Niemiecka wiara w „damy radę” słabnie, ale w typowego Helmuta nie wstąpił Kaczyński, marszałek polskiego hejtu.
Kto czerpie wiedzę o kryzysie migracyjnym z niusów w polskich mediach (i nie jest to bynajmniej zarzut kierowany wyłącznie w stronę mediów prawicowych), ten jest święcie przekonany, że było to tak: idealistycznie usposobiona cesarzowa Merkel zaprosiła do siebie pół trzeciego świata, na co pierwszy świat dostał rasistowskiego szału, więc cesarzowa zmieniła zdanie i ugadała się z Turcją na zamknięcie granicy.
Odkąd polskie media dostrzegły problem migracji (to jest dość późno – kiedy imigranci ugrzęźli na dworcu Keleti), powstało wiele mitów na temat niemieckiej polityki migracyjnej. Niektóre z nich wżarły się w debatę publiczną tak głęboko, że nikt już nie próbuje z nimi dyskutować. Dotyczy to również świeżych tematów pokrewnych: panujących w Niemczech nastrojów społecznych, wyników wyborów samorządowych czy ustaleń dokonanych na szczycie UE-Turcja.
Nieścisłości i nadinterpretacje dokładają niepotrzebnych nerwów obu stronom rozhejconej do granic możliwości polskiej debaty o uchodźcach. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładniej temu, co właściwie wydarzyło się między lipcem 2015 (kiedy Dimitris Awramopoulos, unijny komisarz ds. migracji, nazwał gwałtowny przyrost liczby migrantów „najgorszym kryzysem uchodźczym od czasów II wojny światowej”) a marcowymi szczytami UE-Turcja, okaże się, że na Zachodzie (prawie) bez zmian.
Oszalała lewaczka?
Jeszcze w lipcu 2015 nazwanie Angeli Merkel symbolem polityki „otwartych drzwi” mogło wywołać co najwyżej salwy śmiechu. Po mediach społecznościowych fruwał wówczas opatrzony hasztagiem #empatia materiał telewizyjny ze spotkania kanclerki z uczniami. Kiedy pochodząca z Palestyny uczennica wyznała, że jej rodzinie grozi deportacja, Merkel wypaliła, że „polityka jest twarda” i że „niektórzy będą musieli wrócić do swoich krajów”. Dziewczynka rozpłakała się przed kamerami.
Merkel zachowała się tak, jak przystało na przywódczynię CDU, konserwatywnej i tradycyjnie sceptycznej wobec imigracji chadecji (choć i to zmieniło się w ostatnich latach w obliczu niżu demograficznego). Okazało się jednak, że nie doceniła swoich wyborców, niemieckiej klasy średniej, która chciałaby widzieć samą siebie „po dobrej stronie historii”. Z pewnością nie chciałaby natomiast wywoływać łez u sympatycznych i zdolnych dziewczynek (szczególnie kiedy świetnie mówią po niemiecku).
Elektorat CDU wadzi się ze swoimi historycznymi fakapami – i nie chodzi tu tylko o holokaust, ale i o Adenauerowskie potknięcie z zaproszeniem do Niemiec gastarbeiterów: władze zakładały, że popracują kilka lat i wyjadą, a zostali na stałe, bez wsparcia ze strony państwa. Widok uchodźców na dworcu Keleti przywołał zresztą też świeższe wspomnienia – to właśnie stamtąd obywatele NRD zaczynali swoją ucieczkę do Niemiec Zachodnich, gdy Węgrzy pocięli siatkę na swojej wschodniej granicy.
– Wzięcie odpowiedzialności za obrazki ludzi stłoczonych na granicy w potwornych warunkach byłoby ogromnym ryzykiem dla reputacji Merkel, dla powszechnego poparcia, jakim się cieszy, a tym samym dla jej pozycji u władzy – mówi Frank Burgdörfer, popularny berliński politolog.
Nie można jednak powiedzieć, że uruchomiony chwilę później dyskurs Wilkommenskultur, kultury gościnności, był jedynie zagraniem pijarowym (trudno zresztą stwierdzić, gdzie kończy się spełnianie wymogów wyborców, a gdzie zaczyna pijar). Z pewnością sporą rolę odegrały osobiste przekonania Merkel, konsekwentny amalgamat wartości chrześcijańskich (gotowość do niesienia pomocy) i europejskich (prawa człowieka).
W kontekście ściśle politycznym wyciągnięcie ramion do syryjskich uchodźców – „nasz cholerny obowiązek”, jak mówiła Merkel Anne Will w lutowym wywiadzie dla ARD – było jednak przede wszystkim wynikiem chłodnej kalkulacji: gest Merkel zabezpieczył wykraczające poza kryzys poparcie całej sceny politycznej na lewo od CDU, czyli właściwie całego mainstreamu.
– Polityka migracyjna Merkel sprawiła, że nawet Zieloni stali się partią pragmatyczną, są gotowi popierać rząd nawet w kontrowersyjnych dla siebie kwestiach – wyjaśnia Burgdörfer.
Jeszcze rok temu pacyfistyczna opozycja (a i socjaldemokraci, koalicyjny partner CDU) nie pozwoliłaby na rozpoczętą w grudniu interwencję zbrojną w Syrii (na marginesie – lotnikom na początku kiepsko szło, bo kokpity niemieckich samolotów świeciły zbyt jasno, by latać gdzieś po nocy), a posłowie Zielonych nie twittowaliby z zachwytem, że Frau Merkel „wyrzeźbiona została z wyjątkowego doprawdy – dobrego i europejskiego – drewna”.
Umocnienie pozycji Merkel po „ogłoszeniu” Wilkommenskultur miało zresztą charakter międzynarodowy – „cesarzowa” Europy po raz trzeci (po kryzysie greckim i wojnie w Ukrainie) udowodniła, że jako jedyna ma na tyle odwagi, by występować w imieniu interesów europejskich (czy z korzyścią dla samych zainteresowanych – Grecji czy Ukrainy – to już inna sprawa).
Ale Merkel nie chodziło tylko o miejsce w podręczniku do historii. Niemcy nie od dziś zbawiają świat (a jeśli tylko udają, to trzeba przyznać, że wyjątkowo sprawnie) i w przeciwieństwie do reszty Europy świetnie pamiętają wojnę na Bałkanach. Przyzwolenie na pozbawioną kontroli wędrówkę przez kraje bałkańskie było wyrazem geopolitycznej odpowiedzialności: zmuszenie Serbii czy Chorwacji do samodzielnej albo – co gorsza – wspartej europejskimi wojskami obrony przed napierającymi na granicę tysiącami nie mogłoby skończyć się dobrze.
Już na poziomie koordynacji transportu uchodźców z granicy na granicę ministerstwa spraw zagranicznych Serbii i Chorwacji niepokojąco trzaskały na siebie słuchawkami. Krytykowanie przez Merkel państw bałkańskich za uszczelnianie granic po szczytach UE-Turcja mogło wydawać się dziwne – przecież celem szczytów było zamknięcie tzw. szlaku bałkańskiego – ale w tym kontekście okazuje się przejawem wyjątkowej wrażliwości na punkcie tego regionu.
Pozycja „cesarzowej Europy” wciąż się wzmacnia, mimo oporu na łonie CDU/CSU oraz wśród przywódców państw Europy Środkowej – świadczy o tym chociażby fakt, że przed szczytem UE-Turcja zachodnie media opisywały kanclerkę jako „samotną” i „opuszczoną”, by tuż po nim zacząć obarczać Merkel odpowiedzialnością za każdy ustalony w Brukseli niuans i dowodzić, że wszystko poszło po jej myśli. Osiągnięcie tej pozycji nie dość, że wygenerowało pozytywne skutki uboczne, kosztowało Merkel – wbrew pozorom – zaskakująco niewiele.
Otwarte granice?
Niewiele, bo za zmianą dyskursu (już nie „sorry, taką mamy politykę”, a „refugees welcome”) nie kryły się poważniejsze zmiany w polityce migracyjnej.
Wbrew temu, co sądzą o tym polskie media, Niemcy są krajem demokratycznym, więc zmiany w prawie nie dokonują się na mocy wypowiedzi polityków, lecz na drodze legislacji.
Merkel swoją słynną wypowiedzią we wrześniu 2015 nie otworzyła granic, wręcz przeciwnie: kontrole na niemieckiej granicy uległy zaostrzeniu. Ogłoszenie, że wszyscy Syryjczycy znajdą w Niemczech schronienie, było niczym więcej niż przypomnieniem o przepisach obowiązujących od lat. Nie odsyłając uchodźców do Grecji, Niemcy postąpiły zgodnie z wyrokiem niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego z roku 2013, który uniemożliwił deportację, uznając Grecję za kraj niewydolny administracyjnie.
Niemcy nie naruszyły też prawa międzynarodowego: zgodnie z Konwencją Dublińską deportacji do pierwszego kraju bezpiecznego można dokonać tylko pod warunkiem, że uchodźca został w nim zarejestrowany, a Traktat o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej dopuszcza możliwość relokacji uchodźców w przypadku zbyt dużego ich napływu do jednego z państw. Upór Merkel dotyczący nielimitowanej ilości wniosków o azyl to z kolei jedno z podstawowych założeń Konwencji Genewskiej.
Polityka Merkel nie tylko nie naruszyła, ale i nie zmieniła prawa na bardziej liberalne. Wręcz przeciwnie – uchwalone przez Bundestag pakiety legislacyjne z 29 września (Asylpaket I) i 25 lutego (Asylpaket II) zaostrzyły obowiązujące przepisy: m.in. poszerzono listę „krajów bezpiecznych”, ograniczono możliwość łączenia rodzin i przyspieszono deportację imigrantów niemających szansy na azyl.
Można oczywiście spierać się o to, czy fetyszyzowane przez uchodźców słowa Merkel przyciągnęły do Europy kolejne tysiące. Trzeba jednak pamiętać, że kiedy liczba uchodźców na szlaku bałkańskim zaczęła gwałtownie rosnąć, Merkel zajmowała się jeszcze protekcjonalnym klepaniem po plecach małych Palestynek.
Teza o tym, że krążące po twitterze selfie uchodźców w towarzystwie Merkel są ważniejszym powodem migracji do Europy niż wojna czy bieda, nie ma po prostu żadnego umocowania w dowodach.
Pączki w maśle?
Niezależnie od motywacji, która przyświeca osobom szukających w Niemczech nowego życia, to jego początki, zaraz po dotarciu do Niemiec, są w istocie drogą przez mękę. Kiedy liczba uchodźców przekraczających niemiecką granicę sięgała nawet dziesięciu tysięcy dziennie, urzędnicy BAMF (Federalnego Urzędu ds. Migrantów i Uchodźców) i pracownicy obozów przejściowych rozkładali ręce na widok dzieci śpiących pod gołym niebem lub w prowizorycznych namiotach.
Przez wiele miesięcy ciężko było uwierzyć, że „wir schaffen das”, damy radę, jak obiecywała jesienią Merkel w słynnym wywiadzie dla Anne Will. Symbolem niewydolności niemieckiej biurokracji stał się LAGeSo, berliński urząd ds. zdrowia i opieki socjalnej, który pełni w Berlinie rolę centrum recepcyjnego – miejsca, gdzie imigranci muszą się zarejestrować, by przystąpić do procedury azylowej.
– Sytuacja się poprawiła, nikt już nie śpi na dworze. Wszyscy mają miejsce do spania, ci zarejestrowani dostają też jedzenie i niewielkie „kieszonkowe”. Innym pomagają wolontariusze – mówi Anna Alboth, berlińska dziennikarka i aktywistka, stała bywalczyni obozów przejściowych. – Oczekiwanie na rejestrację trwa teoretycznie miesiąc-dwa, w praktyce kilka miesięcy. W tym czasie nikt nie może się ruszyć poza miasto.
Raz, że zmniejszyła się liczba przybywających do Niemiec ludzi, dwa – do pracy z nimi zatrudniono dodatkowych pracowników. Sytuację ułatwić mają też nowe przepisy, zgodnie z którymi imigranci, którzy mają dużą szansę na otrzymanie azylu, umieszczani będą w odrębnych obozach (reszta, skazana na niemal pewną deportację, zamieszka w „strefach oczekiwania” – niemiecka tradycja eufemizacji języka at its best).
Osoby, które otrzymały status uchodźcy, dostają od państwa mieszkanie i socjal porównywalny z zasiłkiem Hartz IV – 400 euro. Po trzech miesiącach mogą też zacząć poszukiwanie pracy. To warunki są dużo lepsze niż w wielu krajach europejskich (a bez wspólnej polityki w tej sprawie trudno się dziwić, że Niemcy i kraje skandynawskie są najpopularniejszymi celami uchodźców), ale w praktyce – w obliczu kryzysu – trudno mówić o nowym życiu. Mieszkanie często oznacza wegetację w kontenerze w koszarach czy opuszczonej hali, bo bariery językowe i edukacyjne blokują dostęp do rynku pracy.
– Nie wyobrażałem sobie Europy jako nieba, ale warunki okazały się trudniejsze niż myślałem – mówi Ahmed Algailany, dwudziestopięcioletni Irakijczyk z obozu w Geseke, niewielkiej mieścinie w Nadrenii-Północnej Westfalii – Mimo to jestem gotowy na ciężką pracę i wyzwania, bo każde życie jest lepsze niż to, które zostawiłem w Iraku, w którym wojna trwa, odkąd pamiętam.
Algailany przyznaje, że jest mu stosunkowo łatwo się odnaleźć, bo ma wyższe wykształcenie, zna języki i bywał wcześniej na Zachodzie na wymianach studenckich.
– Ale bariery między uchodźcami a mieszkańcami nie wynikają jedynie z nieznajomości języka czy poziomu wykształcenia. Myślę, że to ważne, by inicjatywy integracyjne wypływały nie tylko ze strony państwa, ale również nas, uchodźców. Dlatego powołaliśmy „WECARE”, organizację działającą pod hasłem „nie chcemy waszych pieniędzy, lecz uśmiechu”. Organizujemy różnego rodzaju dyskusje z udziałem mieszkańców i uchodźców, pomagamy też mieszkańcom w drobnych sprawach. Dla tych, którzy nie mogą znaleźć pracy, najgorsza jest bezczynność.
Zaostrzenie przepisów azylowych wzbudza kontrowersje. Określenie Maroka, Algierii i Tunezji mianem krajów bezpiecznych słusznie nazywane jest przez organizacje pozarządowe nadużyciem, a wzmocniona podziałem na obozy przejściowe i strefy oczekiwania segregacja przybyszów na „lepszych” i „gorszych” nie poprawia atmosfery w obozach ani nastrojów społecznych. Ponieważ kraj pochodzenia jest w praktyce najważniejszym czynnikiem decydującym o wyniku procedury azylowej, możemy spodziewać się większej pobłażliwości w stosunku do innych niż wojna powodów poszukiwania azylu (np. prześladowanie ze względu na poglądy polityczne, przynależność etniczną czy orientację seksualną), a także ograniczenia możliwości imigracji ekonomicznej.
Niemcy brunatnieją?
Niemiecka wiara w „wir schaffen das” jest coraz słabsza – to fakt. Ale nie znaczy to, że w przeciętnego Helmuta wstąpił Jarosław Kaczyński, marszałek polskiego hejtu. Krytyka polityki Merkel dotyczy przede wszystkim wydolności administracyjnej instytucji odpowiedzialnych za obsługę imigrantów i warunków, na które skazani są uchodźcy (a które z pewnością sprzyjają raczej frustracji niż integracji), a także izolacji Niemiec w Europie. Niemcy nie chcą oglądać swoich żołnierzy na granicy unijnej, ale nie chcą też słyszeć o dzieciach koczujących pod centrami recepcyjnymi ani pogubionych papierach, a tym bardziej ludziach (według danych w lutego 300 tys. – 400 tys. imigrantów nie złożyło wniosku o azyl).
– Konsensus dotyczący pomocy uchodźcom jest dla większości społeczeństwa niepodważalny. W sondażach poparcie dla przyjmowania uchodźców oscyluje w granicach 90%. Dużo bardziej martwi mnie reszta Europy, gdzie nieodpowiedzialne i populistyczne „elity” wywołują w społeczeństwach prymitywny i bezmyślny strach na własny użytek – wyjaśnia Frank Burgdörfer. – Ale Niemcy nie są bez winy. Gdyby Merkel okazywała solidarność z Włochami i Grecją trzy lata temu, jej pozycja byłaby dziś dużo mocniejsza, a założenie, że Europa musi wziąć odpowiedzialność za kryzys migracyjny, nie wzbudzałoby tyle oporu.
Trudno zaprzeczyć, że ksenofobiczne nastroje wzrosły: ataki neonazistów na obozy dla uchodźców zdarzają się coraz częściej, a partie (AfD, NPD) i organizacje (Pegida i pochodne) wznoszące antyislamskie hasła przyciągają na swoje demonstracje coraz więcej ludzi.
Ale nie znaczy to, że rasizm zastąpił Wilkommenskultur, a „Tagesschau” (dziennik informacyjny niemieckiej „Jedynki”) zaczęła przypominać „Wiadomości”. Niemiecki problem polega na tym, że ksenofobiczna agenda w ogóle pojawiła się w mainstreamie, choć w porównaniu do krajów Europy Środkowej zaledwie w nim pląsa i to na marginesie.
Heiner Geißle, emerytowany polityk, wieloletni sekretarz generalny CDU, uważa, że winę za ten stan rzeczy ponosi konserwatywne skrzydło koalicji rządzącej. W wywiadzie dla „Süddeutsche Zeitung” zauważa, że „wypowiedź tak ważnej osoby [Horsta Seehofera, przewodniczącego CSU] wywołała sceptycyzm i zmniejszyła zaufanie wobec rządu”. Niepokojący wzrost ksenofobii nie jest więc zasługą populistycznych, skrajnie prawicowych partii, a raczej koguciej – i jak na razie nieskutecznej – wojenki o władzę w partii rządzącej.
Wydarzenia w Kolonii z pewnością nadwyrężyły zaufanie do policji i mediów, ale w polskiej debacie na ten temat mało kto zwraca uwagę na to, o jakim pułapie zaufania mówimy – dużo wyższym niż ten w Polsce (w przypadku policji jest to około 80%). Zdaje się, że niemiecka policja straciła głównie w oczach Rosjan ( vide afera o rzekomo porwanej przez uchodźców młodej Rosjance ) i Polaków (vide feed Twojego fejsa).
Marcowe wyniki wyborów samorządowych pokazują, że wzrost popularności populistycznej prawicy to przede wszystkim problem byłego NRD, którą ominęła lekcja 1968 roku: wschód, podobnie jak inne kraje dawnego Układu Warszawskiego, wciąż mocno wierzy w naród i czyhające na niego zagrożenia. Wschodnie Niemcy nie mają też w przeciwieństwie do zachodu wieloletniego doświadczenia życia w społeczeństwie wielokulturowym.
We wschodniej Saksonii-Anhalt AfD uzyskała 24% głosów, w zachodniej Nadrenii-Palatynacie – zaledwie 12%. W Badenii-Wirtembergii, gdzie CDU/CSU odnotowała największy spadek, 31% „unijnych” głosów trafiło do zwycięskiej partii Zielonych, której kandydat – w przeciwieństwie do kandydata CDU/CSU – podkreśla swoje wsparcie dla „polityki otwartych drzwi”. W skali całego kraju wyborcy AfD to przede wszystkim osoby, które wcześniej nie głosowały.
Nawet jeśli wyniki wyborów są niepokojące – a są – trudno mówić o tym, że „Niemcy mają dość Merkel, bo nie chcą uchodźców”, jak ryczą nagłówki polskich mediów.
Poparcie dla CDU/CSU w skali roku spadło o kilka procent w skali roku (z 41% do 35%), a wzrosło poparcie dla AfD (z 6 do 12%), ale też dla Zielonych, FDP i Linke, które to partie ciężko oskarżyć o antyimigrancki dyskurs. Zaufanie dla samej Merkel po szczytach UE-Turcja wzrosło i wynosi 71%.
Nie dla nowych uchodźców?
Nawet jeśli ustalenia szczytów UE-Turcja przypominają zgniły kompromis, wydaje się, że skłócona Europa nie mogła w obecnej sytuacji wymodzić nic lepszego. Skłócona Europa – to znaczy Angela Merkel, bo reszta przywódców wybiera nieodpowiedzialne i egoistyczne marudzenie dalekie od realpolitik: tak źle, tak niedobrze.
Absurdalny układ uchodźca z UNHCR-owej kolejki za uchodźcę zmuszonego do odwrotu z morza to europejska gra na czas, ale też gra, w której syryjscy uchodźcy zyskują bezpieczny transport do Europy. To oczywiście tymczasowe rozwiązanie: nawet jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ustalona kwota 72 000 uchodźców szybko się wyczerpie i Turcja przedstawi nowe żądania.
Lista grzechów Turcji w zakresie łamania praw człowieka to temat na odrębny tekst. W kontekście marcowych szczytów najbardziej paląca wydaje się kwestia tureckich Kurdów: na południowym wschodzie Turcji toczy się regularna wojna. A jeśli chodzi o samych Syryjczyków i warunki, w których docierają i przebywają w Turcji (uchodźców łącznie mieszka tam już 3 miliony), dość powiedzieć, że w ciągu ostatnich czterech miesięcy z tureckich kul śmierć poniosło szesnaście osób.
Turecka droga do Europy została zamknięta dla nie-Syryjczyków. Nierozwiązania pozostaje też kwestia 40 000 uchodźców uwięzionych w fatalnych warunkach w Grecji. Nie oznacza to jednak, że uchodźcy z innych krajów nie będą docierać do Europy lub że ich wnioski o azyl nie będą respektowane. Szlak bałkański był korzystnym dla wielu uciekinierów stanem wyjątkowym, najpopularniejszą trasą AD 2015. Nie zmienia to faktu, że inne szlaki nie przestały istnieć, a imigranci docierają do Europy, tak jak docierali przez lata, zanim zaczęto nazywać ich „falą”, a ich rozpaczliwą wędrówkę – „kryzysem”.
Ewa Moncure, rzeczniczka prasowa okrytego złą sławą Fronteksu, przewiduje, że w najbliższym czasie spodziewać się można zwiększenia ruchu na trasie z Grecji do Włoch i z Turcji do Włoch lub Bułgarii. Nie wyklucza też trasy z Rosji do Finlandii lub Norwegii (Oslo zdecydowało dwa tygodnie temu o wstrzymaniu deportacji uchodźców do Rosji, skąd deportowani byli do Syrii).
– Jednego możemy być pewni: gdy zamyka się stary szlak, natychmiast pojawiają się nowe – mówiła w zeszłym tygodniu podczas dyskusji w warszawskim Biurze Informacyjnym Parlamentu Europejskiego.
Nic nie wskazuje na to, by konflikt w Syrii miał dobiec końca. Niewykluczone również, że w najbliższej przyszłości możemy spodziewać się nowych konfliktów w Afryce Północnej (jeśli utrzymają się niskie ceny ropy, na pierwszy ogień pójdzie Algieria).
Jeśli osiągnięty na marcowych szczytach plan relokacji się powiedzie, może to oznaczać pozytywny – jeśli spojrzeć na to pragmatycznie – rozwój wydarzeń: przeciwnicy uchodźców stracą najzasadniejszy z argumentów (brak kontroli i przestępczość na granicach UE), Europa uspokoi się wraz ze statystykami UNHCR-u, a pozycja Merkel umocni się w Europie. Minister spraw wewnętrznych Niemiec, Thomas de Mazière, zaczął już przebąkiwać o podobnych ustaleniach z krajami Afryki Północnej.
Jeśli byłabym optymistką, posunęłabym się do stwierdzenia, że w dalszej perspektywie mogłoby to oznaczać reformę europejskiej polityki migracyjnej i regularne transporty kontyngentów z terenów objętych konfliktami.
Ale nie jestem. W poniedziałek 4 kwietnia w Grecji zaczęło się pakowanie uchodźców na statki powrotne do Turcji. Odpowiedzialność za łamiące serce obrazki z deportacji spadnie zapewne na Angelę Merkel, a szala niemieckiej opinii publicznej przechyli się (pod warunkiem względnego spokoju na trasach nielegalnej migracji) z powrotem w kierunku wartości humanitarnych. Pytanie, czy „cesarzowa” dostarczy wystarczająco dużo powodów, żeby społeczeństwo oraz lewicowa i liberalna opozycja wciąż kryły ją jako strażniczkę tych wartości. To zależy przede wszystkim od doświadczeń z kontyngentami: deportacji do Turcji towarzyszył w poniedziałek pierwszy transport uchodźców z tureckich obozów do Niemiec.
Nie wątpię natomiast, że w Europie Wschodniej widok ludzi upychanych siłą na statki wzbudzi wiele radości. Na zakręcie kryzysu migracyjnego można stwierdzić: na Zachodzie i na Wschodzie bez zmian.
***
Projekt Marhaba* dofinansowany przez Fundusze EOG w ramach programu „Obywatele dla demokracji” jest realizowany w partnerstwie ze Stowarzyszeniem im. Stanisława Brzozowskiego i Muzułmańskim Centrum Kulturalno-Oświatowym.
*Marhaba to przyjacielskie pozdrowienie po arabsku.
**Dziennik Opinii nr 99/2016 (1249)