Dziś studniówki to rewia mody i snobizmów, festiwal szpanu. Co z tymi, których nie stać na udział w takich imprezach?
Na przełomie stycznia i lutego przez Polską przetaczają się bale studniówkowe. Bale, które w niczym nie przypominają studniówek sprzed lat. Moja studniówka – przed dekadą – była jeszcze zwykłymi szkolnymi tańcami. Bez specjalnej elegancji, bez polotu, bez luksusu. Obecne studniówki to rewia mody i snobizmów, festiwal szpanu. Feeria barw, pokaz kreacji nierzadko z najlepszych domów mody, iście arystokratyczny wykwint. Już nie ma sal gimnastycznych – są drogie hotele, często ulokowane w zamkach i pałacach. Impreza w Sheratonie to standard. Już nie ma fryzury i makijażu robionych przez mamę czy starszą siostrę – są salony fryzjerskie i kosmetyczne. Już nie ma swojskiego schabowego – są dania kuchni włoskiej i francuskiej, przygotowywane przez kucharskich mistrzów. Już nie ma amatorskich zespołów, założonych przez szwagrów – są profesjonalni didżeje z renomowanych klubów. To już nie jest spotkanie uczniów polskich szkół średnich, to często iście wiedeński bal.
Nie muszę chyba dodawać, że to wszystko kosztuje mnóstwo pieniędzy. Studniówka w takim hotelu Pod Złotym Dzbanem finansowo rozkłada na łopatki poczciwą szkolną salę gimnastyczną. Koszty imprezy rosną wtedy parokrotnie. I można oczywiście gratulować młodzieży, że ma o wiele lepsze rozumienie mody i lepsze czucie luksusu niż jeszcze moje pokolenie. Można też oczywiście twierdzić, że „dzieciakom się należy”, „to jedyny taki bal”, „niech zasmakują światowości”. Można też mówić, że „piękno jest warte swojej ceny”. Rozumiem te argumenty. Obejrzałem na youtubie sporo nagrań studniówek, nim napisałem te słowa. Pewnie, że poważni dżentelmeni pod muchami, tańczący na sali balowej, wytworniej się prezentują niż dzieciaki w kolorowych krawatach na tle gimnastycznych drabinek. Pewnie, że kaczka nadziewana śliwkami, podawana na pięknych talerzach, bardziej jest godna wydarzenia wieczorowego niż poczciwy schaboszczak.
Nie chcę więc nikogo potępiać w czambuł za to, że chce mieć bal z prawdziwego zdarzenia, a nie szkolną potańcówkę.
Nasuwa się jednak jedno ważne pytanie: co z ludźmi, których nie stać na udział w takich bombastycznych imprezach? Co z młodzieżą, która nie ma tysiąca złotych na te wszystkie wydatki? Czy ktoś – koledzy, nauczyciele, rady rodziców – fundują im udział w tym drogim balu? Czy ktoś ich zaprasza? A może – z troski o biedniejszych – młodzież pohamowuje się czasami w swoich planach i decyduje się na studniówkę skromniejszą, taką na każdą kieszeń?
A może jednak jest tak, że nikt na biedniejszych nie zważa i po prostu na tę huczną, światową imprezę z powodu braku pieniędzy nie idą, a ich nieobecność nikogo nie razi?
Śmiem twierdzić, że biedni maturzyści w większości szkół są na marginesie i ich potrzeby nie są rejestrowane. Nikomu do głowy nie przyjdzie, żeby – ze względu na biedniejszych kolegów i koleżanki – zaproponować zrzutkę na skromną imprezę w dobrym stylu zrobioną własnymi siłami na sali gimnastycznej. Nikt nie mówi: „zróbmy studniówkę w szkole, bo wtedy przyjdzie więcej ludzi niż do Sheratonu”. Brakuje tu elementarnych przejawów solidarności.
Przejrzałem fora internetowe i wideoblogi. Poczytałem komentarze. Odnoszę wrażenie, że młodzież z tzw. dobrych domów paskudnie się rozpasała na tych swoich iphone’ach i tabletach, na forsie swoich rodziców. Ma w głowie tylko rozrywkę, zabawę, swoje szumne plany podboju świata, balangowanie w modnych klubach. To nawet nie chodzi o to, że ta młodzież jest nieinteligentna, ona jest przede wszystkim gruboskórna, niepatrząca dalej niż koniec własnego nosa, zainteresowana tylko własnym losem, pozbawiona zdolności przypatrywania się cudzemu życiu i wyciągania wniosków z różnorodności społecznej. Zdolna jedynie do udostępniania na facebooku apeli o adopcję psa czy zbiórkę pieniędzy na chorego Krzysia, a zupełnie niezdolna do realnego wyciągnięcia ręki w kierunku słabszych rówieśników.
Po kwerendzie w temacie studniówkowym jestem przekonany, że bananowa młodzież z polskich liceów dąży do wyrafinowanych studniówek z premedytacją. Z rozmysłem i za wszelką cenę namnaża koszty, żeby biedni rówieśnicy nie przyszli. To jest wielkie parcie na szastanie forsą, na popisywanie się, na odcięcie się od szaraczków. Prężenie muskułów, mówienie „nam się udało, wam nie”. I co najgorsze: jest to ruch inspirowany przez rodziców.
Czytam w reportażach, że często rodzice naciskają władze oświatowe na to, żeby w szkołach oddzielały uczniów zamożnych od biednych i dla tych biednych – w domyśle: biednych, więc głupich – tworzyły swoiste klasy-getta. Organizacja studniówek jest kolejnym aktem tego przedstawienia, popisem rodziców bez przerwy liczących swoją kasę. Ma być bal na sto par, bo musi być widać, że Kasia jest z Kowalskich, tych lekarzy, co to sobie właśnie kupili nowego passata. Musi być widać kasę bijącą od Kowalskich na wszystkie strony. I nikomu, kto kasy nie ma, wejść nie wolno. Ma być jak na Titanicu, na pokładzie pierwszej klasy. Żadnego szacunku dla słabszych, żadnej solidarności, tylko jedna wielka manifestacja: nam się udało, możemy sobie robić, co chcemy.
Modne są dzisiaj utyskiwania na neoliberalne mity. Rozliczamy z tych mitów polityków, ekonomistów, przedsiębiorców i intelektualistów, ale nie samych siebie. Wydaje się nam, że dekonstrukcja neoliberalnych przesądów to przede wszystkich sprawa walki z systemem, a nie sprawa formowania sumień. Tymczasem to jest właśnie jak najbardziej sprawa osobistej formacji. Solidarności i empatii społecznej nie można wszak zadekretować. Nie da się zmiany wytworzyć odgórnie, zażądać od decydentów. Nie da się jej wprowadzić przez wymianę paru smutnych facetów z wierchuszki, przez grę kadrami. Przemiany polityczne niczego nie spowodują bez uprzedniego uwrażliwiania jednostek. Bez uwrażliwiania się – dodam.
Jeśli sami sobie nie przemeblujemy głów i serc, jeśli się sami nie nauczymy innego patrzenia na bliźniego, na mechanizmy, którym podlegamy – żadne nowe lewicowe partie, choćby najwspanialsze, niczego nam nie dadzą.
***
Jarosław Dudycz (ur. 1987 r.) – publikował w mediach katolickich, a także na łamach regionalnych wydań dziennika „Polska”. Pisze o teologii, filozofii, literaturze. Od kilku miesięcy emigrant. Mieszka w Szwajcarii.
**Dziennik Opinii nr 49/2016 (1199)