Wojsko to dziś jedyna dyscyplina, w której Rosja gra w pierwszej lidze i czynnik, który stawia Putina wśród liderów światowych mocarstw zamiast dyktatorów bananowych republik.
„Czyny nie słowa”, „nie ma wolności bez transatlantyckiej solidarności”, a do tego oczywiście „wspólnota demokratycznych wartości”… Dużo patosu (dla sceptyków: bullshitu), ale i parę konkretów. Szczyt NATO nie jest może „największym wydarzeniem politycznym w Polsce po roku 1989”, ale przyniósł Polsce i wschodniej flance Sojuszu „permanentną obecność rotacyjną” czterech międzynarodowych brygad w Polsce i krajach bałtyckich oraz zwiększenie sił „szpicy” szybkiego reagowania do 40 tysięcy żołnierzy; do tego – wyraźnie we wschodnim kontekście – uznano sieci cyfrowe za nowy obszar możliwych działań wojennych.
PiS ukazuje postanowienia szczytu jako dowód sukcesu własnej polityki zagranicznej; środowiska opozycyjne akcentują sukces Polski w sprawach obronnych i klęskę wizerunkową rządu w sprawie demokratycznych standardów w kraju, a także żenujące wpadki wizerunkowe ze smoleńskimi ulotkami na czele. Dla części lewicy pozapartyjnej z kolei była to kolejna okazja do powtórzenia antywojennego rytuału – z tradycyjnym już wylewaniem pomyj na głowy „popleczników amerykańskiego militaryzmu” i zaocznym wypisywaniem z grona lewicy wzywających do „pogodzenia się z NATO”. Ja sam też próbowałem już wyjaśniać, że NATO jako Wielki Szatan XXI wieku to nieco anachroniczna koncepcja.
Teraz postaram się powiedzieć nie o tym, „czym NATO (nie) jest”, ale „do czego jest nam koniecznie potrzebne”. I na jakich warunkach.
Bo o co właściwie z NATO i w NATO gra dzisiaj Polska? Niestety, o bardzo dużo.
Niezależne od nas zmienne geopolityczne wyglądają nieciekawie, układ sił na kontynencie – źle, a do tego nie wiadomo, czy kogokolwiek w ogóle jeszcze Polska obchodzi, choć prezydent Obama przeczołgał za TK prezydenta Dudę „jako przyjaciel”.
W kontekście spraw obronnych i miejsca Polski w Sojuszu oraz Sojuszu w Polsce najważniejsza zmienna niezależna to Rosja. Bo choć to Afryka Północna i Bliski Wschód ważą dziś dla losu Europy najwięcej, są raczej sprawą dla Unii Europejskiej niż NATO – z tego prostego powodu, że żadne ciężkie ani lekkie brygady kryzysu uchodźczego nie rozwiążą, a na pewno nie będą dla niego decydujące. Co innego na „wschodniej flance”.
Tam bowiem od kilku lat wyrasta siła i elita władzy traktująca instrumentalnie dowolne, choć częściej prawicowo-konserwatywne pojęcia ideologiczne („suwerenność”, „wielobiegunowość”, „starcie cywilizacji”, „Wspólny Europejski Dom…”) i pozbawiona Wielkiej Strategii, za to zręcznie operująca politycznymi scenariuszami na poziomie taktycznym, których zawsze ma kilka na stole; zdolna posługiwać się szerokim wachlarzem instrumentów: od internetowych trolli przez zielone ludziki i skrytobójców po wojska powietrznodesantowe i taktyczną broń nuklearną.
Arsenał Federacji Rosyjskiej to ani droga zabawka, ani smok z papier–mâché – reforma armii po wojnie z Gruzją czyni z niej wschodzącą militarną potęgę.
Co najważniejsze jednak, wojsko to dziś jedyna dyscyplina, w której Rosja naprawdę gra w pierwszej lidze i faktycznie jedyny czynnik, który stawia prezydenta Putina wśród liderów światowych mocarstw zamiast dyktatorów bananowych republik.
Renta surowcowa wyczerpuje się bowiem jako czynnik politycznego wpływu. Nie dlatego, żeby Rosji kończyła się ropa i gaz ani żeby świat przerzucił się na wiatraki – do tego wszystkiego wciąż daleko. Wahania cen na rynkach światowych (powrót na rynek Iranu, rewolucja łupkowa…) i uwiązanie Rosji na europejskim dostawcy (kto wierzy w „chiński kierunek” eksportu niech spojrzy na mapę) oznaczają jednak, że Kremlowi coraz trudniej będzie cokolwiek na kimkolwiek wymusić groźbą odcięcia dostaw.
Również cywilizacyjna soft power Rosji to przeszłość – bratni naród ukraiński od jakichś dwóch lat Rosjan zwyczajnie się boi, a Azję Centralną, gdzie rosyjska kultura i język są wciąż atrakcyjne dla mas, zabudowują rurociągami i autostradami Chińczycy. Nawet Białoruś Łukaszenki woli być z Rosją razem, ale tak jakby osobno.
Żeby komuś do głowy nie przyszła z tego powodu Schadenfreude – to wszystko znaczy, że groźba użycia (użycie?) środków militarnych będzie w najbliższych latach najpoważniejszą rosyjską kartą przetargową w dowolnej sprawie. W różnych wariantach, w zależności od celu: od prostej destabilizacji (tu bomba, tam nieznani sprawcy, jeszcze gdzie indziej zrewoltowani „separatyści” plus dezinformacja na użytek Zachodu), przez „branie w opiekę rosyjskiej ludności” w Estonii czy na Łotwie, aż po zastraszanie użyciem taktycznych ładunków jądrowych (zakładam, że użycie tych strategicznych nie wchodzi w grę, bo na Kremlu rządzą samce alfa, gangsterzy i złodzieje, ale nie mesjaniści-samobójcy).
We wszystkich tych scenariuszach zarówno możliwości odstraszania, jak i powstrzymania agresji przez samą Polskę są bardzo ograniczone. I dlatego właśnie po to, by agresji nie doszło, a także na wypadek, gdyby jednak nastąpiła, musimy 1) mieć czym bronić siebie i Bałtów; 2) zapewnić, że NATO nam pomocy udzieli oraz 3) zapewnić, że NATO w ogóle uzna, że napaść to rzeczywiście napaść.
Najpierw o ograniczeniach własnych. Na samodzielne odstraszenie – czyli zapobieżenie agresji poprzez podwyższenie kosztów agresji do progu nieopłacalności – w relacjach z Rosją jesteśmy zwyczajnie za słabi, bo Rosjanie nie boją się strat. I tak, w przypadku wojny hybrydowej straty atakujących są zawsze niewielkie, bo i nie angażuje się wielkich sił. W przypadku ataku konwencjonalnego z kolei nierównowaga jest zbyt wielka – sami nigdy nie będziemy mieli tylu rakiet, żeby Rosjanom obrzydzić wojnę. Atak nuklearny – jak wyżej. Poza tym ich jest jednak więcej… Notabene, z tego samego powodu między bajki włożyć można opowieści o odstraszającym potencjale wojsk obrony terytorialnej: prezydent Putin nikomu nie będzie się z napływu cynkowych trumien tłumaczył, a poza tym Polska to nie Wietnam (dżungla) ani Afganistan (góry), więc piekło na ziemi łatwiej tu urządzić własnej ludności cywilnej niż rosyjskiej armii okupacyjnej. Zbrojenie armii profesjonalnej to już inna sprawa, ale o tym za chwilę.
Jeśli chodzi o przeciwdziałanie agresji, sprawa jest bardziej złożona. W przypadku „wojny hybrydowej” na terenie Polski teoretycznie można sobie wyobrazić obronę samodzielną. Z braku lokalnych separatystów prorosyjskich Rosja musiałaby ją prowadzić oddziałami specjalnymi, do których zwalczania potrzeba bardzo mobilnych wojsk profesjonalnych, zwłaszcza specjalnych i skutecznego rozpoznania wywiadowczego. Znów jednak, niewiele tu pomogą Wojska Obrony Terytorialnej, bo ochotnicy na kilkuletnich kontraktach, po weekendowych szkoleniach, w starciu z żołnierzami Specnazu mogą najwyżej pięknie polec. Przerzucane śmigłowcami bataliony wsparte rozpoznaniem dronów miałyby jednak szanse poradzić sobie z „zielonymi ludzikami” dużo lepiej niż np. dobrze zmotywowane, ale często źle wyposażone i wyszkolone ukraińskie bataliony ochotnicze w Donbasie.
Agresji „konwencjonalnej” na pełną skalę sami odeprzeć nie jesteśmy w stanie. Dyslokacja naszych sił zbrojnych sugeruje zresztą przygotowania do odbicia piastowskiej Miśni i Chociebuża, a nie plan obrony granic – chyba że jak za czasów bońskiej RFN, wschodnia flanka NATO wcale nie znajduje się na pierwszej dużej rzece od granicy Sojuszu (kiedyś Ren, dzisiaj… Odra? A może – fuck the Ossis – dopiero Łaba?). Tak czy inaczej, samodzielne powstrzymywanie rosyjskich zagonów pancernych i gradu rakiet z Kaliningradu to raczej słaby pomysł, podobnie jak oczekiwanie na sojuszniczy desant po tym, jak armia Rosji zajmie połowę lub więcej naszego terytorium.
Rozważanie samodzielnej obrony przed atakiem nuklearnym sobie i czytelnikom podaruję.
Jedyne, co może Rosję od agresji odstraszyć, to perspektywa wejścia w konflikt z całym NATO naraz, tzn. uruchomienia artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego. I tu właśnie zaczynają się schody. Bo trzeba najpierw ustalić, czy „zbrojna napaść” na kraj członkowski nastąpiła, a potem – jaki jest zakres koniecznej i zarazem możliwej „pomocy Stronie lub Stronom napadniętym”.
Tzw. „wojna hybrydowa” tworzy tzw. sytuację trudnokonsensualną – trudno ustalić między sojusznikami, czy artykuł 5. Traktatu ma zastosowanie (może „zielone ludzki” kupiły mundury w sklepie, a wzory dziar specnazu znalazły w internecie)? A przecież „NATO w żaden sposób nie może określać, jak miałyby wyglądać relacje Europy z Rosją”… W przypadku Polski grozi to osamotnieniem w konflikcie, w przypadku Bałtów po prostu niezdolnością do obrony, bo tam „zielone ludziki” mogą znaleźć oparcie w części, choćby ilościowo marginalnej, sfrustrowanej ludności rosyjskiej. Kraje bałtyckie potrzebują więc brygad międzynarodowych u siebie na miejscu po to, żeby móc w ogóle walczyć z agresją nawet „poniżej progu normalnej wojny”; jeśli przerodzi się ona w konwencjonalny najazd – żeby powstrzymać zajęcie terytorium tak długo, zanim nie przyjedzie na pomoc 40-tysięczna „szpica”.
Tylko po co w takim razie wojska sojuszników z NATO na terytorium Polski? Z dwóch powodów.
Po pierwsze, żeby w razie rosyjskiej agresji w dowolnej formie zginęli (poprawniej: zostali uwikłani w działania bojowe) także żołnierze brytyjscy, amerykańscy, niemieccy itp.
Warto przypomnieć, że nawet w czasie zimnej wojny żołnierze państw NATO i żołnierze Armii Czerwonej nie zabijali się nigdy nawzajem – nie licząc pojedynczych incydentów, skrytobójstw czy akcji oddziałów specjalnych. Po prostu sekretarze generalni od Stalina po Gorbaczowa rozumieli, że to jest granica nieprzekraczalna, że to naprawdę „robi różnicę” w stosunku do proxy wars delegowanych na sojuszników obydwu supermocarstw. A wojny z całym Zachodem nawet ZSRR – z wyjątkiem części sztabowców pod koniec lat 70. – chciał uniknąć. Po drugie, brygad na miejscu potrzeba po to, żeby w razie najazdu na kraje bałtyckie nie trzeba było przerzucać wojsk z drugiego końca Europy, bo na Litwę, Łotwę czy do Estonii i tak można wjechać wyłącznie lądem. A te kilka dni mniej czy więcej oznacza różnicę między obroną terytorium przed zajęciem a odbijanie terytorium już zajętego.
A po co się zbroić? Precyzyjna artyleria, zwłaszcza rakietowa i śmigłowce uderzeniowe mają być częścią natowskiego systemu odstraszania; obrona przeciwrakietowa i przeciwlotnicza mogłaby bronić terytorium – choćby korytarza suwalskiego, którym na pomoc Bałtom spieszyłyby wojska sojusznicze; wojska specjalne ze śmigłowcami wielozadaniowymi, drony i wywiad elektroniczny pozwalają „nie dać się zaskoczyć” i zareagować na agresję typu „hybrydowego”. Siłami zawodowej armii oczywiście, a nie ochotniczego zaciągu, o pospolitym ruszeniu nie mówiąc. I nie można pod tym względem „zdać się na sojuszników”, bo w Europie stosownym potencjałem sprzętu dysponują głównie Francuzi zorientowani głównie na kierunek południowy i Skandynawowie, ale ich do automatycznej pomocy artykuł piąty nie zobowiązuje, bo nie są w NATO.
PiS jeszcze przed wyborami domagał się umieszczenia w Polsce „pełnowymiarowych baz NATO – najlepiej amerykańskich”, a nie tylko rotujących brygad międzynarodowych. W takim kontekście ustalenia szczytu byłyby sukcesem na zasadzie „dobre i to”. Tyle że nie w tym rzecz. Obok boots on the ground, ważnych z powodów opisanych wyżej, istotniejsze jest to, czy obrona regionu będzie sprawą całej Europy. A zatem: nie tyle nawet nie powinniśmy zdawać się wyłącznie na Amerykanów (zostawmy kwestię czy po listopadowych wyborach nie wyjadą z Europy w cholerę), ile bez zaangażowania reszty sojuszników USA – z Clinton czy z Trumpem w Białym Domu – nie mają tu czego szukać. Determinacja Stanów Zjednoczonych do ewentualnej obrony regionu zależeć będzie od tego, czy będzie ona oznaczać obronę całej Europy na podobnej zasadzie, jak w ostatniej dekadzie stosunek USA do Polski był pochodną naszych relacji z Niemcami – a nie dla nich alternatywą.
Jednocześnie naprawa stosunków z sojusznikami w Europie – przede wszystkim poza sferą hard security, np. w temacie polityki imigracyjnej – to warunek konieczny tego, by ustalenia warszawskiego szczytu nie okazały się fikcją. Materializacja obietnicy „wzmocnienia wschodniej flanki Sojuszu” wymaga przekonania Francuzów, Włochów, Niemców czy Duńczyków, że za ich solidarność z nami oni zyskają naszą uwagę w „ich” tematach – i dopiero wtedy będziemy mogli liczyć, że rotacyjne brygady zostaną, a nie np. kolektywnie wyjadą na urlop po tym, jak wywiad francuski czy niemiecki się zorientuje, że Rosja szykuje eskapadę. Z drugiej strony, różne układy bilateralne np. z krajami Skandynawii i zacieśnianie współpracy przemysłów z Niemcami czy Francją faktycznie są potrzebne, ale nie tyle jako alternatywa dla zaangażowania USA, jak chcieliby eksperci partii Razem, ile jako instrument wzajemnego uzależnienia, które czyniłoby Europę quasi-monolitem z amerykańskiego punktu widzenia.
Dyskurs „antywojenny”, ewentualnie „pacyfistyczny”, traktujący wzmacnianie kolektywnej obrony jako efekt lobbingu przemysłu zbrojeniowego bądź szukania na siłę zadań dla niepotrzebnej skądinąd organizacji, a obecność NATO w krajach Europy Środkowej i Wschodniej jako „prowokowanie agresji” ignoruje nie tylko dominujące w regionie nastroje społeczne (tu jeszcze działałby argument o „obronie przegranych spraw”, względnie „dawaniu świadectwa”), ale przede wszystkim rozwój polityczny Federacji Rosyjskiej.
Dla Kremla wzmocnienie NATO jest pretekstem, a nie powodem do zaostrzenia wojennej retoryki, ale też reorganizacji swej znów potężnej armii. Niemal wyłącznie ofensywnej, bo przecież nikt z decydentów rosyjskich nie wierzy, że USA czy ich sojusznicy zechcą zająć w celu okupacji jakiś kawałek terytorium Rosji – widzą natomiast dążenia emancypacyjne „bliskiej zagranicy”, choć postrzegają je głównie jako efekt spisku Zachodu a nie wyraz podmiotowości społeczeństw. Ile w tym prawdy, dobrze pokazuje stosunek NATO do Ukrainy – na szczycie Zachód nie obiecał jej praktycznie nic . Tak czy inaczej, Rosja nie ma dziś innych niż armia instrumentów – powodów, dla których świat miałby się liczyć z rosyjskimi roszczeniami do posiadania własnej strefy wpływów i roszczeniami Władimira Putina do bycia „wielkim światowym przywódcą”, władnym rozdawać globalne karty przy stole z największymi – jak na słynnym zdjęciu sprzed ponad 70 lat.
Wariant umiarkowany lewicowej narracji – „krytyczny, lecz nie naiwny” – jest dużo bliższy realiów w diagnozie zagrożeń (uznaje fakt rosyjskiego imperializmu), lecz nazbyt optymistyczny w receptach. Domyślnie zakłada bowiem, że to obecność USA w Europie jest głównym powodem obojętności kontynentalnego „centrum” wobec losu wschodnich sojuszników – bo ich antyamerykanizm gładko przechodzi w proputinizm. Kłopot w tym, że europejskich motywacji dla uznania prawa Rosji do strefy wpływów jest więcej, od pogardy dla dzikusów zza dawnej żelaznej kurtyny zapisywanych do „ jakiejś innej cywilizacji” aż po miękką (interesy z Rosją) i twardą (przekupstwo polityczne) korupcję. Drugi problem to timing: europeizacja obrony Europy to zadanie na wiele lat, a wyjście USA z kontynentu niekoniecznie go nagle „uspójni”, prędzej przyspieszy jego podział. Rosyjska elita ma różne wady, ale w KGB jednego uczono jej niewątpliwie – wykorzystywania „okien możliwości”, które na krótszą czy dłuższą chwilę się otwierają.
Tak, róbmy eksperymenty z nowymi sojuszami, rozwiązujmy kryzysy uchodźcze inaczej niż bombami i drutem kolczastym, wspierajmy ze wszystkich sił tych rosyjskich obywateli, którzy chcą żyć w cywilizowanym kraju, a nie w „odrębnej cywilizacji”. Pamiętajmy, że obok rosyjskiego imperializmu problemem jest jeszcze ocieplenie klimatu, oszalały kapitalizm, fundamentalizm religijny i kieszonkowi półdyktatorzy na horyzoncie. Ale, na miłość boską, nie udawajmy, że rosyjska retoryka i rosyjskie zbrojenia to obronna reakcja na militarno-przemysłowy kompleks USA. A tym bardziej, że w kraju z napadniętymi sąsiadami i dywersją we własnych granicach, za to bez obcych baz wojskowych łatwiej będzie budować przedszkola, stawiać wiatraki i bronić praw człowieka.
**Dziennik Opinii nr 193/2016 (1393)