Barcelony, Rzymu czy Dubrownika – przyzwolenie na wolną amerykankę prowadzi do silnego, a wręcz agresywnego oporu mieszkańców wobec niekontrolowanego rozwoju turystyki.
Osobiście nie podoba mi się charakter opisywanych w podlinkowanym artykule protestów (wystrzeliwanie rac czy przebijanie opon) – uważam je za wariant lub uzupełnienie ksenofobicznej agresji. Narastania takiej niechęci można jednak łatwo uniknąć, korzystając z doświadczeń miast, które postanowiły pokazać swoim mieszkańcom, że są oni dla nich ważni nie mniej niż turyści. Piszę o Krakowie, bo mam nieszczęście w nim mieszkać, ale problem dotyczyć będzie w przyszłości wielu polskich miast, a i dziś w sezonie doświadczają go chociażby Sopot czy Zakopane.
Krzysztof Posłajko w swoim świetnym artykule dla Nowych Peryferii straszy, że chaotyczne rozrastanie się Krakowa doprowadzi w efekcie do jego upadku, bo w mieście szczelnie przyduszonym korpami i pokraczną deweloperką nikt nie będzie chciał żyć. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że do tej pory i tak już rozjadą nas meleksy.