Wszystko, co robi postradziecka Rosja, robi dlatego, że inni to też przecież robią.
Dlaczego Moskwa wściubia nos w wybory prezydenckie w USA? Czy wynika to z jakiejś odruchowej rosyjskiej nienawiści do zachodniej demokracji? Czy Donald Trump rzeczywiście jest kandydatem wyhodowanym w tajemniczym kremlowskim laboratorium? Gdyby tak było, z pewnością wyjaśniłoby to tajemnicę wielu jego zachowań – ale już nie tajemnicę popularności. Chociaż patrząc na tempo, z którym wśród amerykańskich publicystów szerzą się spiskowe teorie dotyczące Trumpa i Putina, nie zdziwię się, jeśli przeczytam, że połowa wyborców w Stanach ma mózgi wyprane przez FSB.
Moja odpowiedź jest prostsza, chociaż może nie aż tak frapująca: Moskwa wtrąca się w wybory w Stanach, ponieważ po prostu może.
Moja odpowiedź jest prostsza, chociaż może nie aż tak frapująca: Moskwa wtrąca się w wybory w Stanach, ponieważ po prostu może.
Dostała taką możliwość z kilku bardzo różnych powodów. Ale żaden z nich nie zmienia faktu, że próby wprowadzenia zamieszania w amerykański proces wyborczy wcale nie wynikają z chęci pokazania własnej wyjątkowości czy sprytu. Wszystko – ale to wszystko – co robi postradziecka Rosja, robi dlatego, że inni to też przecież robią. A postradziecka Rosja nie chce pozostawać w tyle światowego postępu politycznego.
Kaja Puto wprowadza odrobinę rozsądku w debatę o tym, czy Rosja rzeczywiście jest źródłem wszelkiego zachodniego zła. Co prawda nie tłumaczy, dlaczego Rosja tak starannie próbuje naśladować i mnożyć wszystko, co jest w świecie zachodnim najgorsze. „Dlaczego innym wolno, a nam nie?” – oto podstawowy motyw wszelkich działań Kremla. Rosja dokonała inwazji na Ukrainę, bo Stany dokonały inwazji na Irak, tworząc bardzo wygodny precedens zachowania wobec prawa międzynarodowego. Uznała „referendum” na Krymie, bo Zachód uznał niepodległość Kosowa. Teraz Rosjanie kombinują, jak wpłynąć na wybory w USA, ponieważ są przekonani, że Stany próbują wpływać na wybory na całym świecie, łącznie z Rosją. W tym ostatnim punkcie niestety nawet mają rację.
Nie wynika z tego oczywiście żaden argument w stylu radzieckiego zimnowojennego whataboutism’u: „a w Stanach biją Murzynów”. Z tego, że Stany próbują wtrącać się w wybory w innych krajach, nie powinno wynikać, że innym też wolno. Najlepiej by było, gdyby Stany również tego nie robiły. A na dodatek jeszcze nie łamały międzynarodowego prawa w Iraku. I w ogóle nigdzie. Żyjemy jednak w świecie, w którym każdy/a z możliwych przyszłych prezydentów/ek USA z pewnością będzie to robić na większą skalę niż obecny. A to swoją drogą oznacza, że Rosja – czy każdy inny chcący stawić czoła Stanom jako „światowemu hegemonowi” – będzie małpować zły wzorzec na swój własny, despotyczny, autorytarny, czy przynajmniej nieliberalny sposób.
Kampania wyborcza Trumpa zdaje się dostarczać niekończących się dowodów rosyjskiego uwikłania. Ale wystarczy przyjrzeć się jej trochę bliżej, żeby zobaczyć, że (pro)rosyjska polityka w tej kampanii jest tylko krzywym zwierciadłem polityki amerykańskiej. Postać Paula Manaforta – byłego szefa kampanii Trumpa, usuniętego z tego stanowiska po ujawnieniu jego korupcyjnych działań na Ukrainie, jest dobrym tego przykładem. Wbrew powszechnej opinii na temat Manaforta wcale nie jest on emanacją rosyjskiego świata politycznego – wprost przeciwnie, w Ukrainie reprezentował on „amerykańskie podejście” w polityce. Manafort został zatrudniony przez partię Wiktora Janukowycza właśnie po wyrzuceniu z pracy ekipy rosyjskich technologów politycznych, która doprowadziła do totalnej klęski w wyborach prezydenckich 2004 roku, i miał reprezentować bardziej pragmatyczne, racjonalne, przyjazne biznesowi podejście niż sterowani z Kremla Rosjanie. Powrót Manaforta na amerykańską scenę polityczną wywołał szok właśnie dlatego, że spora część amerykańskiej klasy politycznej nie życzy sobie tego, co ich koledzy spokojnie i bez większych protestów wyrabiają na innych kontynentach.
Czy naprawdę ma nas dziwić to, że najpotężniejszą rosyjską bronią, używaną w amerykańskiej kampanii, jest hakowanie maili Partii Demokratycznej? Wspomnijmy, że cała technologia internetu jest odbierana przez wierchuszkę rosyjskiej władzy jako, że zacytuję Putina, „wynalazek CIA”, powołany do obalenia rosyjskiej potęgi. W rosyjskich próbach prowadzenia cyberwojny chodzi o radzenie sobie z kolejną zachodnią technologią, której rosyjska władza tak naprawdę do końca nie rozumie, jak swojego czasu przywództwo partii bolszewików tak naprawdę nie rozumiało teorii Marksa.
Rosja nie jest żadną „inną cywilizacją”, która próbuje za wszelką cenę obalić Zachód, demokrację czy liberalizm.
Rosja nie jest żadną „inną cywilizacją”, która próbuje za wszelką cenę obalić Zachód, demokrację czy liberalizm. Rosja jest po prostu produktem – potwornym, kalekim, ale bardzo konsekwentnym – Zachodu, demokracji i liberalizmu w tej postaci, w której te dobra zostały zaimportowane do Rosji wraz z upadkiem ZSRR.
Być może zostały zaimportowane w najgorszej z możliwych postaci. Ale nie ma co się dziwić, że Rosja odwdzięcza się teraz Zachodowi wsparciem Trumpa.
**Dziennik Opinii nr 264/2016 (1464)