Świat nie potrzebuje dziś nowej, radykalnej siły na lewicy, która zagrażałaby samemu bytowi systemu i sprawiła, że elitom by się „pod dupą zapaliło”.
Publicyści „Gazety Wyborczej” wzywają partię Razem, by porzuciła mrzonki o lepszym świecie na rzecz wspólnego frontu z PiS. Ja sam jak pijany płotu trzymam się tezy, że bez szerokiego zjednoczenia lewicy za dwa lata w tym kraju nie będzie niczego, a już na pewno nie progresywnej polityki państwa. Zdaniem niektórych obie opcje to jeden pies, w związku z czym ląduję w jednym worku z atakującymi naszych karmazynowych socjaldemokratów liberałami. Na szczęście z pomocą pospieszył mi były członek tej partii, sfrustrowany niedostatkiem jej radykalizmu – i oto mam okazję bronić Razem „z prawa”.
czytaj także
Tezy autora można streścić następująco: Razem nie potrafi w swym przekazie wyjść poza retroutopię regulowanego kapitalizmu znanego z krajów Zachodu lat 60. – wizję nie tylko nieadekwatną do wyzwań, nie tylko nierealistyczną w XXI wieku w Polsce, ale też mało atrakcyjną nawet w czasach swego istnienia, czego dowodem mają być rewolucyjne wydarzenia 1968 roku. Wówczas to, twierdzi Jakub Danecki, świat miał być „o pół kroku” od rewolucji, która odmieniłaby stosunki własności (tzn. zniosła kapitalizm). Skoro Niemcom i Francuzom system wtedy się nie podobał, trudno żeby Polakom spodobał się dziś i skłonił do głosowania na Razem. Ta, niestety, za horyzont obrała sobie umiarkowane, w istocie chadeckie rozwiązania, ulegając szantażowi liberalnych mediów, którym wcale nie zależy na dyskusji o źródłach problemów naszej epoki, lecz eliminacji sił prawdziwie radykalnych. Nie bez powodu – lekcja z historii, jaką wyciągnąć powinna lewica jest taka, że świat do przodu popycha właśnie radykalny margines, dążący do obalenia systemu, zdolny osiągnąć – jeśli nie jego zniesienie, to przynajmniej istotne koncesje dla „ciężko pracujących mas”. Lepiej niż autor sam tego nie ujmę, więc przytoczą clou w całości: „Prawdziwą lekcją realpolitik jest zrozumienie, że ustępstwa kapitalizmu nie są efektem dobrej woli, a bardzo brutalnej politycznej walki na ekstremalnych końcach debaty. Kuszenie nagrodami w zamian za uległość służy wyłącznie oddaleniu konieczności zmian”. Krótko mówiąc – na barykady, drogie Razem, albo czeka cię niebyt i szklany sufit dwóch procent w sondażach.
czytaj także
No to jedziemy. XIX-wieczny konserwatysta Józef Szujski pisał, że fałszywa historia to matka fałszywej polityki. Do tekstu Daneckiego pasuje jak ulał – i w ogóle, i w szczególe. W 1968 roku ani Francja, ani reszta świata nie były na krawędzi rewolucji; był to kryzys w systemie biurokratycznego, fordowskiego kapitalizmu, który coraz gorzej sobie radził z akumulacją kapitału i zarazem coraz mniej odpowiadał rozbudzonym aspiracjom obywateli (zwłaszcza młodzieży i kobiet). A skąd to wiemy, że do zmiany stosunków własności było jednak więcej niż „pół kroku”? Po pierwsze, po reakcji społeczeństwa i państwa. Na manifestację poparcia dla de Gaulle’a przyszło milion ludzi. Niech będzie, że strasznych mieszczan, niemniej na ulicę wylegli, by bronić status quo. Była jeszcze armia francuska, był kurs franka, którym otoczenie mogło francuską gospodarkę z jej fabrykami zabić. O tym, jak bardzo daleko było do krawędzi, świadczy też prosta statystyka – w trakcie wypadków majowych zginęła jedna osoba, kilka lat wcześniej demonstrujący Algierczycy spłynęli Sekwaną w liczbie kilkuset. I także kilka lat wcześniej wobec skrajnej prawicy stosowano tortury i skrytobójstwo, a antypaństwowych buntowników z OAS skazywano na karę śmierci – to wszystko dobrze pokazuje, czyjej rewolty ówczesne państwo francuskie bało się naprawdę.
Po drugie, wiemy po owocach. Świat nie przypadkiem zapamiętał z Maja głównie studentów i seks – bo dalekosiężne (i jakoś zbieżne z intencjami autorów) skutki buntu to zmiana modelu rodziny z hierarchicznego na partnerski, równouprawnienie kobiet, dowartościowanie aspiracji jednostek i generalnie – indywidualizacja ludzkich aspiracji i horyzontów, choć nie w duchu dezalienacji, lecz nowego konsumpcjonizmu. A także podglebie pod demontaż państwa opiekuńczego jako hierarchiczno-biurokratycznego molocha, którym faktycznie było. Pochód neoliberalnego kapitalizmu na gruzach dawnych struktur to z pewnością niezamierzona konsekwencja tamtych wydarzeń, ale przywołanie ich na wstępie radykalnego manifestu średnio się broni jako argument na rzecz rewolucyjnych tez.
Kolejna sprawa to powojenny welfare state. Danecki stara się zdemaskować anachronizm programu i aspiracji Razem wymieniając warunki jego możliwości: „gehenna wojny, po której Europie zostały krwawe ruiny, składane z powrotem w miasta przez kalekich weteranów i straumatyzowane gwałtem kobiety. Był to paniczny strach kapitalistycznych elit przed nominalnie komunistycznym ZSRR. To wewnętrzny nacisk radykalnej lewicy”. Niby wszystko się zgadza – z zastrzeżeniem, że widmem straszącym elitę był nie tylko lokalny komunizm, lecz także złogi nieprzezwyciężonego faszyzmu. Ale mniejsza o to – tak było i tak już nie jest. Tylko że te dwa zjawiska – powojenny kontrakt społeczny z jego warunkami oraz rewolta z 1968 roku – prowadzą autora do dwóch konkluzji. Pierwsza jest trafna, choć banalna – nie da się odtworzyć „złotego wieku” kapitalizmu z jego zaletami także dla robotników, bo żyjemy w innych czasach. Tylko czy naprawdę o to chodzi Razemitom? Program socjaldemokratyczny nie musi oznaczać chęci powrotu do tego, co było – większość postulatów tej partii (może poza nieszczęsnym, bo zbyt kosztownym politycznie w stosunku do zysków PIT-em ze stawką 75 procent i demagogiczną obniżką uposażeń dla posłów) to elementarne wymogi cywilizacji socjaldemokratycznej.
Druga konkluzja jest bardziej kłopotliwa. Powtórzmy: „ustępstwa kapitalizmu nie są efektem dobrej woli, a bardzo brutalnej politycznej walki na ekstremalnych końcach debaty”. Brutalnej walki – czasem tak, relacje pracodawców z pracownikami w Szwecji, Anglii, Francji czy Niemczech nie były idylliczne. Ale to nie aktorzy z „ekstremalnego końca debaty”, łatwi przecież do spacyfikowania, sprawiali, że udział płac w PKB rósł, a wynagrodzenia indeksowano powyżej inflacji, lecz potężne organizacje związkowe i partie masowe, zrzeszające nie dające się ominąć większości. Mówiąc krótko: poprawę bytu całych klas społecznych negocjowali twardzi gracze przy stołach różnych komisji trójstronnych i rad zakładowych, a nie organizacje tyleż wojownicze i rewolucyjne, co marginalne.
Poprawę bytu całych klas społecznych negocjowali twardzi gracze przy stołach różnych komisji trójstronnych i rad zakładowych, a nie organizacje tyleż wojownicze i rewolucyjne, co marginalne.
Świat nie potrzebuje dziś nowej, radykalnej siły na lewicy, która zagrażałaby samemu bytowi systemu i sprawiła, żeby się elitom „pod dupą zapaliło”. Abstrahuję od kwestii, jak taką siłę mieliby w Polsce stworzyć ludzie i środowiska, na tle których liczebności i zdolności organizacyjnych Razem to jeśli nie wieloryb, to przynajmniej gruba ryba – i których liberalne media nawet nie „eliminują”, tylko po prostu nie wiedzą o ich istnieniu. Abstrahuję również od tego, czy świat, który by nam urządzili, na pewno by się nam spodobał. Praktyczne zagadnienie jest inne. Otóż radykalna siła, której liberalne elity się boją, już istnieje – to szeroki obóz prawicy, od PiS po narodowców. Oczywiście to nie jest siła antykapitalistyczna, ale nie tylko takich establishment się boi. Zwłaszcza ten polski, opiniotwórczy, który z hasła „kapitalizm” rozumie niewiele, ale z nacjonalizmu już całkiem sporo i boi się go jak cholera.
Doświadczenie uczy, że lepsza polityka nie bierze się z samego strachu i świeżej pamięci katastrofy – po hekatombie I wojny światowej potrzeba było jeszcze Wielkiego Kryzysu i II wojny po to, by establishment zdecydował się na nowy kontrakt społeczny. Wcześniej (przynajmniej w Europie) nie mógł się na to zdecydować, także dlatego, że lewica albo pętała się po marginesach, albo nie potrafiła – nawet mając pewną siłę, jak SPD – przedstawić wiarygodnego programu. Zamiast „jedynie poprawiać kapitalizm” Keynesem socjaliści w Niemczech woleli czekać na jego upadek Hilferdingiem – tylko pięciu milionów niemieckich bezrobotnych jakoś to nie przekonało. SPD po prostu nie pokazała alternatywy, ani dla weimarskiego status quo, ani dla propozycji Hitlera.
W naszej sytuacji potrzebna jest taka siła, która pokaże wyborcom właśnie to – wiarygodną alternatywę dla obecnego duopolu politycznego, a nie perspektywę dyktatury proletariatu. Zaoferuje ją wyborcom, którzy nie będą wtedy skazani na wybór „tego, co było” przeciw „temu, co jest”, ale też światlejszej części elit, sugerując im kierunek zmian, który może uratować system przed społeczną i polityczną katastrofą. Kiedy u Daneckiego czytam, że „bezrefleksyjne skupienie na postulatach programowych w postaci progresywnych podatków, miejscach w żłobkach i budownictwie komunalnym to kult cargo polityki”, trudno mi nie wspomnieć frazy o tym, że ci, którzy nie znają historii, skazani są na jej powtarzanie.
czytaj także
O ile bowiem tracę powoli nadzieję, że liberalne środowiska opiniotwórcze da się przekonać do tak choćby umiarkowanej tezy, jak potrzeba zbudowania lewego skrzydła dla opozycji – to wciąż wierzę, że uda się do tego przekonać i lewicę, i całkiem sporo wyborców. Bo ci, wbrew pozorom, nie pragną w swej masie „podcięcia korzeni systemu”, tylko przebudowania go tak, by ludziom żyło się w nim znośniej. A przynajmniej ci postępowi, bo ci reakcyjni pragną po prostu pogonić stojących wyżej w hierarchii i zastąpić ich miejsce, względnie znaleźć jakichś underdogów, by – nie mogąc wspiąć się wyżej – móc przynajmniej wyżyć się na słabszym.
Przeciwdziałanie skutkom zmiany klimatu czy wyczerpywanie się współczesnego modelu kapitalizmu to wyzwania globalne, z którym rządząca partia lewicy musi się mierzyć i traktować jako niezbędny kontekst dla swoich programów, ale – w Polsce – to na pewno nie są wehikuły wyborcze do gromadzenia elektoratu. A warto pamiętać, wstępując do partii tej czy innej, że przy tej formie organizacyjnej to właśnie o wyborcę przy urnie chodzi.
Przychodzi mi również na myśl, że doskonałym przykładem kultu cargo – bezrozumnego przenoszenia i otaczania estymą stworzonych gdzie indziej rozwiązań w nowy kontekst, bez rozumienia warunków i kontekstów, w jakich oryginalnie powstały – jest cały ten werbalny radykalizm, ten kompromis, co to „przestał być wartością, kiedy wyzwaniem stało się przetrwanie”. Doprawdy? Mieszkacie w Polsce i chcecie obalać globalny kapitalizm? Przypominam: pochodzicie z kraju, którego władza potrafi spieprzyć nawet festiwal w Opolu. I co, zbudujecie tu autarkiczny socjalizm czy inny postkapitalizm – wzór dla warstw postępowych całego świata? Gdy ktoś twierdzi, że bez rewolucyjnej ideologii walka o prawa pracownicze czy porządny system mieszkań komunalnych donikąd nie zaprowadzi, mam wrażenie, że w poszukiwaniu korzeni kapitalizmu zakopał się tak głęboko, że już nie widzi powierzchni.
Wracając z głębin na ziemię: horyzontem lewicy w Polsce nie musi być żebranina o więcej bezpośrednich inwestycji zagranicznych i nadzieja, że z minimalnych podatków inwestorzy jakieś nam żłobki czy ochronki wybudują. Chcecie ambitnych planów? To opowiedzcie, a może opowiedzmy, jak Polskę przesunąć w globalnych łańcuchach produkcji, jak ją umieścić w podziale pracy tak, by zamiast zatruwać świat węglem, pomagała atmosferę oczyszczać, by zamiast taniej pracy oferowała światu technologie, z których korzyści będzie mogła dystrybuować między swoich mieszkańców. Jak ją umieścić w Europie w roli dostarczyciela technologii, a nie poddostawcy – choćby coraz lepszych – komponentów i jak sprawić, by w tej Europie nadwyżki redystrybuowano w sposób zrównoważony?
Chcecie innego silnika dla gospodarek i społeczeństw? Chcecie go wymienić? Nie wiem, czy mechaników z Polski ktoś posłucha – nie bardziej pewnie niż elity europejskie Beatę Szydło… Chyba że najpierw spróbujcie przesunąć własny kraj w takie miejsce, skąd będzie zauważalny przez świat i skąd ruchy społeczne, idee, ale też technologie będą wpływać na rzeczywistość. Nie wiem, czy to wszystko są tematy na sztandar wyborczy; pewnie należałoby je ukonkretnić i przełożyć na sprawy, których związek ze swym życiem przeciętny wyborca będzie w stanie dostrzec.
Tak czy inaczej, lewica w Polsce nie potrzebuje nowej ekstremy – ta, zamiast przesunąć spektrum polityki, albo cokolwiek ludziom wywalczyć, nie mówiąc o „obalaniu systemu” służy głównie do delegitymizowania lewicy jako całości i wzmacnia aparat represji, na co historycznych świadectw mamy aż nadto (żeby było jasne, nie nazywam ekstremą anarchistów z ruchów lokatorskich, którzy o ludzi walczą słusznie i często skutecznie, ale to raczej oddolni społecznicy niż ruch rewolucyjny). Lewica potrzebuje alternatywy. To znaczy: programu, rozpoznawalności, liderów i wreszcie siły politycznej, na którą warto będzie głosować, by w parlamencie wywierała wpływ inny niż tylko „blokowanie PiS”.
Lewica w Polsce nie potrzebuje nowej ekstremy. Lewica potrzebuje alternatywy.
Razem przechodzi dziś konflikt typowy dla partii o głęboko ideowych korzeniach – o strategię ścierają się Fundis i Realos. Kibicuję tym drugim, choć rozumiem, jak wiele kapitału symbolicznego dają partii ci pierwsi. Nie mam wątpliwości, że na pozostanie drugą kadencję poza parlamentem pozwolić sobie, ani reszcie lewicy nie mogą. I mam też wrażenie, że właśnie wtedy, gdy stawką jest przetrwanie, kompromis dopiero zaczyna być wartością – nawet jeśli przetrwać mają ledwie trywialne sprawy, jak demokracja liberalno-konstytucyjna i szanse lewicowej polityki w Polsce tu i teraz.