Można wciąż poszukiwać w mainstreamie mainstreamu i z wyrzutem zauważać, że jest mainstreamowy. Ale cóż w tym dziwnego?
Nie czytałam Akuszerek transformacji Agnieszki Mrozik, ale nie jest to deklaracja braku zainteresowania czy niechęci. Na razie się nie złożyło, ale prędzej czy później przeczytam, choćby dlatego, że należę do kurczącej się mniejszości czytelniczek oraz metaczytelniczek – lubię czytać o czytaniu, o tym, jak inni czytają i co z tego mają.
Dlatego też przeczytałam recenzję Elizy Szybowicz z Akuszerek, a ta przywitała mnie stwierdzeniem, które chciałabym poddać pod rozwagę. „Feminizm w Polsce (literatura, krytyka literacka, publicystyka, teoria) dość szybko przeszedł z pozycji marginalnej do mainstreamu, ponieważ przystał na kompromis z hegemonicznym dyskursem transformacji. Zrymował się z neoliberalizmem i ustabilizował jako język inteligenckich, wielkomiejskich elit, służący ich celom politycznym. Dziś częściej reprodukuje dyskryminujące reguły komunikacji społecznej, niż stawia opór ich władzy…”.
Pięknie to Eliza sformułowała i mądrze. To, czyli pewną mantrę, którą, jak mi się wydaje, słyszę od lat w wersjach bardzie popowych, a przez to może bardziej dobitnych czy boleśniejszych dla polskiego feminizmu. Zaprzedane systemowi, skażone neoliberalizmem, akademicka kanapa, pańcie z Warszawy, które nie znają problemów normalnych kobiet… itd., itp. Myślę, że każdy może dopisać jeszcze kilka podobnych sformułowań.
Egzemplifikacje i dowody na ową tezę przytoczone w recenzji są w większości całkiem przekonujące, sama podobne tezy czasem formułowałam. Warto jednak zdać sobie sprawę z pewnego ograniczenia takich analiz: kiedy prowadzimy poszukiwania w mainstreamie, znajdujemy mainstream – co za niespodzianka! Mainstream, dyskurs dominujący, dominanta kulturowa – jak zwał, tak zwał – wielokrotnie był opisywany i analizowany, tak więc dość trudno coś nowego powiedzieć
Indywidualizm, samokowalizm (każdy jest kowalem swojego losu), forsownie wzorów osobowych funkcjonalnych wobec systemu, pomijanie problemów klasowych i społecznych…
Plus stały zarzut wobec polskich pisarek i pisarzy, że przeważnie piszą o znanych sobie środowiskach, a ich bohaterowie są podmiotowi, zamiast być przede wszystkim ofiarami społecznej opresji.
(Tu bym jednak dodała, że literatura ma swoje prawa. I po to, żeby komukolwiek chciało się ją czytać, a i tak podobno jest to hobby zanikające, musi być choć trochę mainstreamowa, a bohaterowie zostać wyposażeni w trochę wolności i szczyptę sukcesu.)
Można oczywiście wciąż poszukiwać w mainstreamie mainstreamu (mierzyć poziom cukru w cukrze) i z wyrzutem zauważać, że jest mainstreamowy. Ale cóż w tym dziwnego? Żyjemy w systemie, który bardzo wiele umie zassać, zasymilować, przerobić na swoje. Sam też trochę się zmienia, ale oczywiście mieści się w nim tylko pewien określony rodzaj feminizmu. I jest go dużo więcej niż kiedykolwiek przedtem. A jeśli ktoś szuka czegoś innego niż cukier w cukrze, może zajrzeć na przykład na stronę Think Tanku Feministycznego. Albo przyjąć bardziej subwersywny tryb lektury, próbować dogrzebać się sensów mniej oczywistych i rzadko wychwytywanych przez recenzentów. Można czytać krytycznie, można czytać afirmatywnie, zwracając uwagę przede wszystkim na treści, które uważamy za warte afirmacji. Można też tropić miejsca, w których udaje się, czasem może bezwiednie, autorce przyszpilić na chwilę rzeczywistość.
To, co tu napisałam, nie ma oczywiście nic wspólnego z książką Agnieszki Mrozik, a może nawet z recenzją Elizy Szybowicz. Ja po prostu kocham tę okropną mieszczańską literaturę – chociaż nie tę „kompensacyjną”, dla normalnych kobiet, mam niestety alergię na domy nad rozlewiskami. Za to lubię taką z psychologią domagającą się terapii, bohaterkami indywidualistkami i dylematami etycznymi. A poza tym cenię aktywność Kongresu Kobiet, chociaż wolałabym, żeby był to Kongres Radykalnych Feministek. Z pewnych powodów jest to jednak niemożliwe.