„Myśmy raczej praktykowali rewolucję seksualną, niż teoretyzowali na ten temat”.
Niewielu „ludzi z Marca” miało okazję z bliska przyjrzeć się ruchom kontestacyjnym na Zachodzie – podobnie jak mało który z ich francuskich lub angielskich rówieśników rozumiał, o co naprawdę walczą polscy studenci. Wzajemne wyobrażenia w dużej mierze zbudowane były z okruchów informacji, stereotypów, funkcjonującej w środowisku wiedzy potocznej. Tym cenniejsze są relacje pochodzące od naocznych świadków, którzy uczestniczyli w działaniach kontestacyjnych po obu stronach żelaznej kurtyny.
Władysław Bibrowski po klęsce strajku na Politechnice Warszawskiej zdecydował się wyemigrować. Wyjechał do Australii i tam na wiele lat związał się ze środowiskiem anarchistycznym. Był też współzałożycielem kilku komun. Jego droga życiowa jest wyjątkowo urozmaicona i bogata w doświadczenia: od Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności i udziału w komitecie strajkowym politechniki, aż po działalność w ruchu kontrkulturowym na Zachodzie. To znamienne, że jako jedyny rozmówca wspominał atak ZOMO i „aktywu robotniczego” z 8 marca bez większych emocji – chociaż zarazem jego wspomnienie jest wyjątkowo przejmujące.
Nie [to nie był żaden] szok. Ja panu powiem: z perspektywy mojego doświadczenia życiowego wcale nie było tak brutalnie. O wiele brutalniej było na demonstracjach przeciwko wojnie wietnamskiej w Melbourne parę lat później. Kiedy [policjanci] końmi szarżowali w tłum i walili jak popadło. Natomiast różnica polegała na tym, moim zdaniem, że w Melbourne nie bano się ich i walono w nich kamieniami, i policjanci też oberwali sporo. A później, no, to są sprawy [sądowe] za chuligaństwo, ale kontynuujesz studia, jesteś obywatelem. To jest różnica, wolny kraj. Natomiast w Polsce nie o tę brutalność chodzi, tylko o strach, o ogromny strach. Ludzie się bali, byli przerażeni. Taka jest prawda. Był strach, wszędzie był strach. Na politechnice był strach, w trakcie strajku był strach, po strajku był strach. Ja pamiętam, jak ludzie się bali. A później, kiedy byłem w Australii i brałem udział [w demonstracjach], i byłem o wiele bardziej aktywny politycznie niż w Polsce, nie było strachu. To jest ta różnica.
Do podobnych wniosków doszedł Karol Modzelewski, który w 1961 roku pojechał do Wenecji na stypendium naukowe. W swoim otoczeniu mógł obserwować narodziny ruchu kontestacyjnego, co odcisnęło się na jego późniejszej biografii.
Wróciłem z Włoch nabuzowany, dlatego że nie należało posyłać takich ludzi jak ja na stypendia zagraniczne. Bo przemieszkałem rok w kraju demokratycznym i o dosyć gorącej temperaturze życia publicznego, i widziałem to na własne oczy. Moi koledzy studenci i młodzi asystenci w tym czasie tam się angażowali w różne takie… No, wszystko jedno w co. Ale to było widać, że to jest autentyczne, że to jest opozycyjne, że nikt tego nie goni. Jeden z takich współbiesiadników moich w garkuchni, gdzie obiady jadałem studenckie, powiedział, że on się zajął polityką, a należał do partii radykalnej chyba, tak się nazywała, Partito Radicale Italiano, bardzo szczupła organizacja. No ale lewicowa w sumie. Powiedział, że się zaangażował za poradą swojego psychiatry. Ponieważ on cierpiał na stany lękowe, psychiatra mu poradził, żeby się zaangażował w działalność polityczną. To mnie tak strasznie rozśmieszyło, że… U nas raczej nie należałoby dawać nikomu cierpiącemu na stany lękowe tego rodzaju rady (śmiech). Po prostu różnice między dwoma porządkami politycznymi zobaczyłem jak w soczewce.
Część pokolenia ’68, która na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miała okazję wyjechać na Zachód – głównie z powodu podjęcia decyzji o emigracji – była jednoznacznie krytyczna w ocenie ruchów kontestacyjnych. Aleksander Smolar, znakomicie zorientowany w funkcjonowaniu francuskiej sceny politycznej i mający rozległe kontakty z działaczami socjalistycznymi, przyznawał:
Mój stosunek do Maja paryskiego jest taki w gruncie rzeczy sceptyczny i mało sympatyzujący w każdym razie. […] Oczywiście [zadawałem sobie] pytanie „co [nas] łączy?” – ono się pojawiało, ale raczej odpowiedź była, że to jest zupełnie coś innego, że to jest zupełnie coś przeciwnego. To była nasza odpowiedź. W każdym razie w moim przypadku.
W niektórych wypowiedziach rezerwa ustępuje miejsca otwartej niechęci.
Pracowałem wtedy jako stażysta – wspominał Czesław Bielecki – trochę w Izraelu, trochę we Francji i – podstawowa rzecz – to była ta Francja tych soixante-huitards, i ta młodzież, i to lewactwo… To było coś, co absolutnie odrzucałem. Można powiedzieć, że wyjazd na Zachód spowodował, że moja antyreżimowość zamieniła się w taki ideowy antykomunizm, bo ja zrozumiałem, że nie ma tu żadnego innego wyjścia. To było rzeczą straszną, gdzieś tam na [La] Défense po nocy na jakimś przystanku spotkać młodego człowieka, który wyrażał radość, że ja jestem z Polski, bo jestem przecież z kraju, gdzie już rewolucja zwyciężyła, i który bez żadnego przecinka i średnika tłumaczy mi, jaki jestem szczęśliwy, i [że] niestety on jeszcze do tego nie doszedł. […] Ja tego wszystkiego słuchałem tam, tak samo jak musiałem oglądać związkowca z kolei francuskiej, który właśnie przez związkowców komunistycznych został zaproszony do Polski, CGT [Confédération générale du travail, Powszechna Konfederacja Pracy] mu zorganizowała wyjazd. I w jaki sposób on mi opisywał ten świat, w jaki sposób on ze mną rozmawiał!? Jak taki zwykły kolejarz francuski był do tego stopnia zaczadzony komunizmem, że właściwie nie było z nim żadnej rozmowy, on cały czas mi tłumaczył, że ja jeszcze nie rozumiem, jak bardzo jestem szczęśliwy. No, ja ten schemat znałem i, można powiedzieć, był i jest on mi nienawistny na każdym etapie mojego życia, kiedy ktoś mi tłumaczy, że powinienem być szczęśliwy wbrew oczywistym zupełnie argumentom, które biją w oczy.
Jan Wyrowiński po studiach został inżynierem w fabryce, która kupowała licencje we Włoszech, i często jeździł tam na szkolenia. Z jego relacji przebija zdumienie, że w kraju racjonalnie urządzonym, rozwiniętym technologicznie, mającym znakomicie funkcjonującą gospodarkę możliwe są spontaniczne manifestacje miłości do komunizmu.
To jest ciekawa sprawa. Bo ja tam w 1973–1974 roku byłem – to było apogeum działalności tych wszystkich lewackich organizacji: Lotta Continua, Avanguardia Operaia. Oni tam manifestowali bez przerwy pod tymi czerwonymi sztandarami. To było też jakieś echo [19]68 roku. Myśmy byli w absolutnym sprzeciwie wobec tego. Tam byli koledzy z Warszawy również wraz ze mną, inżynierowie, w tym projekcie. I pamiętam, myśmy byli arrabbiato, czyli zdenerwowani strasznie tym, że jak można… I to oni jeszcze wtedy mieli apogeum miłości do Mao Tse-tunga, prawda, czerwone książeczki, to wszystko, Boże! To po prostu był szok dla nas, absolutny. Również na terenie tej naszej [włoskiej] firmy, która była niewielka, ale skupiała inteligencję, inteligencja była w tym [ruchu]. Tam się też zdarzały takie strajki czy manifestacje jakieś; rozdawano ulotki – myśmy byli w stałym konflikcie, cały czas była debata na ten temat. Zresztą potem oni jak przyjechali do Polski, […] kiedy wdrażano ten system [produkcji], to rzeczywiście… No, to trochę im mina zrzedła i jakoś częściowo przynajmniej przyznawali nam rację, że tutaj rzeczywiście nie można takiej apoteozy tego wszystkiego aż w takim stopniu prezentować. A to było ciekawe doświadczenie niezwykle.
Jednocześnie część „ludzi z Marca” z sympatią wspominała swoje zetknięcie z „globalnym rokiem 1968”. Jak twierdzą, mieli okazję bezpośrednio doświadczyć owej ponadnarodowej wspólnoty, której spoiwem były antyautorytaryzm i przywiązanie do wolności.
Ja swoją pierwszą podróż na zachód odbyłem chyba w [19]71 roku – mówił Piotr Rachtan. – Naturalną siłą rzeczy w tym wieku najłatwiej z rówieśnikami się kontakty nawiązuje i zarówno wtedy, jak i znacznie później z ludźmi tego pokolenia [19]68 roku bardzo szybko się kontakt nawiązywało. Mimo muru i kurtyny ta wspólnota pokoleniowa przeszkody przekraczała. […] Jestem francuskojęzyczny, i to dość biegle, więc łatwo mi z Francuzami się rozmawiało, szczególnie jak przychodziło do pytania: „Czy jesteś majowy?” – ja im powiedziałem, że „no tak, oczywiście”… To dość szybko się łapie. I jest coś w postawie szczególnie aktywnych ludzi tamtego okresu, co się przechowało, no, [mimo że] dziesięciolecia upłynęły. To jest jakaś otwartość, tak myślę, to jest ciekawość, to jest także skłonność do… Może inaczej: to jest takie bardzo silne przywiązanie do wartości – może mniej chrześcijańskich, a bardziej takich jak wolność. Chyba przede wszystkim wolność, wolność intelektualna, wolność obywatelska.
Najbardziej entuzjastycznie wypowiadał się o soixante-huitards Józef Dajczgewand, który w dwudziestą rocznicę Marca przedstawiał ich jako nieodłączną część światowej rewolty młodych.
Spodziewając się przesłuchań, studiowaliśmy literaturę o metodach psychologicznych, jakimi posługuje się prokuratura sowiecka. Analizowaliśmy metody walki provosów – holenderskich anarchistów – bo takie akurat materiały wpadły nam w ręce. […] To, co robiliśmy, było w wielu punktach młodzieńcze, naiwne, nieświadome. Ale w miarę działania uczyliśmy się. I czuliśmy się częścią większego ruchu. To nie była walka polityczna, ale coś związanego z ogólnoświatowym „hipisowskim” – bo trudno to nazwać inaczej – tłem. Ruch na rzecz swobód demokratycznych, ale i inny sposób myślenia nowej generacji o świecie. 1968 [rok] to było przecież coś na kształt dwudziestowiecznej Wiosny Ludów. Wydawało się przez jakiś czas, że oś Berkeley–Warszawa–Praga może wiele zmienić. Potem, po paryskim Maju, okazało się, że cały ruch studencki na Zachodzie poszedł w innym kierunku, jakby nie zauważył polskiego i czeskiego doświadczenia. Ale zanim do tego doszło, spotykaliśmy się z delegacjami studenckimi różnych krajów, które przyjeżdżały do Polski. Okazywało się, że i my, i oni dyskutujemy o tych samych sprawach.
Maciej Kozłowski w czasie marcowych protestów był akurat we Francji; następnie wrócił do kraju i zajął się przemycaniem na Zachód dokumentacji dotyczącej studenckich strajków – za co został schwytany i skazany w słynnym procesie „taterników”. Często podróżując do Francji, miał okazję przyjrzeć się dynamice wydarzeń i dostrzegał związek między walką kolegów z Polski a kontestacją młodzieży na Zachodzie. Jego wypowiedź współbrzmi z argumentami przytoczonymi przez Rachtana.
Ja wtedy rzeczywiście widziałem jak gdyby podobieństwo. Tak wtedy mi się wydawało. To była przede wszystkim pewna wspólnota pokoleniowa – bo człowiek się bardziej utożsamiał z ludźmi w [swoim] wieku. Po drugie, te, nazwijmy to, prokomunistyczne czy takie bardzo anarchistyczne elementy tego buntu paryskiego były mniej widoczne niż, powiedziałbym, cały entourage taki typu przygodowego – a to było podobne. No i te podobieństwa jak gdyby zrobiły na mnie większe wrażenie. […] Walka z policją, to: „Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego” – co nam się wydawało takim hasłem jakby dla nas specjalnie ukutym. Poza tym to, co dla mnie jeszcze było szalenie istotne, mianowicie ogromna sympatia do praskiej wiosny. To było dla mnie kluczowe. […] I ta ogromna sympatia do wydarzeń w Czechosłowacji we Francji jakoś dla mnie była ważniejsza niż te ich, powiedziałbym, anarchistyczno-komunistyczne żądania, które wtedy jakoś tak wydawały się… Zresztą myśmy wtedy, w Marcu, nie byli takimi antykomunistami, jakimi jesteśmy dzisiaj – to jeszcze trzeba pamiętać, że to była też troszkę inna sytuacja. No, system wydawał się dany i wydawało się, że jego radykalna zmiana jest w ogóle niemożliwa. Marzeniem, nazwijmy to, w sferze polityki zagranicznej [była] finlandyzacja, a w sferze wewnętrznej – socjalizm z ludzką twarzą. To się wydawało jakby szczytem – no, autonomia galicyjska. [Piotr Osęka: A te niezwykle intensywne, nośne na Zachodzie hasła rewolucji seksualnej – jak one brzmiały w polskich uszach?] Czy ja wiem? Myśmy raczej praktykowali rewolucję seksualną, niż teoretyzowali na ten temat… Polska była w ogóle zawsze dość swobodna obyczajowo. Mimo Kościoła, mimo tego wszystkiego w tym środowisku, w którym ja się obracałem, taka swoboda obyczajów była dość naturalna i jak gdyby nie trzeba było robić po to rewolucji, prawda.
„Ludzie z Marca” opisywali swoich zachodnich rówieśników niejednoznacznie. Niekiedy nawet w relacjach mocno krytycznych wobec tamtej lewicowej kontestacji pojawia się motyw „pokoleniowej solidarności” z młodzieżą amerykańską, francuską, włoską, niemiecką. Respondenci dystansowali się od „globalnego roku 1968” i zarazem czuli się jego częścią. Seweryn Blumsztajn wspominał:
Ja się do nich odnosiłem [i] z sympatią, miałem poczucie łączności, takiej pokoleniowej, i z absolutnym niezrozumieniem. To ich marksizowanie… Myśmy walczyli o to, co oni odrzucali, to było takie oczywiste. Dla nas marzeniem była parlamentarna demokracja, natomiast dla nich ona była więzieniem. Więc odnosiłem się z kompletnym niezrozumieniem do ich marksizmu, do ich komunizmu, do tego ich lewactwa całego. Ci maoiści to już była kompletna brednia dla nas, to wszystko razem. Ale [odnosiłem się] z sympatią pokoleniową, tak bym to nazwał po prostu. Z poczuciem, że jednak coś nas łączy. I tak zostało w sumie. Potem z takich doświadczeń pobytu na Zachodzie zrozumiałem, czego myśmy wtedy na pewno nie rozumieli: jak oni przeorali ten świat zachodni. Szczególnie Francję. Francja po [19]68 roku to był inny kraj. Myśmy nie doceniali znaczenia [1968 roku na Zachodzie]. [Weźmy] zasklepienie tego świata w czasie zimnej wojny, […] to dotyczyło i elity politycznej, to dotyczyło kultury i obyczajowości. To wszystko zostało wywalone w powietrze przez ten bunt. Tego myśmy nie rozumieli, bo myśmy uważali, że oni mają fajnie i w ogóle o co chodzi?
Ponieważ prawo do podróży zagranicznej było w PRL-u przywilejem skąpo wydzielanym, przeważnie niedostępnym dla kontestatorów, solidarność z rówieśnikami zza żelaznej kurtyny najczęściej przybierała postać abstrakcyjną – była zauroczeniem romantyzmem kontrkultury, jej estetyką, rytmem, muzyką. Anna Dodziuk mówiła:
Myśmy na przykład śpiewali piosenki z francuskiego Maja, któr[ych] do dzisiaj jestem w stanie jakieś fragmenty odśpiewać. No i tak żeśmy się wszyscy trochę czuli, zwłaszcza jak ten kawałek, pewnie pan pamięta: Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami taka była piosenka. […] Ale w każdym razie w moim życiu to tak było – i mam wrażenie, że w życiu tego pokolenia – że było jakoś znaczone piosenkami. Na przykład tekst We Shall Overcome był właściwie hymnem tego pokolenia, choć nie miał szczęścia być po polsku. Nie wiem, na przykład ubieraliśmy się po hipisowsku i do dzisiaj, mam wrażenie, została nam ta tendencja. I patrzę na przykład, jak moi przyjaciele niektórzy się ubierają […], to troszeczkę tak widać, że to jest coś, co właśnie zostało na całe życie. Poczucie wspólnoty pokoleniowej absolutnie tak. Absolutnie tak – i ze studentami w Pradze, i ze studentami w Paryżu, i ze studentami w Berkeley – choć z tymi [ostatnimi] być może już nie tak bardzo… Nie wiem, właśnie zastanawiam się, na ile to było ideologiczne, ponieważ było jasne, że tym z Pragi chodzi o to samo, natomiast już przy francuskim Maju to już nie było takie jasne.
Zdaniem Barbary Toruńczyk czynnikiem jednoczącym całą generację były wzorce literackie.
Myślę, że dzisiaj, jakbym miała opisywać moje pokolenie, myślę, że to był styl przejęty od tego pokolenia zachodniego, określony styl literatury i wzory zachowania w literaturze, którą po [19]56 przetłumaczono na polski [i która] trafiała do naszych rąk, i na nas tak bezpośrednio oddziaływały. Ci amerykańscy pisarze – oni wszyscy byli tacy zatraceni, to znaczy żyli po to, żeby się zatracić w doświadczeniu życiowym. I nie widzieli dobrego wyjścia z doświadczenia zwanego życiem oprócz tego, żeby się nałykać, przeżyć, zmaksymalizować różnego rodzaju doświadczenia. Nie mieli wspólnego celu. Nie chcieli się ani bogacić, ani być politykami.
Mit „wspólnej walki w roku 1968”, co znamienne, był na tyle silny, że ponad dziesięć lat później indukował gesty rzeczywistej solidarności – w pewnym sensie stał się samospełniającą przepowiednią.
W tym znaczeniu ponadnarodowe pokolenie ’68, rozumiane za Benedictem Andersonem jako wspólnota wyobrażona, powstawało kilka lat po 1968 roku. Nina Smolar, jedna z czołowych postaci pomarcowej emigracji w Europie Zachodniej, zwracała uwagę, że wśród Szwedów, Brytyjczyków, Francuzów i Duńczyków to właśnie „generacja 1968” najchętniej podejmowała się roli kurierów wożących do kraju książki i części maszyn drukarskich, a z powrotem przemycających rękopisy.
Jeśli chodzi o pokolenie ’68 z Zachodu, to było też ważne. Dlatego że tak: przede wszystkim nagromadzenie się tych szalonych maoistów, trockistów, pokolenia ’68 zachodniego – oni przede wszystkim przemycali książki do Polski. W końcu ten materiał na temat stoczni [rozmowy Gierka ze stoczniowcami w 1971 roku], te taśmy ze Stoczni Szczecińskiej wywiozło do Szwecji dwóch trockistów, bo oni najchętniej [pomagali]. I oczywiście to było czasami w ten sposób, że, no, jak byliśmy w Uppsali, to ileś grup studenckich, nie wiedząc o sobie, wyjeżdżało samochodami wypełnionymi literaturą, i to różną, właśnie od nas. Zresztą to samo było potem w czasach Solidarności. Kto najchętniej, bez żadnych oporów pomagał? Trockiści, bo trzeba walczyć z dyktaturą biurokracji.
Fragment książki Piotra Osęki „My, ludzie z Marca. Autoportret pokolenia ’68”, Czarne 2015. Pominięto przypisy.
**Dziennik Opinii nr 70/2015 (854)