Proszę, pojawił się i z miejsca wyprodukował całkiem nowy dziewczyński podmiot.
Ostatnio starałam się przedstawić dwuznaczność feministyczno-patriarchalnych powieści Joanny Chmielewskiej. Temat wraca w komentarzach i jest ogólniejszy, więc poświęcę mu jeszcze trochę miejsca.
Monika Talarczyk-Gubała za Petrą Hánakovą przywołała „efekt feministyczny” przydarzający się czasem twórczości kobiet. Polega on na tym, że niezależnie od intencji autorki tekst pozytywnie działa na odbiorczynie. Ja też oczywiście jestem zwolenniczką i praktyczką kreatywnego odbioru. Nie interesuje mnie, jaki tekst „jest naprawdę”. Znaczenie powstaje w oku czytelniczki. Chwile, kiedy konwencjonalna literatura rozsadzana jest przez kobiecą energię, należą do bardzo satysfakcjonujących.
Zaczynając pisać blog, założyłam, że zrekonstruuję projekt emancypacyjny zawarty w peerelowskiej powieści dla dziewcząt, a jeśli w niektórych książkach okaże się on za mało śmiały – uda mi się nie tylko wykryć, ale może także wzmocnić czy wręcz wywołać to coś, czego nie umiałam zwięźle nazwać, a co teraz mogę określić jako efekt feministyczny. Wszystkim czytelniczkom, które bronią przede mną Tereski i Okrętki, bardzo dziękuję za potwierdzenie tej wstępnej tezy.
A jednak w poprzedniej notce swój entuzjazm chciałam wyrazić tak samo mocno, jak swoje rozczarowanie. Chciałam pokazać, jak Chmielewska jedną ręką daje, a drugą odbiera. Nie mam o to specjalnych pretensji akurat do niej. Trudno, wszystkie jesteśmy kulturowo i historycznie podejrzane (czyli zdeterminowane). Jeżeli chodzi o zadanie krytyczki literatury, wydaje mi się, że strategicznie nie można poprzestać ani na entuzjazmie, ani na rozczarowaniu. Tylko świadomość patriarchalnych ograniczeń umożliwia ich przezwyciężenie. Tylko afirmacja pozwala ruszyć z miejsca.
Dosyć jednak deklaracji, czas na konkrety.
Jednemu z najważniejszych konkretów w cyklu o Teresce i Okrętce na imię Robin. Bardzo nie lubię tego typa – rzekomo odpowiedniego mężczyzny, który zastępuje u boku Tereski narcystycznego Bogusia.
Boguś reprezentuje – w latach 60. i na początku 70. ciągle jeszcze egzotyczną (patrz Wojna domowa) – subkulturę młodzieżową, do której główne bohaterki nie należą. Pretensjonalny młodzieniec o drwiącym sposobie bycia nadąża za modą, pali papierosy i posiada magnetofon, a „dobrze zrobione” dziewczyny z „dopracowaną twarzą” zaprasza na prywatki lub do kina. Po prostu dysponuje pieniędzmi (otrzymywanymi od rodziców), chociaż ani myśli ich zarabiać.
Teresce wszystko to jest obce i zanim nie spotkała Bogusia, nie przyszło jej do głowy, że powinna mieć magnetofon czy adapter albo chociaż radio tranzystorowe i urządzać prywatki. Dopiero impuls ze strony złotego młodzieńca sprawił, że „poczuła się nagle jakaś gorsza, uboga, byle jaka”. Zapragnęła czymś mu zaimponować, a przede wszystkim ukryć fakt, że nie ma pieniędzy, chociaż zarabia korepetycjami.
To jednak chwilowy kryzys pragnień. Przy Bogusiu Tereska idiocieje i zaczyna się mizdrzyć, ale na ogół wraz z przyjaciółką kultywują etos życia skromnego i niezależnego, również finansowo. Supozycję, że biorą pieniądze od rodziców, poczytują za obelgę. O rodzinie Okrętki niewiele wiadomo, ale Tereska ma pochodzenie urzędniczo-inteligenckie. Obie są niezamożne z domu i wiedzą, że nie można od rodziców żądać pieniędzy na wydatki wykraczające poza niezbędne minimum bytowe. Magnetofon to fanaberia.
Dziewczyny należące do subkultury Bogusia wydają im się nachalne, wyzywające, lalkowate. Ich światem rządzi przypadkowy podryw, który „staroświeckim” przyjaciółkom kojarzy się abiektalnie – z „używaniem przechodniej szczotki do zębów” (Duch, 1983).
Nowoczesność jest więc w dziewczyńskich powieściach Chmielewskiej związana z jednej strony ze społeczeństwem konsumpcyjnym (w pewnym sensie wolnorynkowym), a z drugiej z seksualnym wyzwoleniem kobiet, które przedstawiane jest jednak jako ich uzależnienie od mężczyzn.
Nowoczesne, pozbawione godności „nachalne dziwy” są o wiele mniej wyemancypowane niż dumne i „staroświeckie” Tereska i Okrętka.
W prozie Anny Frankowskiej, o której pisałam wcześniej i jeszcze wcześniej, widać zgoła balzakowskie powiązanie kwestii ekonomicznych z obyczajowymi i społecznymi. W Uroczym rodzinnym landszafciku (ze zbioru Zatańcz z moją dziewczyną) finansowa motywacja bohaterów daje w efekcie fałszywy obrazek szczęśliwej rodziny. W Mamusi przymus ekonomiczny wywiera przemożny wpływ na miękką tkankę kultury – pruderyjna matka nie śmie rozmawiać z dziećmi o seksie, ale znosi w ich obecności dobiegające zza ściany odgłosy rozkoszy, bo wynajem pokoju ratuje rodzinny budżet. Hałaśliwym sprzątaniem stara się zaprzeczyć rzeczywistości, ale jej tradycyjne wyobrażenie o rodzinie przestaje być najważniejsze. W Halinie pieniądz rządzi miasteczkiem, w tym główną bohaterką, która spogląda na to krytycznym okiem, ale jednocześnie ma dość tzw. wyższych wartości i statusu pariaski. Jej rodzice przez wiele lat z poświęceniem budują wymarzony dom, ale podporządkowanie życia finansowemu rygorowi sprawia, że rodzina, która miała w nim zamieszkać, przestaje istnieć. U Frankowskiej ekonomia niszczy, ewentualnie obłudnie scala, konserwatywne fantazje o rodzinie.
W humorystycznych powieściach Chmielewskiej nie ma takich niuansów, ale motyw pieniędzy, które bohaterki same zarabiają, jest bardzo wyeksponowany. To ważne i dobrze o nich świadczy. Zastanawiam się dlaczego – jaki system przekonań za tym stoi. Mogłoby się wydawać, że socjalistyczny, skoro Tereska i Okrętka zarobkują nie po to, by konsumować dobra luksusowe i błyszczeć konsumpcją w towarzystwie. Praca daje im godność oraz możliwość podboju większego kawałka świata i wybicia się na większą niezależność.
Chcą wziąć za siebie pełną odpowiedzialność, od poziomu biologicznego przetrwania poczynając. Jeśli przypomnimy sobie, że mają po 16-17 lat, ich indywidualizm i silny imperatyw survivalowego podejścia do życia wydadzą nam się bardzo neoliberalne, choć w ascetycznym wydaniu. Dziewczyny po prostu dają sobie radę, by dawać sobie radę. Ich samodzielność jest przyczyną, środkiem i celem.
Na czytelniczkę działa to upajająco. Tym większą zdradą wydaje się finał Większego kawałka świata, w którym okazuje się, że bohaterki nie były i nie radziły sobie same, bo czuwał nad nimi z daleka i interweniował w razie potrzeby właśnie antypatyczny Robin.
Nazwałam go tajemniczym opiekunem, bo bardzo kojarzy mi się z bohaterem powieści Jean Webster, w której pisarsko uzdolniona wychowanka sierocińca, niczym skrzyżowanie Kopciuszka z Elizą Doolittle, zostaje decyzją nieznanego dobroczyńcy studentką renomowanego college’u, gdzie zyskuje wykształcenie i wysoką pozycję społeczną. Filantrop nie tylko ją pośrednio wychowuje, ale także asymetrycznie decyduje o jej losach, samemu pozostając opatrznościowo niewidocznym.
Inteligentna i rezolutna Agata, mimo dążenia do niezależności, jako sierota realnie i fantazmatycznie stoi na straconej pozycji. Zamierza w przyszłości spłacić dług, ale póki co w wyobraźni obsadza hojnego opiekuna w roli poszczególnych członków rodziny, najczęściej rzecz jasna ojca. Na koniec o kilkanaście lat starszy opiekun-ojciec zostaje jej mężem i w ten sposób legalizuje jej nielegalny pobyt na świecie.
Tereska jest od Robina o kilka ważnych lat młodsza – on jest dorosły, podczas gdy ona jest nastolatką. Tereska jest też w pewnym sensie sierotą. To znaczy w jej życiu, którego najważniejsze epizody rozgrywają się poza domem, rodzice niewiele znaczą. Matka jeszcze od czasu do czasu się pojawia, ojciec jest niemal nieobecny.
Inaczej niż dzisiejsza popkultura, która eksponuje relacje rodzinne, peerelowska powieść dla młodzieży uderzająco często pokazywała dzieci i młodzież w czasoprzestrzeni pozarodzinnej i nie robiła z tego problemu.
Robin przerywa tę sielankową swobodę, ujawnia „sieroctwo” przyjaciółek, które dotąd było niezależnością, i natychmiast wchodzi w rolę ojca – gani, poucza, opiekuje się, wyręcza, wychowuje. Na Mazurach wszystko wie i obserwuje z dystansu, by pojawić się niczym deus ex machina, zanim nierozważne przyjaciółki zrobią sobie krzywdę. Ale i potem pozostaje na pozycji niewidocznego, nieprzeniknionego, ale wpływowego ojca-boga, który nie musi być obecny, żeby wywierać presję. On tylko czeka na Tereskę – aż ona skończy szkołę, dorośnie, dojrzeje, doedukuje się. A ona stara się sprostać jego nieodgadnionym wymaganiom. „Pierwszy raz w życiu czuję się gorsza, rozumiesz, wyraźnie widzę, że można wiedzieć i umieć więcej, można lepiej, za mało do tej pory zrobiłam, marnowałam czas…!” – wyjaśnia Okrętce, dlaczego się wykańcza dodatkowymi obowiązkami – kursem samochodowym, nauką angielskiego i konnej jazdy oraz dwunastoma godzinami korepetycji tygodniowo (żeby na te wszystkie lekcje zarobić).
Proszę, pojawił się i z miejsca wyprodukował całkiem nowy dziewczyński podmiot. Przyjaciółki już się godzą na smutną konieczność poślubienia obcego (bo mężczyzna to zagadka) człowieka i nazywają to nową odpowiedzialnością. No tak, ale to już lata 80. Jazda konna to nie fanaberia.
Proszę, żebyście znalazły przekonujące argumenty na obronę Tereski i Okrętki, bo duch we mnie upada.
Tekst ukazał się na blogu Elizy Szybowicz nietylkomusierowicz.wordpress.com