Jaką strategię w tej sprawie powinna wybrać europejska socjaldemokracja?
Bywają różne demonstracje. Są wśród nich krótkotrwałe, wywołane oburzeniem związanym z bieżącą polityką lub chęcią zamanifestowania solidaryzmu. Są powtarzające się sezonowo, które towarzyszą okresowemu odnawianiu zasad funkcjonowania danego sektora przemysłu lub usług. I wreszcie są wśród nich doroczne manifestacje, komentowane są przede wszystkich w kategoriach politycznej zdolności mobilizacyjnej danej formacji, mimo że równolegle pełnią wiele innych funkcji – jak na przykład stwarzanie okazji do krzewienia kultury organizacyjnej i zacieśniania więzi towarzyskich. Niezależnie od typu, jaki dana demonstracja reprezentuje, łączy je jedno: to, że każda z nich maszeruje, skandując (dosłownie lub w wersji zmodyfikowanej) trzy hasła: „hańba”, „precz” i „niech żyje”.
Wydawać by się mogło, że w ostatnich latach liczba demonstracji wzrosła. Były wśród nich postrzegane jako polityczny fenomen i łakomy kąsek wszelakich analiz ruchy Occupy Wall Street czy też Indignados, ale także te mniej spopularyzowane przez media pochody jak „marsze szmat”. Łączyły one w swoich szeregach obywatelki i obywateli chcących wyrazić sprzeciw wobec decyzji politycznych lub też zjawisk społecznych nietraktowanych przez polityków zbyt poważnie. Interesującym wydaje się to, że większa liczba coraz liczniejszych demonstracji zbiegła się ze spadkiem frekwencji wyborczej, rekordowo niskim zaufaniem do instytucji publicznych oraz zdecydowanym osłabieniem tak zwanych tradycyjnych partii politycznych. Inaczej niż w latach 60. żadna z nich nie zdołała „podczepić się” i wykorzystać klimatu rzeczonych protestów – nawet jeśli ich sztandarowi politycy pozowali do tabloidowych rozkładówek w szeregach demonstrantów. Tym bardziej zarysował się podział pomiędzy tym, czego „domaga się ulica”, a tym, co proponują elity.
Na tym m.in. tle narodziło się przekonanie, że zatarły się ideowe różnice pomiędzy zabarykadowanymi w obrębie istniejącego systemu partyjnego siłami. Dla opinii publicznej różnice między nimi sprowadzają się do sporu o sposób działania – podczas gdy konsensus dotyczy utrzymania za wszelką cenę obowiązujących zasad systemu. Dlatego też wszystkie tradycyjne partie, niezależnie od tego, czy w rządzie, czy poza nim, postrzegane są jako „rządzące” – przez elektorat przekonany, że opozycję można wyrazić jedynie głosowaniem na ugrupowania skrajne (co nie zawsze znaczy antydemokratyczne) lub też poprzez uliczne protesty.
Logikę tę uosabia zachowanie organizacji pozarządowych oraz co bardziej aktywnych obywateli w kontekście TTIP (Transatlantic Trade and Investement Partnership Agreement). Rzeczona umowa pomiędzy Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi negocjowana jest na mocy plenipotencji udzielonych przez rządy unijne (różnych barw politycznych) Komisji Europejskiej w 2013 roku. W założeniu miała stać się częścią remedium na kryzys gospodarczy obu światowych potęg. Jednak od czasu rozpoczęcia rozmów wywołuje krytykę i sprzeciw.
Był to jedyny wspólny wątek przewijający się w kontekście kampanii do Parlamentu Europejskiego 2014 we wszystkich 28 krajach UE. Pobudził do chwycenia za transparenty „No TTIP” nie tylko radykałów, ale także „żelazny elektorat” tradycyjnych partii.
Przykładem tego był choćby finał kampanii Partii Europejskich Socjalistów (PES) i Martin’a Schulza w Akwizgranie, który zdominowały hasła typu „precz”, czyli „No ACTA, No TTIP” oraz „No TAFTA, No TTIP”. Niezależnie jednak od społecznej siły tego przekazu oficjalne polityczne elity (zarówno socjaldemokraci, jak i konserwatyści i liberałowie) dołożyły wszelkich starań, by jak na razie w temacie zajmować w najlepszym razie stanowisko niezobowiązujące.
Socjaldemokracja w potrzasku – czyli kilka słów o tym, co tajne, a co wygodne
Pomijając szczegóły, dzwonkiem alarmowym dla polityków powinno być już to, że coś o nic nikomu niemówiącej nazwie TTIP mogło wywołać aż tyle emocji. Owszem, ten popularnie używany skrót brzmi jak zaklęcie – które w epoce mediatyzacji zawsze ociera się o niebezpieczeństwo stania się przekleństwem. Jednak przede wszystkim boleśnie dowodzi arogancji tradycyjnych partii, które z uporem twierdzą, że „elektorat nie głosuje (na nie), bo nie rozumie (zawiłości problemów, z którymi się borykają)”. Przeciw tej tezie świadczy bowiem to, ilu „zwykłych obywateli” (terminologia używana chyba wyłącznie dla podkreślenia „niezwykłości polityki”) zdołało zapoznać się z tematem i zapragnęło się w tej sprawie wypowiedzieć. Problem nie polega na tym, że jest to wypowiedź przeciwko TTIP – ale na tym, że do tej pory nikt na poważnie nie podjął tej dyskusji.
Koronnym zarzutem podnoszonym przez krytyków TTIP jest kwestia utajnienia negocjacji. Raban w tej sprawie podniosły na początku organizacje pozarządowe (szczebla krajowego i europejskiego), a następnie rozdmuchali sprawę europarlamentarzyści i media. Sekretne, czyli przynajmniej podejrzane – a co więcej, najprawdopodobniej niedemokratyczne. A to już łatwo sprzedać jako „hańbę”.
Owszem, ciarki przechodzą po plecach, kiedy posłuchamy członków doradczych gremiów Komisji Europejskiej, wśród nich między innymi związkowców.
Opowiadają oni o tym, jak Komisja nie publikuje żadnych dokumentów – a te, które istnieją, rzeczeni „doradcy” otrzymują wyłącznie do wglądu w pokoju, do którego nie wolno im zabrać ani komórek, ani nawet kartki papieru i długopisów.
Dołączają do nich europarlamentarzyści, którzy przypominają, że nie mają żadnego wpływu na przebieg negocjacji, a ich rola (jak i rola ich odpowiedników zza oceanu) została ograniczona do zagłosowania „za” lub „przeciw” po zakończeniu pertraktacji. Lamenty te opisuje bogata już literatura przedmiotu – problem jednak w tym, że zamiast stanowić „walkę o demokrację” – odwracają one uwagę od tego, co stanowi sedno sprawy.
Po pierwsze negocjowanie TTIP to jedna z najbardziej rozpropagowanych działalności Komisji Europejskiej. Poświęcona jej została specjalna strona internetowa, powołano rozliczne ciała doradcze, złożono wiele sprawozdań w Parlamencie Europejskim. Argumentuje się, że nie uczyniono tak z żadną inną umową handlową – które w duchu tradycji Światowej Organizacji Handlu negocjowane są zazwyczaj za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Problem polega jednak na tym, że TTIP, wbrew nazwie, nie jest klasyczną umową handlową. Bariery celne między UE a USA są tak nieznaczne, że ich dalsze zniwelowanie może pozostać nieodczuwalne. Sprawa rozbija się o inne ograniczenia związane z istniejącymi odmiennymi standardami, a zakres dostosowania wymagać będzie zmian w społeczno-gospodarczym modelu funkcjonowania Unii. I te właśnie konsekwencje wymagają konsultacji społecznych, które mogą zakończyć się podobnie do wyniku głosowania nad Traktatem Konstytucyjnym we Francji i Holandii w 2005 roku.
Wspominając o ewentualnych skutkach traktatu, Komisja konsekwentnie trzyma się retoryki z prerogatyw nadanych jej przez szefów rządów w imię poszukiwania wyjścia z kryzysu.
Powtarza więc jak mantrę, że TTIP będzie umową korzystną dla wszystkich, szczególnie często dowodząc, że każda europejska rodzina „zyska 545 euro”.
To, na jakiej podstawie ta kwota została wyliczona, na wszelki wypadek pomija się milczeniem – szczególnie że w czasach pokryzysowych nie ostał się de facto żaden wiarygodny model, który w pełni odzwierciedlałby tendencje rynku pracy oraz wahań gospodarczych i mógłby być podstawą do tego rodzaju wyliczeń. Z tego samego powodu, trudno przewidzieć, ile miejsc pracy zniknie, na ile ulegną liberalizacji świadczenia publiczne – a także w jakie państwa i regiony uderzy to najbardziej. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, może okazać się nawet, że przyjęty dopiero co Plan Inwestycyjny (Junckera) i TTIP wyznaczają dwie odmienne, a może wręcz sprzeczne strategie rozwoju Unii. Znów, wybór tego, co jest słuszne, powinien należeć do obywateli.
Po drugie Komisja Europejska zgodnie z prawdą powtarza, że nie czyni niczego innego niż to, do czego upoważniła ją Rada – a w jej składzie szefowie rządów. Prerogatywy upoważniające ją do szukania wyjścia z kryzysu nie zakładają bynajmniej specjalnej procedury, w obrębie której miałaby informować Parlament Europejski czy konsultować się z szeroko pojętą opinią społeczną. I tu pojawia się następujący problem: nie zachowały się przekazy pozwalające uważać, że udzielając upoważnienia Komisji, rządy państw członkowskich wcześniej przedyskutowały sprawę w murach własnych parlamentów. Mimo to jak zwykle winą za zaistniały stan rzeczy obarcza się Brukselę. Łatwiej i przyjemniej, nawet jeśli zasadniczym pytaniem jest raczej: a gdzie była parlamentarna opozycja, szczególnie centrolewicowa, gdy składano raport ze spotkania szczytu w 2013?
Sytuacja wymaga od socjaldemokracji bardziej zdecydowanego działania. Dotychczas centrolewica zachowywała się w obliczu całej dyskusji jak „panna na wydaniu”, z dumą podkreślając, że w Parlamencie Europejskim będzie miała głos decydujący. Przekonanie to wynika z matematyki głosowań, w myśl której konserwatyści i liberałowie będą na „tak”, a zieloni, komuniści oraz radykałowie na „nie”.
Czy europejscy socjaldemokraci potencjalnie mogą zagłosować na „nie” w sprawie TTIP? Nie wydaje się. Stanowią przecież część rządzącej Unią „wielkiej koalicji”, wchodzą w skład Komisji Europejskiej i jak ognia boją się posądzenia o antysystemowość i utraty miejsca przy stole „tradycyjnej polityki”.
Dlatego też w rozważaniach, czy mówić „tak, jeśli zostaną spełnione określone warunki” czy też mówić „nie, chyba że…”, ukradkiem wybrali pierwszą, słabszą opcję. Ani decyzja, ani jej nieartykułowanie nie są zaskakujące – biorąc pod uwagę, że centrolewicowy elektorat i potencjalne organizacje partnerskie artykułują drugą ze strategii.
Pragmatyzm w podejściu nie przekreśla jednak szans socjaldemokracji na zaistnienie w dyskusji nawet na obecnym etapie. Sposobem na to byłoby podniesienie faktu, że skład Rady (tak jak innych instytucji UE) zmienił się zasadniczo od 2013 roku. Jest to szczególnie istotne dla socjaldemokracji, która przestała przegrywać wybory i powróciła do lóż rządowych w dwóch trzecich krajów UE. Biorąc pod uwagę ostatnie wybory europejskie i silniejszą pozycję centrolewicy – europejska socjaldemokracja mogłaby zmobilizować się i zażądać na szczycie rewizji prerogatyw Komisji Europejskiej w sprawie negocjacji wokół TTIP. To dałoby jej szansę politycznego odniesienia się do krytyki utajnienia rokowań i może nawet potencjalnie nadzieję na skupienia wokół siebie środowisk sceptycznych (choć nie w pełni przeciwnych) wobec TTIP. Co więcej, socjaldemokraci mogliby skonsolidować swoją pozycję w samej Komisji – gdzie obecnie dwa główne tematy (Plan Inwestycyjny i TTIP) znajdują się w tekach komisarzy konserwatywnych Tego rodzaju akcja wymagałaby od socjaldemokratów zjednoczenia w działaniu na poziomie europejskim, a także bardziej spójnej strategii.
Socjaldemokratyczna wizja TTIP – czyli o tym, co wyeksponować, a co przestać powtarzać
Na obecnym etapie wypracowanie wspólnej pozycji w sprawie TTIP nie będzie zadaniem łatwym. Ostatnia rezolucja przyjęta przez PES datowana jest na czerwiec 2013, a i ona, podobnie jak Manifest Wyborczy PES z ubiegłego roku, pozostaje raczej oględna w treści. Powściągliwość wynika z dwóch powodów. Po pierwsze socjaldemokraci przywykli uważać, że TTIP to temat kontrowersyjny – a zatem wszystko, co zostanie powiedziane, może być i będzie użyte przeciwko nim albo przez partnerów koalicyjnych, albo przez środowiska pozarządowe i potencjalny elektorat. Tym bardziej, że dominujący dotychczas konserwatyści ogłosili, że TTIP to sposób na zażegnanie kryzysu i odzyskanie przez Europę zdolności do generowania wzrostu gospodarczego. Po drugie partie członkowskie rodziny socjaldemokratycznej różnią się między sobą w opiniach. Partie skandynawskie (podobnie jak i związane z nimi związki zawodowe) patrzą na perspektywę TTIP przychylnie, uznając że ich rynek pracy jest asekurowany na tyle mocno, że żadna restrukturyzacja mu nie straszna. Partie Europy Środkowej są mniej entuzjastyczne, wskazując na zagrożenia jakie niesie ze sobą każda liberalizacja przepisów i każde otwarcie rynku. W tym kontekście wyzwaniem jest osiągnięcie rozsądnego kompromisu, o co starać się będą liderzy PES na spotkaniu w Madrycie w lutym oraz delegaci na kongres w Budapeszcie w czerwcu.
Dodatkowe obciążenie stanowi to, że podczas kiedy PES milczał, inny kształtowali dyskusję. Oznacza to, że w obiegu jest już wiele tematów, których powtarzanie należy do politycznego bon tonu. W ich konstelacji trudno się będzie w jakikolwiek sposób wyróżnić, ale też trudno nie stać się zakładnikiem jednego bądź drugiego już istniejącego lobby. Próba spisania listy życzeń okazałaby się z pewnością karkołomna i żałośnie przypominałaby postawę, którą można podsumować słowami: „Powiedz mi, gdzie ci ludzie zdążają, żebym mógł ich poprowadzić”.
Zamiast tego socjaldemokracja powinna podnieść do rangi najważniejszej kwestii to, co tradycyjnie należy do jej politycznych kompetencji – a mianowicie społeczno-gospodarczy wymiar TTIP.
Taka strategia powinna składać się z pięciu podstawowych założeń, które wyróżniłyby lewicę wśród innych sił politycznych dyskutujących obecnie propozycję uchwały Parlamentu Europejskiego.
Po pierwsze socjaldemokracja musi zerwać z postrzeganiem TTIP w kategoriach samoistnej inicjatywy politycznej. To pozwoli jej na zdystansowanie się od uproszczonego „tak czy nie?” Tym bardziej, że skoro początkowa siła postulatów konserwatystów i liberałów polegała na tym, że TTIP przedstawiany był jako synonim sanacji gospodarczej – by stworzyć przeciwwagę, socjaldemokracja powinna się postarać o nowy argument. Musi on opierać się na wytłumaczeniu, dlaczego TTIP mógłby okazać się sukcesem, ale tylko wtedy, gdyby stanowił część większej, spójnej wizji polityki zatrudnienia i poprawy warunków życia w Europie. Do tego konieczne byłoby stworzenie agendy na miarę Strategii Lizbońskiej. Pozostaje ona – nawet jeśli w późniejszym okresie została zdyskredytowana i zastąpiona przez EU2020 – jedynym przykładem całościowej próby podjętej przez centrolewicę w zakresie realizacji obietnicy Europy Socjalnej.
Po drugie socjaldemokracja musi domagać się, by TTIP nie naruszyła podstawowych zasad funkcjonowania Europejskiego Modelu Społecznego. Oznacza to, że unijni negocjatorzy muszą być zobligowani do tego, by ratyfikacja konwencji Światowej Organizacji Pracy przez Stany Zjednoczone była warunkiem sine qua non wejścia w życie TTIP. W dążeniu do tego Europejczycy mieliby zresztą sojuszników w postaci amerykańskich związków zawodowych. Co więcej, by realistycznie podejść do obietnicy nowych miejsc pracy w Europie, do powstania których miałoby się przyczynić TTIP – socjaldemokracja musi pokusić się o rzetelną ocenę faktycznych możliwości i skonfrontować je z bilansem kosztów, które są nieuniknione. Uważa się wprawdzie, że żeby zyskać, trzeba najpierw stracić – ale pytanie jest ile, a co więcej – w jaki sposób rzeczone frycowe można zamortyzować. Jeśli w grę wchodziłaby konieczność przekwalifikowania pracowników pewnych sektorów przemysłu czy usług, wymagać to będzie odpowiedniej strategii związanej z zapewnieniem środków i odpowiedniej formy ubezpieczeń społecznych. Ich zorganizowanie pozostaje tematem tabu, jako że organizacje społeczne protestują kategorycznie przeciw umieszczeniu tematu „świadczeń publicznych” choćby w sąsiedztwie tematu TTIP.
Po trzecie odniesienia wymaga bulwersująca sprawa tzw. ISDS (czyli Investement–State Dispute Settlement). Mocno upraszczając sprawę: zakłada się, że mechanizm ISDS pozwoliłby „wielkiemu kapitałowi” na ciąganie po sądach państw-stron TTIP, gdy tylko rzeczony „wielki kapitał” uznałby, że przepisy tychże państw ograniczają jego swobodę działania. Na przykład firma produkująca papierosy może w myśl tej logiki pozwać państwo, które zakazuje palenia w miejscach publicznych, za przepisy dyskryminujące jej produkt. Istniejąca praktyka pokazuje, że kapitał ma o wiele więcej środków, by procesować się wówczas bez końca – a co więcej niesie to pytanie natury moralnej o siłę państwa wobec siły kapitału. Zarówno europejskie, jak i amerykańskie związki zawodowe oraz organizacje społeczne opowiadają się przeciwko jakimkolwiek podobnym klauzulom. Niemniej jednak niejasny pozostaje ewentualny arbitraż w sprawach związanych z wprowadzeniem w życie TTIP. Biorąc pod uwagę szczególny charakter dyskusji, to właśnie socjaldemokracja powinna wieść w niej prym i zaproponować rozwiązanie. Na dobry początek postulatem do rozważenia mogłaby być transatlantycka komisja trójstronna – która byłaby gwarantem porozumień przynajmniej na szczeblu państwo – przedsiębiorstwo – pracownik.
Po czwarte socjaldemokraci powinni wykorzystać szansę, by uczynić z TTIP umowę gwarantującą możliwości na przyszłość. Żeby tego dokonać, należy przenieść dyskusję na inny poziom – porzucając dywagacje zdominowane tematem przepisów dotyczących sposobu mocowania pasów bezpieczeństwa w samochodach. Nie chodzi o trywializowanie tych spraw, ale o znalezienie tematów, nad którymi socjaldemokracja mogłaby potencjalnie roztoczyć polityczny patronat. Przykładem tego jest odniesienie TTIP do potencjału związanego z rozwojem gospodarki cyfrowej, a co za tym idzie, ustanowienie reguł dotyczących własności intelektualnej oraz patentów. Jak pokazała debata wokół ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement), nie obejdzie się bez ogromnej batalii, ale z drugiej strony nie ma powodu, by oddać pole chociażby liberałom. Tym bardziej, że sprawa budzi największe emocje wśród potencjalnego inteligenckiego elektoratu.
Wreszcie, socjaldemokracja powinna potraktować TTIP jako pierwszy krok w poszukiwaniu i ustanawianiu zasad nowego ładu światowego. Zmagająca się od sześciu lat z kryzysem Unia stała się niezwykle introwertyczna i nawet w obliczu toczących się negocjacji zdaje się zapominać, że efekty TTIP odczują też inni partnerzy Unii, w tym kraje sąsiadujące i rozwijające się. Ten UE-centryzm wydaje się zresztą paradoksem, szczególnie że w Stanach Zjednoczonych TTIP dyskutowany jest prawie wyłącznie w kontekście równoległych rokowań wokół TPP (Trans-Pacific Partnership Agreement). Dlatego też bardziej strategiczne byłoby postrzeganie TTIP jako ewentualnego filaru nowego porządku – szczególnie że konstelacja, w której USA przewodzi prezydent-demokrata i okazja w postaci przypadającej na ten rok rewizji Millenium Development Goals może się prędko nie powtórzyć.
Reasumując: perspektywa zawarcia przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską umowy TTIP nie musi być powodem do kolejnych demonstracji pod hasłem „precz i hańba”. Wręcz przeciwnie, może stać się dla socjaldemokracji okazją do działań, które pozwolą jej sympatykom odetchnąć z ulgą w przekonaniu „żyje i niech żyje”.
Wymaga to jednak odwagi i zdecydowania w podjęciu działań, które zastąpią politykę uników i nieco populistycznego puszczania oczka a to do partnerów w Wielkiej Europejskiej Koalicji, a to do potencjalnych sojuszników na polu społecznym.
By socjaldemokracja mogła przejąć inicjatywę, powinna zacząć od uzmysłowienia sobie siły, którą dysponuje jako drugie co do wielkości tradycyjne ugrupowanie polityczne. Czerpiąc siłę z odnowionej reprezentacji w Radzie, powinna zażądać rewizji prerogatyw nadanych Komisji, a następnie skupić się na realizacji opisanego powyżej pięciopunktowego planu. Jego założenia powinny zostać przedyskutowane ze związkami zawodowymi, organizacjami pozarządowymi, a także ruchami protestu (szczególnie że te starają się o zebranie podpisów pod europejską inicjatywą obywatelską przeciwko TTIP). Nowe, spójne postulaty muszą zostać ogłoszone jak najszybciej – powinny być jasno sformułowane, odnosić się bezpośrednio do ideowych wartości centrolewicy i nie pozostawiać wątpliwości, że są warunkami sine qua non zgody na TTIP. W ich promocji socjaldemokracja musi zdobyć się na ten zapomniany rodzaj odwagi, który pozwoli jej stawić czoła sformułowanym już i powtarzanym czasami wręcz dogmatycznie kontrargumentom. Musi wykorzystać tę szansę, by pokazać, że w swojej determinacji nie wpisuje się w beton elit politycznych zależnych od kapitału i rynków finansowych, a wręcz przeciwnie – oddana jest misji, by uczynić TTIP projektem korzystnym społecznie.
Warto przeczytać:
C. Crouch, Democracy at a TTIP’ing point. Seizing a slim chance to reassert democratic sovereignity in Europe
ETUC, TTIP must work for people, or it won’t work at all
A. Skrzypek, TTIP – From Wavering to Standing Tall. 10 steps forward for the progressive family
SOLIDAR, TTIP: our crown jewels for sale?
J. Żakowski, List pięćdziesięciu milionów do pięciuset milionów
Anna Skrzypek jest analityczką, badaczką partii europejskich w Foundations for European Progressive Studies (FEPS).
Czytaj także:
Maria Świetlik: W sprawie TTIP słyszymy ciągle propagandę. Gdzie są dane?
George Monbiot, TTIP – gdzie jesteśmy po roku walki?
Owen Jones, Wielki apetyt korporacji
Michael Efler, #StopTTIP: Dlaczego Bruksela ignoruje obywateli?
Maria Świetlik, Arbitraż według TTIP? Nie, dziękuję!
Katarzyna Szymielewicz, Co kryje TTIP? I dlaczego Komisja nie chce tego ujawnić?
Jose Bove: Traktat z USA w fundamentalny sposób zmieni to, jak działa Europa
George Monbiot: Transatlantyckie partnerstwo handlowe to atak na demokrację
Panoptykon: Kto się boi nowej umowy między UE i USA
Panoptykon: Negocjacje TTIP – tango wokół prywatności