Skrajna prawica domaga się zamknięcia granic i strzelania do nielegalnych przybyszów. A CDU proponuje to samo, tyle że na granicach zewnętrznych UE.
Michał Sutowski: Niemiecki sukces opierał się na eksporcie towarów produkowanych przez niemiecki przemysł. Cały układ działa tak długo, jak długo na zewnątrz Niemiec trwa popyt na wasze towary. Zadłużone południe Europy już ich nie kupi. Czy niemieckie elity – rząd, kręgi gospodarcze – mają świadomość, że muszą wymyślić coś innego?
Prof. Klaus Dörre: Globalny kryzys gospodarczy lat 2007-09 pokazał, że model neoliberalny doszedł do ściany i miało to konsekwencje także dla modelu niemieckiego, opartego na eksporcie. Niemcy przetrwały jednak kolejne lata w relatywnie dobrej kondycji, a to dzięki częściowemu uniezależnieniu się od popytu z Europy. Po kryzysie bardzo wzrosła wymiana handlowa, a zwłaszcza eksport towarów niemieckich do Chin, i to właśnie chiński popyt był tu decydujący. Drugi element to USA, które stały się w międzyczasie największym partnerem handlowym Niemiec, a więc nasz eksport wyszedł za ocean.
I tak będziecie „uzewnętrzniać” źródła waszego sukcesu w nieskończoność?
W nieskończoność się nie da, a już teraz widać co najmniej trzy zagrożenia. Po pierwsze, państwa BRICS, w tym Chiny, nie rosną już tak gwałtownie jak kiedyś. Do tego rząd chiński nakłada coraz to kolejne zobowiązania, regulując wstęp na swój rynek – od samego zresztą początku niemieckie przedsiębiorstwa musiały godzić się na daleko idące koncesje. Np. Volkswagen, który budował tam fabrykę, musiał znosić fakt, że tuż obok Chińczycy postawili niemal identyczną jej kopię. Ten proces postępuje i nie wiadomo, jak długo i do jakiego stopnia ekspansja niemiecka w tym kierunku będzie możliwa. Po drugie, zwycięstwo Donalda Trumpa czyni rynek amerykański mocno nieprzewidywalnym. Nie wiemy dziś, ile ze swych zapowiedzi nowy prezydent spełni, ale obiecywał ochronę rynku i wsparcie rodzimych producentów, a zatem jeśli nie tracimy tamtego rynku zupełnie, to jednak staje się on niepewny jako źródło popytu. Po trzecie wreszcie, za sprawą polityki oszczędnościowej popyt w Unii Europejskiej również nie jest oszałamiający i to nie tylko w krajach najsilniej dotkniętych kryzysem. Dla UE jako całości dopiero w zeszłym roku uzyskaliśmy poziom sprzed kryzysu. Krótko mówiąc: należy się przygotować na świat, w którym rynki wschodzące nie będą rosnąć zbyt szybko i gdzie „sekularna stagnacja” będzie normą. Także model niemiecki musi się do tego dostosować.
No i? Czy wasze elity są tego świadome?
Tak, choć skala problemów nie zawsze jest w pełni dostrzegana. Jeśli chodzi o konkretne plany i zamiary, to mamy tak naprawdę jedną, hegemoniczną dziś ideę, tzn. przemysł 4.0 albo inaczej „cyfrowy kapitalizm”. Chodzi o tzw. czwartą rewolucję przemysłową, w tym digitalizację produkcji dóbr i usług, które miałyby nadać nowy napęd całemu obiegowi gospodarczemu.
Ale to chyba nie jest nowy pomysł? I Niemcy nie mają na niego monopolu.
Owszem, cyfrowy kapitalizm wymyślono w Dolinie Krzemowej i na MIT, ale istnieje jego niemiecki wariant i to jest właśnie „przemysł 4.0”. Pojęcie powstało w naszym Ministerstwie Gospodarki , oczywiście we współpracy ze zrzeszeniami przemysłowców, a idea polega na tym, że trzeba wygrać „drugą rundę ucyfrowienia”. Pierwszą wygrali Amerykanie, tworząc i dominując internet, ale druga ma polegać na połączeniu internetu z procesami przemysłowymi. Ma powstać sfera cyfrowo-fizyczna, inteligentne systemy produkcji, w których komunikują się ze sobą maszyny, części maszyn i całe linie produkcyjne.
I czemu tej rundy również nie mieliby wygrać Amerykanie?
Bo na tym etapie – głosi teza naszych kręgów gospodarczych – to Niemcy mają przewagę konkurencyjną, a to ze względu na udział przemysłu w gospodarce. Jesteśmy jednym z niewielu krajów, gdzie po kryzysie, a nawet po 2006 roku poziom zatrudnienia wzrósł przez ostatnią dekadę, a przy tym mamy świetne know-how w obszarze budowy maszyn czy zaawansowanych technologicznie pojazdów. I to wszystko daje nam nadzieję na odzyskanie udziałów w globalnym rynku. To właśnie w ten wielki projekt pompujemy dziś gigantyczne pieniądze. Plan jest taki, żeby wciągnąć na pokład wszystkich: i pracodawców, i związki zawodowe. A to by oznaczało prawdziwą hegemonię takiej wizji gospodarki. Ale moim zdaniem do tego nie dojdzie.
Dlaczego?
Bo to wszystko opiera się na założeniu, że dzięki rewolucji cyfrowej powstaną na świecie ogromne rynki, na których Niemcy będą miały liczne przewagi konkurencyjne.
I cała argumentacja na temat przewagi technologicznej Niemiec jest nawet wiarygodna – ale i tak wszystko rozbija się w pierwszej kolejności o popyt. Skąd on ma pochodzić?
Kapitalizm finansowy zakładał, że wzrost będzie szybki i niemal nieskończony, ale od czasu krachu lat 2007-2009 stopy wzrostu spadły dramatycznie. Rosną tylko nierówności, a one hamują wzrost – zrozumieli to już nawet liberalni ekonomiści, jak choćby Marcel Fratzscher, szef Deutsche Institut für Wirtschaftsforschung, którego ostatnia książka Verteilungskampf – dosłownie „walka o podział” – głosi, że na rosnących nierównościach tracimy wiele miliardów wzrostu PKB. To samo dzieje się w krajach potencjalnych importerów. Krótko mówiąc, nawet jeśli ten skok technologiczny nastąpi, to bez silnej redystrybucji nie uda się wygenerować odpowiedniego popytu.
Czyli cały ten wasz plan „rewolucji przemysłowej 4.0” to po prostu nowy wariant polityki podażowej? Kombinowanie, jak stworzyć warunki do produkcji dóbr, ale bez zastanowienia, kto to wszystko i za co kupi?
Tak, zdecydowanie. Polityka konkurencji i walki o kapitał, tyle że środkami technologicznymi. W tych optymistycznych wizjach nie bierze się jednak pod uwagę ani popytu, ani wpływu samej rewolucji cyfrowej na zatrudnienie. To już jest drugi problem z naszym modelem rozwoju. Powstało na ten temat mnóstwo badań i szacunki są różne – najczęściej cytowany jest chyba raport Frey’a i Osborne’a – ale w samych Niemczech wielkie przedsiębiorstwa i Deutsche Bank liczą się z utratą około 40 procent miejsc pracy; to dość jasno wynika z ich własnych strategii zatrudnieniowych.
Związki zawodowe też mają być „na pokładzie”.
Tak, bo ich intencją jest wpłynąć na cały proces tak, aby zbudować nowe miejsca pracy i powstrzymać utratę choć części starych. Tylko że ja nie widzę, skąd właściwie miałyby one czerpać siłę przetargową, skoro do związków należy dziś mniej niż 1/5 pracowników, a wśród kadry specjalistycznej nie mają one już niemal nic do powiedzenia. Obawiam się, że związki nie doceniają destrukcyjnej siły nowych technologii, których efektem najprawdopodobniej będzie polaryzacja rynku pracy.
Obawiam się, że związki nie doceniają destrukcyjnej siły nowych technologii, których efektem najprawdopodobniej będzie polaryzacja rynku pracy.
Liczba miejsc pracy dla wysoko wykwalifikowanych może nawet wzrosnąć, środek wypadnie, a poszerzą się doły. Nie sądzę, żeby dostawców pizzy i opiekunów chorych dało się, a zwłaszcza opłacało się zastąpić robotami – ale to na razie są miejsca słabo płatne, a do tego z racji bezrobocia technologicznego może dojść tam do zwiększonej konkurencji o zatrudnienie. No i jest jeszcze trzeci problem, tzn. kondycja niemieckich przedsiębiorstw.
Chyba nie idzie wam najgorzej?
Doprawdy? Volkswagen, cały przemysł samochodowy, Deutsche Bank są w kryzysie. Z różnych powodów, z różną historią, ale mają swój wspólny mianownik, to znaczy orientacja na wartość giełdową spółki. Firmy produkcyjne stały się aktorami rynku finansowego. To nie tylko wiąże się z ogromnym ryzykiem – bo przecież finansjalizacja „do wewnątrz”, za pomocą własnych spółek czy wprost banków danego koncernu obciąża całe przedsiębiorstwo – ale też z patologicznymi bodźcami w zarządzaniu. Jeśli bowiem wyznaczy się, dla podniesienia atrakcyjności spółki, nadmiernie wysokie stopy zwrotu, to np. innowacje technologiczne w produkcję ustąpić będą musiały jakimś wyrafinowanym spekulacjom. To samo dotyczy banków: Deutsche Bank za prezesury Josefa Ackermana wyznaczył sobie cel 20 procent zwrotu z kapitału własnego. Żeby tego dokonać, bank przestawił się na zupełnie dla siebie nowy rynek nieruchomości, z umiarkowanie dobroczynnym skutkiem.
No dobrze, ale można powiedzieć, że po ekscesach finansowego kapitalizmu Niemcy wrócą na grunt starej, dobrej produkcji „realnej”, tyle że już na wyższym poziomie technologicznym.
Kłopot w tym, że to zwycięstwo Niemiec w wyścigu konkurencyjnym wcale nie jest przesądzone. Jeśli spojrzeć na dotychczasowy bieg „cyfrowej rewolucji” wygląda to tak, że wielkie firmy internetowe wytwarzają design, same wypracowują know-how, jeśli chodzi o elektronikę np. dla inteligentnego transportu zbiorowego czy samochodów bez kierowcy – a następnie szukają podwykonawcy. I w tej sytuacji różni producenci np. samochodów z całego świata będą tylko konkurować o zlecenia. Kto powiedział, że taką konkurencję z Chińczykami na pewno wygramy?
Bo macie nad nimi przewagę technologiczną?
Nie zawsze mamy. Między innymi ze względu na nadmierny nacisk na wartość giełdową spółek zaniedbaliśmy innowacje na wielu polach, np. napędu elektrycznego w transporcie, przechowywania energii, wydajności napędów etc. Z drugiej strony mieliśmy wielkie skandale, jak ten związany z oszustwami przy emisjach spalin przez samochody Volkswagena. Ogromne kary powodują, że zwyczajnie nie ma pieniędzy nie tylko na własne badania, ale też np. na wykup start-upów i zalążkowych technologii, które pozwoliłyby nam nadrobić zaległości.
Mówimy cały czas o sektorze produkcji na eksport, który stanowi o sile niemieckiej gospodarki w ogóle. W swej analizie sprzed dwóch lat stawiał pan tezę, że za siłę tych wszystkich przedsiębiorstw, które konkurują globalnie i przy tym dają niezłe miejsca pracy, odpowiada wyzysk sektora tzw. reprodukcji społecznej, przede wszystkim oświaty i opieki. To znaczy: żeby robotnicy i inżynierowie w niemieckim przemyśle mogli pracować w dobrych warunkach, a ich firmy sprzedawać towary na cały świat, przedszkolanki, pielęgniarki, opiekunki do dzieci i sprzątaczki muszą pracować za psie pieniądze, w sprekaryzowanych warunkach. Bo dla sektora produkcji są kosztem, choć bez nich nie miałby kto pracować, ani kto zajmować się rodzinami pracujących. Czy coś się przez ostatnie lata w tej sprawie zmieniło?
Stosunki pracy i sama zasada – prymat sektora produkcji eksportowej nad sektorem reprodukcji społecznej – pozostały. Zwiększyła się na pewno liczba miejsc pracy tym drugim, z kilku powodów. Pierwszy i oczywisty to demografia, to znaczy starzenie się społeczeństwa. Drugi to duża aktywność zawodowa kobiet, która generuje zapotrzebowanie na dodatkowe usługi opiekuńcze. Trzeci to wielki nacisk kładziony obecnie na wychowanie i edukację jako inwestycje w przyszłość dzieci, co oczywiście rodzi zapotrzebowanie na opiekunów, wychowawców i nauczycieli na dobrym poziomie. Wreszcie, czwarty powód, to duża zyskowność niektórych rodzajów usług opiekuńczych i zdrowotnych. W warunkach mieszanego, publiczno-prywatnego rynku, pewne segmenty opieki przynoszą duże profity wielkim koncernom, co również generuje miejsca pracy.
To ma jakieś znaczenie polityczne?
Tak, bo wyraźnie wzrosła świadomość samych pracowników całego sektora opieki, zdrowia, edukacji i wychowania; zaczęły się strajki i konflikty pracownicze, na czele z zeszłorocznym strajkiem pracowników publicznego sektora opieki i pomocy społecznej.
Formalnie chodziło o podwyżkę płac o 10 procent, ale tak naprawdę był to strajk w imię dowartościowania usług opiekuńczo-wychowawczych i ich roli społecznej.
Pośrednio chodziło tez o rekrutację nowych członków przez związki zawodowe, to znaczy o powiększenie organizacji pracowników tego sektora.
Czyli nie chodzi tylko o „redystrybucję”, ale też o „uznanie”?
Tak, chociaż dosłownie pojęcia „uznania” nie stosowano. Wyraźnie jednak wybrzmiało to, że język „usług wysokiej jakości” czy „inwestycji w przyszłość” zastosowano na rzecz strajkujących. Dotychczas w tym obszarze dominował etos pracowniczy praktycznie niepozwalający na strajk, na zasadzie: „zaszkodzimy dzieciom”. Co ważne, trudno było tu wywrzeć nacisk ekonomiczny, tak jak w sektorze produkcji, bo skoro pracodawcą jest państwo, to zamknięcie z powodu strajku żłobku albo przedszkola zirytuje najwyżej rodziców. A jednak udało się sformułować przesłanie: strajkujemy, by waszym dzieciom było lepiej, by rodzice nie musieli się martwić o jakość opieki. Krótko mówiąc: strajkujemy w imię lepszego społeczeństwa, bo ono wymaga edukacji i opieki na dobrym poziomie. A pośrednio: domagamy się innego podziału dochodów, bo wysoka jakość usług społecznych wymaga więcej pieniędzy w publicznej kasie, a zatem innej struktury wpływów do budżetu.
A czy otwarta polityka wobec uchodźców i, szerzej, migrantów, także spoza Unii Europejskiej, nie była przypadkiem narzędziem utrzymania niskich kosztów tych wszystkich usług?
Imigranci są z pewnością koniecznym elementem tej układanki, choć niekoniecznie uchodźcy z Bliskiego Wschodu. Problem opieki nad dziećmi, ale przede wszystkim nad osobami starszymi czy niepełnosprawnymi, w wielu rodzinach niemieckiej klasy średniej rozwiązują, proszę wybaczyć wyrażenie, tzw. Polki całodobowe. Chodzi o kobiety, które mieszkają zazwyczaj z daną rodziną na miejscu, są do dyspozycji przez cały czas i otrzymują za to wynagrodzenie około tysiąca euro. Niestety, często zostawiają własne dzieci w kraju, co generuje tam lukę opiekuńczą. I to oczywiście jest rozwiązanie dla osób średnio i dobrze zarabiających, bo już nisko kwalifikowanych pracowników usług czy drobnych urzędników na te tysiąc euro miesięcznie nie stać. Oni nie obędą się bez publicznie finansowanych usług opiekuńczych, choć i tak będą w nich pracować imigranci.
Skąd?
Część pewnie z Polski, a land Turyngia ogłosił niedawno, że zamierza sprowadzać Chińczyków. Tak czy inaczej, bez imigrantów luka wśród wykwalifikowanych pracowników opieki jest nie do domknięcia, zwłaszcza w landach byłej NRD. I raczej nie załatwią tego przybysze z Bliskiego Wschodu, bo ich kwalifikacje i aspiracje są najczęściej inne, nieraz zaskakująco wysokie. Wbrew temu, co mówi się w debacie publicznej, oni najczęściej chcą studiować.
Może najpoważniejszy problem to jednak opór społeczny? Pracownikom opieki trzeba przede wszystkim ufać, a reakcja społeczna Niemców na uchodźców chyba nie daje tu dużych nadziei.
To mit. Owszem, reakcja negatywna była silniejsza, niż się kanclerz Merkel spodziewała, ale wciąż większość Niemców uważa, że przyjęcie uchodźców przyniesie więcej pożytku niż szkody. Robiliśmy na ten temat badania na dość dużej próbie w Turyngii i wyraźnie widać, że mamy „milczącą większość”, która nie ma jednak żadnej inicjatywy politycznej, a także tysiące ludzi, którzy uchodźcom pomagają jako wolontariusze, osobiście.
Ale „milcząca większość” kojarzy się raczej z postawą zachowawczą, a nie nonkonformizmem. Dlaczego zatem widać i słychać przede wszystkim zachowawczą mniejszość? Taką, która nie chce żadnych obcych na swoim terenie?
Po kolei. Kiedy Angela Merkel decydowała się przyjąć uchodźców, to miała na uwadze nie tyle braki kadrowe w sektorze opieki czy edukacji, ile rynek pracy jako całość. W ostatnich latach sytuacja pracujących poprawiła się na tyle – w związku z niskim bezrobociem – że prekaryzacja pracy zaczęła tracić na sile jako bodziec dyscyplinujący zatrudnionych na stałe. Presja zelżała. Wyrosło już nowe pokolenie pracowników, którzy domagają się wyższych płac, nie identyfikują się z przedsiębiorstwem – jak zbankrutuje, to pójdą pracować gdzie indziej – i na powrót zaczynają wstępować do związków zawodowych…
Świetnie, mamy więc samoświadomą klasę robotniczą.
… i zostają członkami AfD, a w ramach wolnego czasu organizują autobusy na demonstracje Pegidy w Dreźnie.
Jedno nie wyklucza drugiego, tzn. świadomość interesów pracowniczych nie kłóci się z głosowaniem na skrajną prawicę.
Moim zdaniem mamy tu do czynienia z „przeciwruchem”, o jakim pisał Karl Polanyi, to znaczy z reakcją na „szatańskie młyny” wolnego rynku. Jest tu krytyka nierówności i niesprawiedliwości, jest gotowość do zaangażowania się, by to zmienić.
Ale?
Ale mechanizmy wyzysku i niesprawiedliwego podziału są skomplikowane i rozproszone, a wrogiem niekoniecznie musi być ten na górze. Kiedy redystrybucja z góry na dół nie działa, albo wydaje się niemożliwa, wówczas konflikt o podział rozgrywa się „poziomo”, to znaczy między tymi, którzy są w środku systemu, i tymi, co na zewnątrz. Wykorzystuje to AfD. Björn Höcke, szef jej frakcji w Turyngii, gdzie mieszkam, używa argumentacji volkistowskiej, bliskiej faszyzmu. Posługuje się pojęciem Landnahme w rozumieniu Carla Schmitta, który stosował je do opisu podboju ziem cywilizacji niższej przez cywilizację „wyższą”, a zatem podboju jakoś uzasadnionego tym, że ci „wyżsi” mają słuszne prawo do ekspansji.
A jak to się ma do współczesnych Niemiec? Kogo chcecie podbijać?
AfD odwraca logikę tego pojęcia i mówi o cywilizacji islamu, która przesuwa granice konfliktu do wewnątrz Niemiec. Instrumentami taktyki tego podboju ma być molestowanie niemieckich kobiet, jak w Kolonii, ale przede wszystkim wojna demograficzna. Muzułmanie mają więcej dzieci, rodowici Niemcy mniej i w ten sposób dokonuje się pełzające wynarodowienie Niemiec. A temu procesowi trzeba się przeciwstawić. W ten właśnie sposób prawica przepisuje konflikt redystrybucyjny między klasami na konflikt między wnętrzem i zewnętrzem.
I to działa?
Działa, bo np. wielu robotników przemysłu eksportowego, dobrze uzwiązkowionych, wykazuje nastroje solidarystyczne, ale jest to solidarność ekskluzywna. To znaczy ograniczona do ściśle zdefiniowanej wspólnoty, w której imigranci się zwyczajnie nie mieszczą. W przypadku pracowników prekarnych bywa niestety podobnie.
I co niemieckie elity zamierzają z tym zrobić? To znaczy, jak chcą przeciwdziałać konkurencji AfD, skoro ten język trafia na podatny grunt?
Elity, które reprezentuje Merkel, to przede wszystkim liderzy eksportowego sektora gospodarki. I z ich punktu widzenia kluczową sprawą jest utrzymanie strefy Schengen, to znaczy utrzymanie swobody przepływu towarów i ludzi na granicach narodowych – bo jak inaczej mogłyby funkcjonować zdigitalizowane sieci produkcji i dystrybucji towarów na żądanie, dostosowanych do spersonalizowanych oczekiwań klienta? I teraz, co robi Angela Merkel? Jej reakcja na uchodźców z budapesztańskiego dworca Keleti była jakoś spontaniczna. Ale co się dzieje dalej?
AfD domaga się zamknięcia granic i strzelania do nielegalnych przybyszów. A CDU, tzn. kanclerz Merkel czy minister de Maizière, proponuje to samo, tyle że na granicach zewnętrznych Unii Europejskiej.
To samo?
Prowadzą „obronę przed uchodźcami”, proponując powrót na grunt konwencji dublińskiej, która odpowiedzialnością za uchodźców obarcza kraje graniczne, jak Włochy, Hiszpania czy Grecja. I do tego brudny deal z Turcją, który zresztą niespecjalnie działa. Nazwijmy rzeczy po imieniu: CDU proponuje to samo, co AfD, tylko w innym miejscu, bo na granicach zewnętrznych Unii Europejskiej.
A jakiś przykład?
Proszę bardzo. W szczytowej fazie kryzysu uchodźczego w Grecji, w roku 2015 nasz minister spraw wewnętrznych powiedział, że Grecy muszą odrobić swoje zadania domowe. To znaczy: blokować uchodźcom wstęp do Europy, odpychając ich od wysp i stałego lądu Grecji – w domyśle, strzelając do ich łodzi i zmuszając ich do powrotu do Turcji. A jeśli już dotrą do brzegu, muszą zająć się jak najszybszym odesłaniem ich tam, skąd przybyli, teoretycznie po szybkiej weryfikacji ich wniosków o azyl, do których oczywiście mają prawo.
A jeśli Grecy tego nie zrobią?
De Maizière zagroził, że wówczas – choćby wbrew woli rządu Grecji – do akcji wkroczy Frontex, bo w tej sytuacji prawo Unii przeważy nad prawem krajowym. Tak naprawdę to zresztą praktykowano – strzelano do łodzi z uchodźcami, a liczba ginących na Morzu Śródziemnym w tym roku przekroczyła poziom zeszłoroczny. Weźmy też pod uwagę, że Włochy, a zwłaszcza Grecja to kraje mocno dotknięte kryzysem, w tym drugim przypadku zrujnowane gospodarczo z niesprawnym aparatem państwowym. I na ten kraj zrzuca się odpowiedzialność za rozwiązanie kryzysu uchodźczego!
Rozumiem, że Angela Merkel chce utrzymać strefę Schengen i nie ma dobrego – nie tylko etycznego, ale nawet skutecznego – pomysłu, jak to zrobić. Co musiałaby zmienić w swojej polityce, żeby „uratować Europę”?
Odpowiedź wydaje się ta sama od dłuższego czasu – potrzebny jest zestaw europejskich polityk o charakterze socjaldemokratycznym, które pozwoliłyby na dobrą redystrybucję do najciężej poszkodowanych przez kryzys i jednocześnie przyspieszyłyby wyjście z niego. Myślę tu przede wszystkim o trzech rozwiązaniach. Po pierwsze, o europejskiej płacy minimalnej, która wzmocniłaby pracowników względem pracodawców. Po drugie, o europejskim ubezpieczeniu od bezrobocia, na które składaliby się wszyscy – pracownicy, pracodawcy, samozatrudnieni – a które pozwoliłoby na transfer środków tam, gdzie kryzys jest najgłębszy, i jednocześnie stymulowałoby tam lokalny popyt. Wreszcie, to już z poziomu politycznego, prawdziwe obywatelstwo europejskie, które dawałoby pełnię praw wyborczych – czynnych i biernych – w miejscu zamieszkania na terenie UE, niezależnie od obywatelstwa krajowego.
Do takich zmian potrzeba silnej legitymacji demokratycznej. Chyba nieosiągalnej, gdyby takie projekty miały obejmować całą dzisiejszą UE – jej „jądro” z peryferiami wschodnimi i południowymi. Tu nie chodzi nawet o kwestie „suwerenności”, której Węgry czy Polska nie zechcą silniej zintegrowanej Unii oddać, ale też o brak solidarności zamożniejszych z biedniejszymi.
Nie wiemy jeszcze, jak głębokie będą zmiany w polityce USA, czy zapowiadany przez Trumpa protekcjonizm faktycznie zapanuje w amerykańskiej polityce, czy wystąpią problemy w stosunkach z Chinami. Ponieważ biegun wzrostu leży dziś wokół Pacyfiku, relacje Europy, w tym Niemiec z USA będą kluczowe. Gdyby napięcia się zaostrzyły, wtedy impuls do wzmocnienia integracji europejskiej będzie oczywiście silniejszy.
Biorąc pod uwagę, że o sukces polityczny biją się dziś nie tyle nawet „globaliści” z „populistami”, ile elity „globalizacyjne” z kontrelitami „narodowo-konserwatywnymi”, do pomyślenia jest opcja integracji „głębszej”, ale dokonywanej w mniejszym gronie.
Powtórzę: zwłaszcza, jeśli presja zewnętrznych okoliczności będzie bardzo wielka. To oczywiście dość ryzykowne dla Europy o tyle, że Rosja odzyskuje wpływy w Bułgarii, Mołdawii czy Bośni i Hercegowinie, a nawet mogłaby w tych krajach zyskać nowych partnerów.
A jakieś bardziej optymistyczne rozwiązanie?
W moim przekonaniu losy Europy rozstrzygną się tam, gdzie kryzysy są najsilniej skumulowane – a dziś takim miejscem jest Grecja, która mierzy się z gigantyczną falą uchodźców, skutkami ekonomicznych cięć i dysfunkcjami państwa naraz. Chodzi o to, żeby ci, którzy na kryzysie zarabiają – jak Niemcy, ale także ci, którzy skorzystali na dotychczasowej integracji, jak kraje wschodnioeuropejskie, poczuwali się do odpowiedzialności za los tych, których obecne nieszczęścia UE dotykają najsilniej. Bez prawdziwej redystrybucji i solidarności o ratunku dla Europy nie może być mowy.
Prof. Klaus Dörre – wykładowca Friedrich-Schiller-Universität w Jenie, współzałożyciel Instytutu Solidarnej Nowoczesności, zajmuje się teorią kapitalizmu i rynków finansowych, a także problematyką prekaryzacji oraz organizacji świata pracy. Współautor i redaktor m.in. książek „Prekarität, Abstieg, Ausgrenzung: Die soziale Frage am Beginn des 21. Jahrhunderts” (2010) oraz „Sociology, Capitalism, Critique” (2015).
Prof. Klaus Dörre był gościem Konferencji „Systemy klasowe w Europie Środkowej” zorganizowanej w dniach 16-17 listopada 2016 w Warszawie przez Instytut Studiów Zaawansowanych i Fundację im. Friedricha Eberta.
**Dziennik Opinii nr 344/2016 (1544)