AfD mówi, że idzie po władzę. Ale na razie nie może liczyć na samodzielne rządy. A koalicja nie wchodzi w grę. Inni się AfD brzydzą.
Poniedziałkowa konferencja prasowa partii AfD (Alternatywy dla Niemiec) odbyła się na tle plakatów z napisami „zwycięzcy” (Sieger). Wiadomości większości stacji telewizyjnych pokazywały Frauke Petry, Jörga Meuthena, a pomiędzy nimi Leifa-Erika Holma (niektórzy żartowali, że musiał siedzieć między nimi, żeby się nie kłócili) ogłaszających początek nowej ery politycznej w Niemczech i początek końca najsilniejszej dotychczas niemieckiej partii, czyli chadecji (CDU), i przede wszystkim początek końca Angeli Merkel.
I w zasadzie na tym można by zakończyć streszczenie informacji przekazywanych przez przewodniczących partii i czołowego polityka w landzie Meklemburgia-Pomorze Przednie, gdzie AfD właśnie zgarnęła 20,8% głosów i stała się drugą najsilniejszą partią w regionie, zajmując miejsce CDU. Deklaracje ze strony Jörga Meuthena, że AfD idzie po władzę, nie są reprezentatywne dla linii partyjnej. Jeszcze niedawno Meuthen mówił to, co kilka godzin wcześniej Petry (ale wtedy to ona rwała się do Bundestagu). Współprzewodnicząca partii Franke Petry deklarowała raczej pozostanie w opozycji po wyborach parlamentarnych, bo koalicja z którąkolwiek z dużych partii byłaby zdradą zaufania wyborców AfD. Należy czekać, aż nowe, mniejsze partie urosną, mówiła Petry. AfD zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma szans na samodzielne rządy. Jedyną partią, która dziś mogłaby chcieć wchodzić z nimi w koalicję, byłoby NPD, cała reszta po ludzku się AfD brzydzi i widzi w niej zagrożenie dla pokojowej przyszłości Niemiec.
Czy ten wynik faktycznie oznacza przegraną innych partii? Spójrzmy na liczby: SPD osiągnęła wynik 30,6%, co w porównaniu z poprzednimi wyborami regionalnymi oznacza pięcioprocentowy spadek. Sytuacja wygląda jednak trochę inaczej, gdy przyjrzymy się liczbie głosujących. Na SPD głosowało o 4100 osób więcej niż w poprzednich wyborach. AfD przyciągnęło do urn osoby, które od lat nie głosowały, liczba głosujących wzrosła z 51,5 do 61%. CDU tymczasem zarejestrowała realny spadek o 3868 wyborców, ale ich liczba w okręgu to wciąż 156 969 osób, co ciągle wskazuje na siłę tej partii. Najbardziej straciły ugrupowania lewicowe: Die Linke straciła kilka punktów procentowych, lądując na czwartym miejscu, Zieloni nie osiągnęli pułapu 5%. Powodem do radości może być spadek poparcia dla NPD i fakt, ze nie weszli oni do landtagu, ale trudno pomylić się, zgadując na kogo głosowali wyborcy tej partii… Mimo wszystko SPD ma wciąż zapewnioną większość w landtagu w jednej z możliwych dla niej koalicji. Do większości potrzebuje wsparcia CDU albo die Linke. CDU ma wciąż większe poparcie, dlatego jest bardziej prawdopodobna jako kandydatka na partię koalicyjną.
O co więc tyle hałasu w niemieckich mediach i skąd ten popłoch wśród niemieckich polityków?
Część z nich oczywiście wykorzystuje koniunkturę, jak Horst Seehofer (CSU), by osiągnąć swoje polityczne cele, ale część wciąż po prostu nie może uwierzyć, że taka partia jak AfD może w Niemczech tak szybko rosnąć w siłę.
AfD powstała trzy lata temu (najpierw jako reakcja na kryzys finansowy albo raczej jego koszty w Niemczech) i od tej pory straszy rosnącą liczbą członków i zwolenników. Jej program (to znaczy to, co partia nazywa programem, w rzeczywistości to stek populistycznych haseł) i wypowiedzi czołowych polityków sprawiają, że AfD w mediach, wśród intelektualistów i polityków głównego nurtu traktowana jest z odrazą i lekceważeniem. Politycy AfD opowiadają się przede wszystkim przeciwko rządom Angeli Merkel i aktualnej polityce migracyjnej Niemiec. Słuchając wypowiedzi polityków i rozmawiając z jej zwolennikami, nie można się oprzeć wrażeniu, że do poduszki czytają Deutschland schafft sich ab Thilo Sarrazina. Pod przykrywką ochrony dóbr niemieckiej kultury szerzą nienawiść do innych grup etnicznych oraz do wyznawców islamu. Generalnie pragną zrobić porządek z imigrantami wszelkiej maści, nierobami we własnym kraju żyjącymi na koszt podatników i najważniejsze: z feministkami (natychmiast pozamykać Gender Studies), bo to jest przyczyna spadku dzietności wśród Niemców i zgody na napływ imigrantów. I jeszcze jedno: nie zamykać elektrowni jądrowych, za to przestać budować wszędzie wiatraki, oraz zlikwidować płacę minimalną, a zasiłek dla bezrobotnych zastąpić systemem motywującym do pracy. Odnowić dobre kontakty z Rosją, nie nakładać sankcji gospodarczych – to szkodzi przede wszystkim niemieckiej gospodarce, wyjść ze strefy euro i może nawet z Unii Europejskiej.
Początkowo wszyscy myśleli, że AfD to partia przegranych w obecnym systemie gospodarczych, tych, którzy czują się od lat zaniedbywani przez polityków, i że na pewno to osoby niewykształcone, które nie rozumieją, o czym politycy AfD skandują z trybuny. W Meklemburgii-Pomorzu, macierzystym okręgu Angeli Merkel, wzrost poparcia dla AfD można by faktycznie wytłumaczyć sytuacją gospodarczą. Stopa bezrobocia w regionie (ok. 10%) jest wyższa niż w pozostałej części kraju, młodzi ludzie raczej opuszczają region, niż się do niego przeprowadzają, sytuacja na wsi też nie jest wesoła. Niby wszystko pasuje do tego, żeby wyjaśnić poparcie dla prawicy. Jednak stopa bezrobocia w regionie w ostatnich latach wciąż maleje… Poza tym program AfD nie ma nic wspólnego ze wspieraniem nizin społecznych.
Problemy gospodarcze AfD planuje rozwiązać zmniejszeniem regulacji ze strony państwa na rynku i pozbyciem się imigrantów.
Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi przez Instytut Gospodarki Niemieckiej w Kolonii (Institut der deutschen Wirtschaft Köln) 33,9% zwolenników AfD (w skali kraju) należy do 20% najbogatszych obywateli Niemiec, a tylko 10% wyborców AfD martwi się własną sytuacją materialną. Ten kulturowo radykalnie prawicowy, rynkowo neoliberalny i jednocześnie nacjonalistyczny (jeśli to w ogóle możliwe do połączenia) twór partyjny to głos tych, którym wiedzie się bardzo dobrze i wciąż nie mają dość. Wypowiedzi potencjalnych wyborców AfD to tyrady przeciwko leniom żyjącym za pieniądze podatników, „brudasom z krajów arabskich” i Angeli Merkel. Moje prywatne próby dyskusji – bo to także osoby, z którymi na co dzień miewam do czynienia – nierzadko kończą się dramatycznie. Mój ostatni rozmówca z kręgu AfD, gdy skończyły mu się argumenty, powiedział, żebym pakowała walizki i wracała do Polski, w Niemczech i tak nie mam nic do gadania.
Próby wyjaśnień, skąd tyle nienawiści i ten nagły rasizm wśród tylu Niemców, niespecjalnie mają sens. To powtarzające się zjawisko polityczne, obecne dziś na całym świecie. Próby znalezienia politycznej odpowiedzi na żądania wyborców AfD i poświęcanie im zbyt wielkiej uwagi jedynie denerwują wiernych wyborców pozostałych partii.
Niemcy zatroskani swoją przyszłością mogą tymczasem spać spokojnie. W wyborach krajowych trzeba będzie po prostu uwzględnić jeszcze jedną partie, która ma szanse na 20% poparcia i żadnych szans na koalicje z jakimkolwiek szanującym się ugrupowaniem. Po sukcesie w wyborach regionalnych partia AfD może pogrążyć się w chaosie. Na porządku dziennym są wewnątrzpartyjne kłótnie, a brak jednolitego programu może wkrótce rozsadzić AfD od środka.
***
Katarzyna Fidos – doktorantka filozofii politycznej i działaczka na rzecz sprawiedliwego handlu. W latach 2009-2011 szefowa Świetlicy Krytyki Politycznej w Trójmieście.
**Dziennik Opinii nr 250/2016 (1450)