„Praca” i „godne życie” przestały się uzupełniać. Coraz częściej się wykluczają.
Kto jest winny, gdy nie możesz już znieść stresu w pracy? Oczywiście ty! W końcu tylko leń i maruda zadaje takie pytania. Tego rodzaju perełki można usłyszeć codziennie, ale powiedzmy je chińskim robotnikom Foxconnu (fabryk Apple), którzy z przepracowania popełniają samobójstwa. Albo ofiarom mobbingu we France Telecom, które również zdecydowały odebrać sobie życie. Albo temu pracownikowi Deutsche Banku, który pewnego dnia w 2009 roku postanowił ubrać się w najlepszy garnitur, wypić kieliszek szampana i skoczyć z dachu ulubionej francuskiej restauracji. On przynajmniej pożegnał się z tym padołem w dobrym stylu.
Eleganckie samobójstwo menadżera różni się od tego, jakie może wybrać chiński niewolnik. Ale wszyscy ci ludzie mają coś wspólnego – od powolnego gaśnięcia, umierania na stojąco i znoju życia codziennego, jaki pisany jest większości z nas, woleli śmierć.
Pracujący zombie
W Przejrzeć Harry’ego Woody Allen pyta prostytutkę, z którą właśnie spał, czy lubi swoją pracę. „Jest okej” – odpowiada – „to zdecydowanie lepsze od bycia kelnerką”. Prostytucja to nielekki kawałek chleba: brak bezpieczeństwa zawodowego, ograniczone perspektywy awansu, kiepskie szanse na rozwój kariery, brak emerytury, a sama praca… cóż, nie dla wszystkich. Bycie prostytutką nie jest szczytem marzeń – ale wiele osób czuje, że właśnie tak wygląda ich praca. Według profesora Petera Fleminga, który wraz z Carlem Cederströmem napisał książkę o „pracujących trupach”, większość personelu menadżerskiego i doradczego podziela to uczucie. Ale nie tylko oni. Czy pracujesz w call center, supermarkecie czy biurze, skutki są podobne: mało wolnego, ciągły stres i wypalenie.
„Czuję się wykończony, pusty… martwy” – często słyszał Fleming od pracowników, z którymi rozmawiał. „Kiedy idziesz do klienta, czujesz się ok, ale jak już wracasz, to czujesz się fatalnie” – zwierzył się informatyk. Mówiąc bez ogródek: czujesz się jak gówno. Ale dlaczego?
Może dlatego, że praca nie ma już dłużej dla ciebie sensu? Ale to nie wszystko. Zdaniem Fleminga automatyzacja i rozwój techniki doprowadziły do fundamentalnej zmiany samej natury pracy: komputery i roboty mogą być online dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale człowiek już nie. Pomimo to, zmusza się nas do nieustannej dyspozycyjności. Cienka linia między pracą i wypoczynkiem zanika, a praca pożera nasze życie.
Jakie są tego skutki? Dosłownie rzucamy się w pracę. Dzisiejsza sprzeczność polega nie na konflikcie pracy i kapitału, jak wierzyli dawni marksiści, ale na konflikcie pracy i życia. Nasze życie stało się narzędziem do zarabiania pieniędzy w rękach bogaczy.
czytaj także
Śnimy o pracy, a zbiedniali naukowcy wykorzystują „wolne” weekendy do nadrabiania zaległości, górnicy ze strachem wyczekują zamknięcia swoich kopalni, podczas gdy przemądrzali dziennikarze pokrzykują na nich i rzucają slogany o konieczności przekwalifikowania się. W końcu: górnicy też mogą sprzedawać lemoniadę, prawda? Oto nasz świat żywych trupów, które nie mogą doczekać się jego końca. A ten zwleka.
Pochwała lenistwa
Nie musiało do tego dojść. Jeszcze w latach 60. ludzie wierzyli, że postęp technologiczny i automatyzacja pracy doprowadzi do skrócenia godzin pracy i da wszystkim dość czasu na wypoczynek. Zamiast tego pojawiło się jednak jeszcze więcej pracy. W niektórych miejscach starają się uczynić to wszystko jakoś bardziej znośnym: o czym świadczą eksperymenty z sześciogodzinnym dniem pracy w Szwecji.
czytaj także
Ale już nie w moich rodzinnych Czechach, gdzie dla odmiany eksperymentuje się z pracą sześć dni w tygodniu. Wierzymy – niemądrze – że nie tylko „nie ma darmowych lunchów”, ale i że „kto nie pracuje, ten nie je”.
Dziś dla wielu ludzi pomysł, że można pracować co najwyżej cztery godziny dziennie i wciąż mieć wystarczająco dużo środków na godne życie, wydaje się niedorzeczny. Ale to właśnie proponował uznany brytyjski matematyk i filozof Bertrand Russell w swoim słynnym eseju Pochwała Lenistwa. Cóż próbował nam ten „odklejony od rzeczywistości” profesor powiedzieć? Ano to, że sposób, w jaki myślimy o pracy, jest całkiem dziwaczny. W historii nie brakuje przykładów ludzi, którzy ciężko pracowali przez całe życie i z ledwością byli w stanie wykarmić swoje rodziny. Nadwyżka, jaką wytwarzali, zawsze zaś wpadała w ręce klas panujących. Co więcej, to właśnie ci, którzy korzystali z tego systemu, sami mamili innych opowieściami o „uczciwej” i „ciężkiej” pracy. Nakładali moralną pomadę na niesprawiedliwy system, który wyniósł ich samych ponad innych
Czeski sweatshop
Na początek wystarczyłoby odnieść pracę do tego, co uważamy za spełnione życie. Gdy to zrobimy, trudno będzie kłócić się z wnioskiem, że powinniśmy krócej pracować.
Spójrzmy na fabrykę w Czechach: właściciele i zagraniczni inwestorzy nie mogą wyjść z zachwytu nad faktem, że ludzie wciąż wypatrują w swoich szeregach zdrajcy, który nie pracuje dostatecznie ciężko, jednocześnie zaś chętnie nadepną swoim współpracownikom na odcisk. Mieszkanki i mieszkańcy Republiki Czeskiej są jedną z najbardziej zapracowanych nacji w UE, prawie na szczycie pod względem przepracowanych godzin, nawet jeśli nie znajduje to odzwierciedlenia w płacach. Teraz nawet samobójstwa wiążą się tym faktem – odpowiadają za nie długi, bezrobocie i dramatyczna sytuacja społeczna.
Co ma z życia kasjerka w supermarkecie pracująca za 14 tys. koron (500 euro) brutto? Znajduje się pod ciągłą presją, wyrabia nadgodziny bez dodatkowej płacy, a do tego pewnie jeszcze i tak musi znaleźć sposób na dorabianie. Nie ma czasu na wypoczynek dla najbliższych, za to ma problemy zdrowotne, którymi nie może sprostać, bo jej nie stać. „Gdybym wzięła chorobowe, to bym już nie dała rady… kogo dziś na to stać? Chorobowe odkładam na wypadek, jakbym była naprawdę chora. Raz wylądowałam w szpitalu, ale nafaszerowali mnie antybiotykami i było po wszystkim” – powiedziała ankieterom pięćdziesięcioletnia kasjerka w niedawnym badaniu, które ujawniło prawdziwie skandaliczne warunki zatrudnienia w kraju.
Wciąż zmagamy się z bagażem dwóch prawicowych czeskich rządów, Topolánka i Nečasa, które zamroziły płacę minimalną – w skrócie zrobiły to po to, żebyśmy sobie za dużo nie pomyśleli. Ten krzywdzący porządek trwał przez kolejne lata, a konsekwencje były katastrofalne: aby mieć bezpieczeństwo finansowe, zaczęliśmy przyzwyczajać się do pracowania więcej i więcej, a idea płatnej pracy jako drogi do godziwego życia zniknęła po drodze bez śladu.
Sytuacja rewolucyjna
Do dziś nie znaleźliśmy drogi wyjścia z tego bałaganu. Odbiera się nam możliwość samorealizacji i radość z życia. Ktoś, kto cierpi z przepracowania, staje się sfrustrowany do granic sadyzmu, łatwy do politycznego wykorzystania i gotowy do odreagowania swojej złości na innych. Płace rosną powoli, za to automatyzacja przyspiesza. Wyprodukujemy już niebawem naprawdę wielu bezrobotnych. Mimo że wiele osób oddaje się pracy bez umiaru, za chwilę mogą jej nie mieć. Póki co rozmawiamy o rozwiązaniach w rodzaju płacy minimalnej i skróceniu liczby godzin pracy, ale czy to wystarczy? Czy zniszczenie kilkuset tysięcy miejsc pracy nie doprowadzi do nowej, rewolucyjnej sytuacji, która będzie wymagała (od nas wszystkich) czegoś więcej?
Praca powoli zabija nasze życie i związki. Część z nas jest przepracowana i czuje się fatalnie. Inna część jest pozbawiona pracy i czuje się równie źle. To nikomu nie służy, prowadzi do dehumanizacji, zrezygnowania, utraty godności i wolności. Albo uczynimy ludzi i ich potrzeby priorytetem i znajdziemy jakieś rozwiązanie, albo dalej będziemy skazani na słuchanie tych, którzy zbudowali ten nieludzki system. Nawet technologia może zostać wykorzystana do budowy pokoju i harmonii w miejsce dzisiejszej nawały pracy i strachu.
Bertrand Russell pisał: „Jak dotąd godziliśmy się znosić trudy, które konieczne były, gdy nie istniały jeszcze maszyny i trudno powiedzieć, byśmy pod tym względem zachowywali się rozumnie – nie ma jednak powodu by postępować nierozumnie bez końca”.
**
Artykuł ukazał się po czesku na Al2rm.cz oraz angielsku na PoliticalCritique.org.