Co można zrobić z kimś, kto nie chce podporządkować artystycznych ambicji zaangażowaniu społecznemu?
W czasie dobrej zmiany i ogólnej katastrofy politycznej, najgorszej od 1979 roku, kiedy w Stanach, Wielkiej Brytanii i Iranie dokonała się poprzednia rewolucja konserwatywna, do świata popu na dobre powróciło zaangażowanie. Ale dwie najlepsze płyty – to znaczy dwie najlepsze płyty według tego konkretnego słuchacza – nie mogły stać dalej od protest songu.
***
Lotto, Elite Feline
Tak jak po świętach się nie gotuje, tak w podsumowaniach końcoworocznych nie pisze się niczego nowego. W recenzji Elite Feline opublikowanej w „Gazecie Magnetofonowej” twierdziłem tak:
Ponoć na prapremierowym wykonaniu kompozycji Four Organs Steve’a Reicha jakiś nieszczęśnik z widowni krzyczał: „Dość, dość. Przyznaję się do winy!”. Nowy album Lotto – oparty na tym samym koncepcie, co utwór Reicha, czyli upartym powtarzaniu tego samego akordu – nie powinien wywoływać podobnych reakcji. Zespół gra z czujem, w dużym napięciu, hipnotycznie, ale przez szacunek dla szczegółu – nie nudno. Zen, ale tylko dla cierpliwych. Jedyna wątpliwość: czy w czasach, kiedy muzyka niemal powszechnie abdykowała do roli tła dla codziennego życia, gest Lotto ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Dawno tak pięknie nie chybiłem, bo od maja płyta Lotto towarzyszyła mi niemal bez przerwy, najpierw w charakterze ciężkiej zasłony izolującej od ludzi gadających przez telefon w pociągu, telewizora rozkręconego przez sąsiada, remontu, szczekającego psa… I za pięćdziesiątym razem w końcu usłyszałem: kontrabas wibrujący przy końcu wybrzmiewania, lekkie blachy wysunięte na przód, zmanipulowaną przestrzeń. Czytałem książkę i czekałem na moment złamania Rope na wysokości dziesiątej minuty albo pojawienie się harmonijki ustnej w Pointing to a Marvel.
A jakie znaczenie ma gest Lotto? Zespół zaprasza słuchacza do komory deprywacyjnej, gdzie nic już nie ma takiego wielkiego znaczenia. Pozostaje hipnotyczna wolność i pustka, wszystkie niemiłe bodźce idą precz.
***
Frank Ocean, Blonde
Jeśli potraktować album jak dom artysty, Frank Ocean nigdy na poważnie nie wprowadził się do channel.orange. Piękny i zaprojektowany ze smakiem gmach stał pusty, a słuchaczowi pozostawało tylko podziwiać go z rozdziawioną gębą i chyłkiem ulotnić się przy ostatnim indeksie. Do spotkania nie doszło, channel ORANGE to zwycięstwo dizajnu nad człowiekiem. Czemu tak się stało? Być może Ocean nie czuł się dobrze w roli zapowiadającej się gwiazdy R&B, być może nie czuł się dobrze w jakiejkolwiek roli? Po premierze channel zniknął na cztery lata, by pojawić się przy kilku okazjach tu czy tam – u młodszych kumpli z ekipy Odd Future czy u arystokratki czarnego popu Beyonce, która zresztą zawdzięcza mu najlepszy moment na albumie Beyonce, klasyczny soulowy Superpower. Jego nowy album Blonde pojawił się niespodziewanie, bez kampanii promocyjnej – z wyjątkiem magazynu „Boys Don’t Cry”, w którym oprócz sesji zdjęciowych Franka z supersamochodami ukazał się między innymi wiersz Kanyego Westa o McDonaldzie – i po zwyczajowej dramie, w której główną rolę odegrała poprzedni wydawca i nowy wydawca, odpowiednio Def Jam i Apple. Ale to marginalia…
Po premierze oczekujących na Blonde – z nieodłączną obawą, że to najlepszy kandydat XXI wieku do statusu chociażby osławionego Chinese Democracy Guns ‘n’ Roses – czekało spore zaskoczenie. Ja na przykład przy pierwszym odsłuchu otwierającego album Nikes, pomyślałem że trafiłem na złego ripa. Czemu głos Oceana, jeden z lepszych w szołbiznesie, o miodowej barwie i eleganckiej artykulacji, ktoś haniebnie potraktował końską dawką autotune’a? Niby wiadomo, że Ocean wciela się tu w czarnego chłopaka, ale też umówmy się, że wcieleniówka za pomocą autotune’a to tak jak wcieleniówka przy użyciu pasty do butów. Można, ale po co? Po kilku miesiącach spędzonych z tą płytą wciąż tego nie rozumiem, ale też tak chyba powinno być. Blonde to prawdziwy dom, pełen tymczasowych rozwiązań zrozumiałych tylko dla lokatorów, nieuporządkowany, trochę zakurzony, ale też ewidentnie żywy. Na Blonde Ocean nie tłumaczy się ze swojego życia, nie przystrzyga go na potrzeby słuchacza, ale mimo wszystko otwiera drzwi.
„Blonde” to prawdziwy dom, pełen tymczasowych rozwiązań zrozumiałych tylko dla lokatorów.
Blonde miesza biografię z mitem nieszczęśliwej gwiazdy i miłością do samochodów, którymi Ocean odmierza czas. W Ivy jedzie z kochankiem (kochanką?) do znajomej – Syd the Kid z zespołu The Internet – bmw x6, w Nights migawki z dzieciństwa w Nowym Orleanie lepią się ze słodkim wspomnieniem nissana acury („Oh, the legend / Keep at least six discs in the changer”), w White Ferrari snuje historię trójkąta miłosnego – on, on(a) i tytułowe białe ferrari. Tam gdzie nie ma samochodów, są puste drogi, kilometry, pęd, uliczne światła – lajfstajl nomady, nieuwiązanego do miejsca, ludzi, bez problemów poza tymi z sercem i z własną tożsamością.
czytaj także
Gdzieniegdzie pojawiają się przebitki na tak zwane prawdziwe życie. We wspomnianym już wcześniej Nikes Frank jako swoje alterego niemalże przegląda się w ekranie wiadomości: „RIP Trayvon [chodzi o Trayvona Martina, czarnego nastolatka zastrzelonego przez Georga Zimmermana – przyp. JB], that nigga look just like me”, ale kto by oczekiwał po Oceanie politycznego manifestu, powinien wyłączyć muzykę, żeby nie usłyszeć kolejnego wersu.
Są na Blonde momenty, w których Ocean przygotowuje sobie ekspozycję pod polityczną puentę. W Pink + White na horyzoncie pojawia się huragan Katrina, w Nights – jego efekty i wymuszona emigracja z Nowego Orleanu. Nights to zresztą wyjątkowy moment płyty, zazwyczaj ezoteryczny styl Oceana ustępuje reporterskiemu skrótowi: „After 'trina hit I had to transfer campus / Your apartment out in Houston’s where I waited / Stayin’ with you when I didn’t have a address / Fuckin on you when I didn’t own a mattress / Working on a way to make it outta Texas / Every night”. W każdym razie polityczna puenta nigdy nie nadchodzi, komentarza do rzeczywistości brak.
Tymczasem wydaje się, że w 2016 roku czarnym artystom nie wypadało kultywować takiej dozy wsobności. Głośnych politycznych deklaracji, płyt-manifestów absolutnie nie brakowało: takie albumy nagrały siostry Knowles, raper YG napisał profetycznego singla F.D.T. (pod akronimem skrywa się wdzięczny slogan: Fuck Donald Trump), TI opieprzał Lil Wayne’a za niefrasobliwą opinię na temat ruchu Black Lives Matter… Można pomyśleć, że pod względem politycznej odpowiedzialności artystów cofnęliśmy się do lat 60., i to nawet lat 60. w dziewiętnastowiecznej Rosji, kiedy inteligencja traktowała pisarzy jako „nieoficjalnych ustawodawców świata” (żeby posłużyć się maksymą Shelleya). Dziś, w czasach ogólnej politycznej beznadziei, liberalno-lewicowe spektrum też oczekuje po artystach zaangażowania i wyrazistych poglądów – kultura ma umoralniać i zagrzewać, może nawet do pewnego stopnia zastąpić politykę. Co więc można zrobić z kimś, kto nie chce podporządkować artystycznych ambicji zaangażowaniu społecznemu?
Dziś, w czasach ogólnej politycznej beznadziei, liberalno-lewicowe spektrum oczekuje po artystach zaangażowania i wyrazistych poglądów.
Z jednej strony spokój Oceana – mój kolega miał takie powiedzenie: „Spokojny jak Ocean Spokojny” – wkurza głupotą lub wyrachowaniem. Aleksandr Guczkow, deputowany Dumy Rosyjskiej, który w 1917 roku wręczył carowi Mikołajowi akt abdykacji, wspominał jego nieludzki spokój w obliczu epokowego przecież wydarzenia: „Zastanawiałem się nawet, czy mamy do czynienia z osobą normalną. Można byłoby się spodziewać jakichś objawów wzruszenia, a tymczasem nic”. Pewnie bardziej wyrobiony politycznie słuchacz może się poczuć tak samo przy Blonde: „Człowieku! Świat płonie, a ty śpiewasz o białym ferrari. Pamiętasz Marvina Gaye’a?”. Ale czy to właśnie ten politycznie wyrobiony słuchacz nie grzeszy naiwnością? Naprawdę wierzy, że piosenka jest dobra na wszystko?