Nie byłem pijany, ale ku własnemu zdumieniu usłyszałem swój głos pytający: „A co? Masz HIV?”. I odpowiedź twierdzącą ze strony M.
O tym, że Polska w walce z hifem święci triumfy, dowiedziałem się w 2004 roku z artykułu w „Gazecie Wyborczej”. „W Polsce przypada czterokrotnie mniej zakażonych wirusem HIV na jednego mieszkańca niż w Szwajcarii, sześciokrotnie mniej niż w USA, jedenastokrotnie mniej niż w Rosji” – pisał wtedy Sławomir Zagórski. Brzmiało to rzeczywiście nieźle i było zwieńczone frapującym pytaniem: „Skąd ten sukces?”.
Z dalszej części artykułu wynikało, że w Polsce wirus udało się zatrzymać szybko, jeszcze zanim na dobre się rozkokosił. Po pierwsze dlatego, że w latach 80., kiedy o epidemii nie wiedziano nic lub prawie nic, mieliśmy stan wojenny i zamknięte granice, więc hifa nie było od kogo złapać. Po drugie dlatego, że gdy granice zostały otwarte, mieliśmy już zarówno kampanie informacyjne, jak i grono specjalistów działających w świecie akademickim, Ministerstwie Zdrowia i szybko rosnącym trzecim sektorze. Wcześnie zaczęliśmy badać krwiodawców, wprowadziliśmy wymianę igieł i strzykawek dla osób uzależnionych od narkotyków, jako społeczeństwo zaś entuzjastycznie odnieśliśmy się do kwestii użycia prezerwatyw (choć tu autor skontrował swój optymizm i przezornie zacytował Zbigniewa Izdebskiego, który akurat w tej kwestii nigdy nie miał złudzeń). Wreszcie, Polska jako kraj miała wyjątkowe szczęście do ludzi, którzy położyli podwaliny miejscowego systemu walki z HIV. Tu padały znane nazwiska: Marek Kotański, Arkadiusz Nowak oraz (wówczas jeszcze słabo kojarzona) Kasia Malinowska-Sempruch. Każde z nich miało wiekopomne zasługi we wspólnym dziele powstrzymania epidemii.
Czytałem to wszystko bardzo uważnie i z poważną miną. W końcu artykuł napisał szanowany dziennikarz, szef działu naukowego w największym polskim dzienniku, z wieloletnim stażem zawodowym, setkami artykułów o HIV/AIDS na koncie, relacjonujący liczne hifowo-aidsowe konferencje międzynarodowe. A gdy już skończyłem czytać, poczułem ulgę, radość i pomyślałem coś, co później straszliwie mnie bawiło: jesteśmy bezpieczni.
W pewnym sensie poczułem się nawet dumny z mojego kraju i z tych wszystkich wspaniałych postaci, które chronią go przed śmiertelnym zagrożeniem. Pracowałem już wtedy w TOK FM, „Gazeta” była za miedzą, wkrótce też poznałem samego Zagórskiego, polubiłem go i często zapraszałem do swoich audycji. Pewnie wierzyłbym w jego słowa do dziś, gdyby nie coś, co wydarzyło się między czerwcem a grudniem 2006 roku.
A był to rok dla mnie przełomowy, pod wieloma względami. W marcu zrobiłem gejowski coming out na antenie. W kwietniu rozstałem się z moim wieloletnim partnerem. A pod koniec maja poznałem M., który w owym czasie był gejowskim aktywistą wyspecjalizowanym w hifowych działaniach prewencyjnych. Właściwie nie wiem, czy rzeczywiście mnie pociągał. Tyle że po prostu był, dzwonił i chciał się spotykać. A ja, tkwiąc jeszcze emocjonalnie w poprzedniej relacji, odpowiadałem na to bez wahania, choć nie zawsze były to spotkania, na które rzeczywiście miałem ochotę. Po jakimś tygodniu poszliśmy ze sobą do łóżka, a parę dni później M. zadzwonił do mnie i oznajmił, że zamierza ze mną poważnie porozmawiać.
Oczywiście gdy ktoś mówi takie rzeczy, nie wróży to nigdy nic dobrego. Ta prastara zasada zyskała swoje potwierdzenie także i tym razem. Śmiertelnie poważny M. odwiedził mnie potem w moim mieszkaniu, zasiadł na kanapie i zażądał, abym natychmiast odstawił piwo, albowiem chce mi coś zakomunikować. Nie byłem wtedy pijany, zdaje się, że brakowało mi jeszcze trochę, by poczuć się choćby na rauszu, ale ku własnemu zdumieniu usłyszałem swój głos pytający: „A co? Masz HIV?”. I odpowiedź twierdzącą ze strony M.
Nie wiem, co sprawiło, że zadałem takie pytanie. Najwyraźniej tak działa ludzka intuicja – podsuwa rozwiązania, które jeszcze nie mają podstaw racjonalnych, ale już przychodzą do głowy. Choć całkiem możliwe, że rzuciłem to ot tak sobie, dla żartu. Owszem, cokolwiek płaskiego.
HIV miał być maksymalnym przerysowaniem sytuacji, czymś zadętym i poważnym, nierealnym, na co obaj wybuchniemy śmiechem i dalej jakoś pójdzie. Nie podejrzewałem, że powaga M. może naprawdę oznaczać, że jest zakażony.
W ogóle niewiele podejrzewałem, miałem wtedy mało partnerów seksualnych, parę lat w monogamicznej relacji, wcześniej może jakichś czterech, może pięciu kochanków. Od kilku miesięcy z nikim nie sypiałem, cóż, rozstania nie należą do okresów szczególnie wybujałej aktywności erotycznej.
O samym hifie wiedziałem niewiele. Pewnie tyle, co wszyscy: że jest. Oraz to, co wyczytałem w „Gazecie Wyborczej”: że u nas go mało i dobrze sobie radzimy. No i jeszcze to, że należy używać prezerwatyw. Używałem, tak mi się przynajmniej zdawało. Przynajmniej na początku relacji, potem można je było beztrosko zdjąć. Bo i właściwie czego tu się bać? Przecież miłość mi wszystko wybaczy. Zresztą, nie byłem przekonany, że guma to skuteczna ochrona. Tyle razy słyszałem, że jako środek antykoncepcyjny jest do bani, że nie podejrzewałem, aby w przypadku hifa miało być choćby w kawałku lepiej. Wtedy z M., owszem, prezerwatywa była. Ale na ile wierzyć takim zabezpieczeniom?
Podczas tamtego spotkania nie wiedziałem, co powiedzieć. Dla świętego spokoju zalałem się łzami, które nawet wówczas nie wydawały mi się całkiem szczere. Byłem zbyt zaskoczony, żeby się smucić, ale w sytuacji, gdy nie wiadomo, co powiedzieć lub zrobić, trzeba się czymś zająć. Pamiętam też, jak przemknęło mi przez myśl, że w zaistniałych okolicznościach powinienem być jakoś szczególnie poważny, bardzo poważny, jak na pogrzebie. Ale też dostojny – jak przy śpiewaniu hymnu narodowego lub podczas defilady przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Czołem żołnierze, mam hifa! Czołem panie prezydencie, jak nam przykro!
Potem nastąpiły jakieś ciężkie rozmowy, długie rozważania i kompletne zagubienie. Co robić? Zostać niczym wierny druh przy cierpiącym i chorym, choć nieszczególnie kochanym, czy szyderczo odwrócić się i odejść? Postanowiłem wybrać to drugie, ale M. miał na całą rzecz inny pomysł, dość spektakularnie okazał niezadowolenie, dramatycznie protestował, ja nie wiedziałem, jak się uprzeć przy swoim, i ostatecznie do rozstania nie doszło. Potem mu się odwidziało i rozstał się ze mną przez telefon. A potem odwidziało mu się raz jeszcze i chciał poważnych rozmów, przez internetowe czaty zaś przesyłał deklaracje, że chętnie poczeka, aż mi z głowy wywietrzeje poprzednia relacja i wspaniała więź między nami stanie się wreszcie możliwa.
Bo, co ciekawe, o hifie rozmawialiśmy niewiele. Nie pojawiał się także wśród powodów naszych licznych rozstań. M. jako ten obyty w prewencji zapewnił mnie, że przy zachowaniu prostych reguł sanitarno-kondomowych niewiele mi grozi, ja zaś udawałem, że w to wierzę. A może chciałem wierzyć? Nie pamiętam.
Pamiętam natomiast, że wydawało mi się rzeczą tchórzliwą i niegodną prawdziwego humanisty robienie sprawy z faktu, że o swoim zakażeniu powiedział mi nie przed, a po tym, jak trafiliśmy do łóżka. Wydawało mi się, że powinienem mu współczuć, zrozumieć. Na swój sposób czułem się także wyróżniony. To, że w ogóle mi powiedział, traktowałem jako wyraz głębokiego zaufania. W końcu ludzie nie co dzień mówią sobie o tak bolesnych sprawach – myślałem. To, że ludzie nie co dzień lezą ze sobą do łóżka, nie przychodziło mi do głowy. Myślałem, że geje tak robią, a przynajmniej powinni. I że ja, ze swoją marną jednocyfrową liczbą partnerów, jestem jakiś mało cywilizowany, prowincjonalny, kompletnie nie wiem, jak jeść zupę.
A jednak czułem się nadużyty, i to uczucie pojawiło się później, parę miesięcy po tym, jak cała sprawa między nami została zamknięta. To wywaliło jak szambo, sponsorowane przez hasło „niech ja cię spotkam, to nie wiem, co ci zrobię”. W końcu go spotkałem. Minęliśmy się na ulicy. Nic nie zrobiłem – nie wiedziałem co. O co chodziło w tamtym żalu? Oczywiście, że o mój brak wyboru, niewiedzę, niemożność podjęcia decyzji. I o to, że aktywista, działacz na rzecz. Czy nie powinien, w zaistniałych okolicznościach, być świętszy od papieża? I odpowiedź: powinien. W końcu prewencja jest zawsze kryształowa, czysta i moralna – tak mi się wtedy zdawało. Czułem się rozgoryczony i oburzony. Oraz współwinny i przestraszony, choć swój lęk przeżywałem mało świadomie. Prawdę mówiąc, to w ogóle nie wiedziałem, czy jest się czego bać, bo to wszystko razem nie wydawało się całkiem realne. HIV nie miał się nigdy stać, w jakimkolwiek stopniu, moim problemem. Uważałem go za problem bliżej niesprecyzowanych innych. Fakt mojej orientacji seksualnej nie miał tu, jak uważałem, nic do roboty.
Równocześnie, niejako w tle, wydarzyło się coś zaskakującego, coś, co określa się mianem „zbiegu okoliczności”. Na korporacyjnej imprezie znajoma z redakcji podeszła i powiedziała: „Moja przyjaciółka ma hifa. Zakaziła się od Simona Mola”. Nie, żeby specjalnie mnie wybrała, mówiła o tym szeroko, kompletnie nie radząc sobie z zagadnieniem, które nagle wybuchło obok niej. Wspólnie załamywaliśmy dłonie nad podłością świata, a parę tygodni później poszedłem i zapytałem, czy by mnie z tą dziewczyną nie skontaktowała, bo może trzeba całość opisać. Zgodziła się, przyjaciółka też.
Ilekroć myślę, co mnie wówczas popchnęło do tego pomysłu, wychodzi na jedno: spotkanie z M. Jak widać, choć krótkie, epizodyczne, miało głębokie konsekwencje. Liczne. Dobre i złe. Jak każdy punkt zwrotny.
Przez następne pół roku poznawałem kolejne z tak zwanych dziewczyn Simona. Były miłe, inteligentne, bystre. Wszystkie mówiły to samo. Poznałam go przypadkiem, na stażu, przy okazji pisania artykułu, pracy dyplomowej, czegokolwiek, chciał się umówić, to się umówiłam, chciał pójść do łóżka, to poszłam, w sumie nie jestem pewna, czy naprawdę tego chciałam. Tylko jedna czuła, że naprawdę go kocha albo że chociaż mogłaby. Nie chcę przez to napisać, że stawała się moim zdaniem lepsza od pozostałych. Była, co najwyżej, głębiej zraniona. Gdy on się upierał, żeby było bez prezerwatywy, one ulegały. Jedna z nich przyznała się ze wstydem, że nie miała odwagi protestować, bo gdyby to zrobiła, okazałaby się jakąś rasistką, która w każdym czarnym z Afryki widzi zakażonego. Niby się dziwiłem, ale bez przekonania. Kto wie, do czego namówiłby mnie M., gdyby mu się chciało do czegokolwiek mnie namawiać.
I jeszcze jedno było wtedy uderzające, a dziś wydaje się polską normą, ponurą oczywistością. Wszystkie kobiety zbadały się nie po romansie z Simonem, lecz kiedy ich zdrowie zaczęło szwankować. A zaczęło dość szybko. Pechowo Simon był zakażony wyjątkowo agresywnym subtypem wirusa.
Chodziłem na kolejne spotkania, nagrywałem, a gdy Simona Mola już aresztowano, opublikowałem w „Gazecie Wyborczej” swój pierwszy reportaż. Byłem z niego bardzo dumny. Tak dumny, że gdy dzwonili do mnie dziennikarze kolejnych pism, żebym przekazał im kontakty do moich bohaterek, odmawiałem z oburzeniem i satysfakcją. Jak możecie sądzić, że okażę się nierzetelnym, niedbającym o moich rozmówców, sprzedajnym pismakiem? Jednak chętnie zgodziłem się udzielić wywiadu reporterce „Polityki”. Imponował mi tytuł i to, że się mną interesuje. Pojechałem na Słupecką i opowiedziałem całą rzecz. Było miło. Rozgadałem się. Wyjawiłem nawet coś, czego nie umieściłem w swoim reportażu, bo Monika (tak nazwałem jedną z moich rozmówczyń) mnie o to prosiła. Powiedziałem, że Simon mówił, że „jego sperma jest święta”. Ale nie pisz tego – dodałem, popełniając przy tym błąd niegodny dziennikarza. Tekst w „Polityce” zaczynał się od zdania, że Simon był właścicielem świętej spermy.
Monika go przeczytała. Zadzwoniła do mnie, krzyczała i płakała. Mówiła, że robię sobie na jej dramacie karierę. Żądała, żebym przestał o tym w ogóle rozmawiać. Że jakikolwiek niepisany kontrakt, który kiedyś zawarliśmy, zostaje zerwany.
Czułem się winny, ale się do tego nie przyznawałem. Może dlatego, że i mnie zmęczyło mówienie o sprawie. Chęć brylowania w mediach przeszła mi ostatecznie, kiedy jeszcze przed rozpaczliwym telefonem Moniki odwiedziłem siedzibę Polsatu. Chcieli zrobić temat dla jakiegoś programu, niby to reporterskiego, którego nigdy nie oglądałem, być może dopiero wchodził na antenę. Przyjechałem na nagranie, przeszedłem grzecznie przez charakteryzację i zapytałem, czy mogę autoryzować swoje wypowiedzi po montażu. Producent dostał szału. Od początku uważał, że zapraszanie tu „Wyborczej” nie ma sensu. Że nie pozwala, żebym mu cenzurował materiał, i że żadnej autoryzacji nie będzie. Miał wielką, spoconą twarz i wydawał się pijany albo na kacu.
– Skoro tak, to ja nie zgadzam się na nagranie – szepnąłem bohatersko, a w odpowiedzi spocona twarz ryknęła, że jak nie to nie i do widzenia.
Tymczasem z historią o Simonie Molu cała Polska robiła rzeczy absolutnie dowolne. W jakimś felietonie prawicowego publicysty przeczytałem, że „paru idiotkom zachciało się czekolady”, a Jan Pospieszalski przekonywał w telewizji, że za całą sprawę ponoszą odpowiedzialność lewicowe środowiska, bo Mol dostał nagrodę Stowarzyszenia „Nigdy Więcej”.
Na internetowych forach o zakażonych dziewczynach pisano, że to kurwy, co poszły z czarnym. Oraz że w prezerwatywie są dziury jak w szwajcarskim serze i że hif przelatuje przez nie jak piłka do tenisa przez kosz do koszykówki.
Napisz coś, co będzie mówiło o hifie w Polsce, ale jakoś rozsądniej – powiedzieli mi w „Gazecie”. Byłem tak przejęty, że napisałbym im o wszystkim. Powstał gniewny esej o tym, że wyjątkowość Mola polegała najpewniej tylko na kolorze jego skóry. Gdyby był biały, nikt by się nie dowiedział. Ba, Polska może być pełna takich Simonów – pisałem, myśląc o M. zupełnie, jakby mnie zakaził, chociaż tak nie było. Po prostu nie mogłem mu wybaczyć.
Wybaczyć czego?
Tego, że zajął się jedynie swoim lękiem przed odrzuceniem, zupełnie lekceważąc mój lęk przed zakażeniem. Oraz że zmanipulował mnie dokumentnie, sprytnie odwracając porządek. „Skoro idziesz z kimś do łóżka – nauczał – odpowiadasz jedynie za siebie, a ten drugi ktoś za siebie”. Brzmiało to niby racjonalnie, ale nie pozostawiało miejsca na bliskość i wykluczało istnienie więzi. Coś jak w sportowej rywalizacji – skoro obaj biegniemy do mety, to nie ma tu miejsca na współdziałanie, tylko na konkurencję. Nikt o nikogo dbać nie będzie i tak jest OK. Zero sentymentów, bzykamy się na zimno.
Najwyraźniej w kwestiach seksualnych mieliśmy względem siebie nawzajem skrajnie inne oczekiwania. Trudno powiedzieć, czyje lepsze – M. uznawał, że jego. A ja? M. mówił coś, co brzmiało względnie sensownie. Mimowolnie zakładałem, że jest ode mnie „w tych sprawach” mądrzejszy. Moje własne dojrzewanie, i do homoseksualizmu, i do seksu było długie, bolesne i pełne blokad. Dość powiedzieć, że między 14 a 24 rokiem życia w ogóle nie wiedziałem, kim jestem. Homo? Hetero? Z dzisiejszej perspektywy widzę ten czas jako zdecydowanie najtrudniejszy. Zupełnie nie wiem, jak go przetrzymałem, choć nie czuję się w tym szczególnie wyjątkowy. Może nie wszyscy żyją w dziwacznym, aseksualnym zawieszeniu aż dziesięć lat, ale wiem, że wielu mężczyzn przechodziło podobny etap. Także ten scenariusz: pierwotnej głębokiej blokady, nieudanych prób heteroseksualnych, romantycznej wiary w wielką homoseksualną miłość i, gdy ta nie wychodzi, często realizowanych poszukiwań pociechy w seksie. Można go nawet określić mianem pedalskiej kliszy.
Wtedy jednak nie byłem w stanie tego wszystkiego zobaczyć i wydawało mi się, że podejście do seksu jako czynności samotniczej, którą tylko przypadkowo wykonujemy wspólnie, jest absolutnie uzasadnione. Nie musimy się kochać. Nie jest powiedziane, że musimy się lubić. Póki jakoś idzie, w ogóle nic sobie nawzajem nie musimy. Może być na zimno.
Ale kiedy temperatura spadła do zera absolutnego, jakoś przestało mi się podobać.
Wieść: „Mam hifa, ale nie wiedziałem, jak ci to wcześniej powiedzieć”, zawsze zwala z nóg. To zresztą fatalna sytuacja komunikacyjna. Niemal pewne jest, że odbiorca poczuje się oszukany, a nadawca prawie na pewno winny. To się wydarzy niezależnie od tego, co zrobiły obie strony, bez względu na prezerwatywy, techniki seksualne i wszelkie uprzednie umowy, które zakładały bądź wykluczały istnienie emocjonalnej więzi. To jest katastrofa, bez względu na to, czy do zakażenia mogło dość, czy też jego prawdopodobieństwo było bliskie zeru. To koniec sentymentalnego, bezpiecznego świata, w którym seks jest lawendowy albo pełen pasji, ale zawsze bezpieczny, dziecięcy, wolny od wszelkich ponurych dylematów. Idylliczna bajka pęka. Zły los wygania pierwszą parę z raju.
Ale o jakim raju rozmawiamy? Patrząc z perspektywy historii medycyny, seks nigdy nie był wolny od zagrożeń. W najlepszym wypadku tylko taki bywał lub takim się jawił. W 1938 roku Alexander Fleming, Howard Florey i Ernst Chain wyizolowali penicylinę. Masowa produkcja ruszyła rok później. Kiła – jedna z najstarszych i najpoważniejszych chorób przenoszonych drogą płciową, do tej pory śmiertelna, trapiąca ludzkość od najmarniej sześciu stuleci – stała się wreszcie wyleczalna. Masowe zachorowania na AIDS pojawiły się najprawdopodobniej czterdzieści lat później. Tylko czterdzieści lat. O czym tu więc rozmawiać? O raju czy o jego złudzeniu?
Ale w 2006 roku nie wiedziałem żadnej z tych rzeczy. Nikt wokół mnie o tym nie mówił. Relacje seksualne nie były przedmiotem żadnych publicystyczych dyskusji, to się miało zacząć dopiero za parę lat. Z telewizora buczała za to pisowska „wiosna Polaków”, w ramach której lżenie gejów stawało się rodzajem politycznego sportu, metodą zjednywania wyborców i wzmacniania katolickiej mentalności. To nie był czas pogłębionego myślenia o seksualności, zwłaszcza mniejszościowej. To był czas walki o to, by w ogóle mieć do niej prawo.
Nic więc dziwnego, że w tekście, który wówczas napisałem dla „Gazety Wyborczej”, zrelacjonowałem napięcia między światem ludzi zakażonych i niezakażonych niczym relację z meczu w dwa ognie. Niby nawoływałem do zrozumienia, a jednak widziałem obie grupy jako stojące naprzeciw siebie drużyny, z których każda usiłuje drugą wywieść w pole. My chcemy uniknąć ich hifa, oni chcą nas oszukać, że go nie mają. W ogólnej rozgrywce nikt nie wygrywa, ale intencje wszyscy mają przybrudzone.
Dziś tak w ogóle nie myślę, ale dziś boję się hifa znacznie mniej. Wtedy jednak wydawało mi się, że powinienem bić na alarm, poprawiać świat swoim lękowym, neofickim poruszeniem, nie uwzględniając szeregu subtelności związanych ze sprawą. Na poziomie psychicznym chodziło o to, by przekierować złość na M. w stronę czegoś bardziej konstruktywnego. Oraz o to, by pozbyć się strachu, jaki wywołała we mnie sprawa Simona Mola, odreagowując w czynie reporterskim. Gdy tekst się ukazał, uznałem, że temat hifa jest w moim życiu zamknięty. Odtąd zawsze będę używać prezerwatywy, a na wieść o cudzym zakażeniu – uciekać.
I stało się. Przynajmniej co do pierwszego. W tym względzie M. może mnie traktować jako swój własny, indywidualny prewencyjny sukces. Tamten krótkotrwały romans i jego emocjonalna scheda oraz negatywny wynik z punktu anonimowego testowania dały zadowalający efekt – przywiązałem się do lateksu na dobre. Postrzegam go jako swojego najbliższego przyjaciela. Póki co się nie zawiodłem.
Tyle tylko, że lateksowa czapeczka nie chroni Czerwonego Kapturka przed wszystkim, co się wiąże z postacią Wilka. Można skakać po lesie, wywijać koszykiem, można nawet spodziewać się, że w razie napaści w ostatniej chwili uratuje nas Gajowy, ale podróż do domku Babci, kimkolwiek by ona była, nie odbywa się bez lęku.
Mogę się, dla świętego spokoju i bezpieczeństwa, zawinąć w folię spożywczą, niebezpieczeństwo ominie moje ciało, ale niekoniecznie mój umysł.
Tu właśnie zaczyna się drugi punkt mojego ówczesnego postanowienia. Mogę oczywiście uciekać na samą wzmiankę o hifie. Ale czy wtedy mam gwarancję, że ci, którzy o nim nie wspominają, rzeczywiście są od niego wolni? A ci, którzy o nim zwyczajnie nie wiedzą? Lub jeszcze inaczej: co z tymi, którzy chcą być uczciwi i informują w porę? Co jeśli tak bardzo chcą być uczciwi, że informują zbyt wcześnie? Tak wcześnie, że nie wiadomo, co zrobić – ani z tą informacją, ani z samym sobą. Kiedy jest ten właściwy moment, żeby wziąć nogi za pas, i czy rzeczywiście jego warunkiem powinien być status serologiczny?
*
Jest to fragment książki Jakuba Janiszewskiego Kto w Polsce ma HIV? Epidemia i jej mistyfikacje, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Pominięto wszystkie przypisy.
Jakub Janiszewski (1977) – dziennikarz radia TOK FM, reportażysta. Prowadzi audycję „Połączenie”, jest autorem głośnego reportażu Kręciła mnie taka moc w nim („Gazeta Wyborcza”, 2007) o czterech kobietach zarażonych wirusem HIV przez Simona Mola.