Outsourcing wizowy odciążył polskie konsulaty na Ukrainie, budzi jednak kontrowersje. I być może wcale nie rozwiązuje problemu ogromnego popytu na wizy.
Od sierpnia 2011 roku na Ukrainie funkcjonuje outsourcing wizowy – wprowadzono prywatne placówki, które w zastępstwie konsulatów zajmują się przyjmowaniem dokumentów, sprawdzaniem ich, ewentualną pomocą przy ich wypełnieniu, a także innymi niezbędnymi przy tym usługami, na przykład wyrabianiem ubezpieczenia. Skąd taki pomysł?
Ukraińcy otrzymują w polskich placówkach połowę wszystkich wiz, jakie państwa strefy Schengen wydają na Ukrainie. Jak wyjaśnia Stanisław Łukasik, naczelnik Wydziału Wschodniego Departamentu Konsularnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w 2010 roku osiągnięto na Ukrainie poziom 450 tysięcy wydanych wiz w skali roku i nie było już szans na jego znaczne zwiększenie. A popyt na wizy rośnie na Wschodzie dramatycznie. – Do pewnego stopnia mogliśmy go zaspokoić poprzez otwieranie nowych konsulatów, wysyłanie dodatkowych konsulów czy najmowanie nowych pracowników – mówi Łukasik. Odpowiedzią na ten problem miało być właśnie wprowadzenie outsourcingu. I tak na Ukrainie pojawiły się Punkty Przyjmowania Wniosków Wizowych (zwane także centrami wizowymi). Załatwienie w nich sprawy kosztuje dwadzieścia euro.
Obozowisko pod konsulatem
Niewydolność systemu wydawania wiz najbardziej widoczna była we Lwowie. Pod polskim konsulatem od zawsze ustawiały się tam olbrzymie kolejki. Ludzie przychodzili jeszcze w nocy, aby zająć jak najlepsze miejsce. Na placu przy placówce świadczono najprzeróżniejsze – niekonieczne legalne – usługi: stały tam budki i namioty z jedzeniem, można było zdobyć ubezpieczenie, zrobić sobie zdjęcie czy uzyskać pomoc przy wypełnieniu wniosku wizowego. Kwitł też handel miejscami w kolejce. Konsulat nie miał na to wpływu. Jedyne, co mógł zrobić, to wywieszać kartki przed wejściem informujące, że działalność ta nie ma nic wspólnego z polską placówką.
Bez szans na termin w konsulacie
Teraz Ukraińcy teoretycznie mają wybór, czy o wizę będę ubiegać się w konsulacie, czy w jednym z czternastu centrów wizowych w tym kraju. W praktyce jednak wybór ten jest bardzo ograniczony. O wizy w konsulatach mogą się starać przede wszystkim dyplomaci czy osoby podróżujące, w nagłych sytuacjach losowych. W przypadku pozostałych działa zasada „kto pierwszy, ten lepszy”, ale w rzeczywistości zapisanie się do konsulatu graniczy z cudem, ze względu na wprowadzony limit wydawanych tam wiz. W przybliżeniu wynosi on 25 procent.
– Prawo wyboru jest, ale nie ma równowagi. Jeśli limity, a tym samym terminy oczekiwania dla centrów i konsulatów byłyby takie same, to działalność Punktów Przyjmowania Wniosków Wizowych byłaby nieopłacalna i nie byłoby sensu wdrażać outsourcingu, bowiem oszczędności kadrowe w konsulatach byłyby niezauważalne. Ludzie myślą i liczą – gdyby mogli nie wydawać pieniędzy w punktach wizowych, to 99 procent z nich wybrałoby tę opcję. W poszczególnych konsulatach te limity mogą się nieznacznie różnić – wyjaśnia Łukasik.
Gdy 21 stycznia sprawdzałem terminy w konsulacie we Lwowie, wyświetlała się informacja, że brak wolnych aż do 18 marca, a późniejsze nie zostały jeszcze wprowadzone. W Odessie najbliższy termin złożenia wniosku wizowego to 7 marca. W Kijowie – 21 marca. W Łucku w ogóle brak terminów. Gdybym więc potrzebował szybko wizy, musiałbym pójść do centrum wizowego i zapłacić dodatkowe dwadzieścia euro (niezależnie od tego, czy ubiegałbym się o wizę płatną czy bezpłatną, do której mają prawo na przykład studenci). – W zeszłym roku mogłam składać wizę bezpośrednio w polskim konsulacie i było to za darmo. Teraz jestem zmuszona korzystać z płatnego Centrum Wizowego – przyznaje Natalija, studentka z Kijowa.
O problemie z terminami i pozornym wyborze opowiada nam także Natalija Czerny. Natalija chciała pomóc rodzinie w uzyskaniu wiz, aby mogli spędzić razem święta w Polsce. Pod koniec 2012 roku próbowała zarejestrować wniosek na styczeń 2013 roku, jednak pracownica konsulatu powiedziała jej, że to niemożliwe i odesłała ją do Punktu Przyjmowania Wniosków Wizowych. Tam ku swojemu zaskoczeniu Natalija usłyszała, że wniosek wizowy może być przyjęty od razu, a cała sprawa – przekazanie wniosku do Konsulatu RP, rozpatrzenie go i wydanie wizy – zostanie załatwiona w pięć dni. „Dlaczego placówka konsularna, uzasadniając to brakiem terminów, odsyła do PPWW, w którym za dodatkową opłatą w wysokości dwudziestu euro można jednak dokonać rejestracji wniosku?” – napisała oburzona w liście do redakcji.
Podobne zarzuty wysuwa w grudniowym „Biuletynie Migracyjnym” Joanna Fomina z Fundacji Batorego. Wskazuje też na inne problemy związane z outsourcingiem – ograniczenie kontaktu z konsulem, kiepską znajomość przepisów wizowych przez pracowników centrów oraz narzucanie konkretnych firm świadczących usługi bankowe i ubezpieczeniowe. „Centra wizowe są niewątpliwie potrzebne w miastach oddalonych od konsulatów, ale MSZ powinno raczej zapewnić odpowiednie środki konsulatom, niż polegać na systemie outsourcingu” – stwierdza Fomina w wypowiedzi dla „Biuletynu Migracyjnego”.
Nie ma alternatywy?
Stanisław Łukasik broni zewnętrznego systemu, ponieważ odciążył on konsulaty i umożliwił zwiększenie liczby wydawanych wiz: – W 2011 roku udało się nam wydać 570 tysięcy wiz. W 2012 roku było ich już blisko 650 tysięcy. Oznacza to dodatkowe 150 tysięcy wiz rocznie, wydanych właśnie dzięki wdrożeniu mechanizmu outsourcingu. To bardzo konkretna wartość.
Możliwe jednak, że outsourcing wcale nie rozwiązał problemu z rosnącym popytem na wizy i tłumami w polskich placówkach, a co najwyżej odsunął go w czasie. W konsulatach musi bowiem pozostać możliwość składania wniosków wizowych (a nie wyłącznie ich rozpatrywania). Tego wymaga Wspólnotowy Kodeks Wizowy. – To jest kwadratura koła. Wymagamy znacznie mniej dokumentów niż konsulaty innych państw i czynimy procedury jeszcze bardziej przyjaznymi, na tyle, na ile pozwala na to Kodeks Wizowy. Wszystko po to, żeby wydawać więcej wiz. Klienci natomiast, widząc, że polski konsulat otwiera się jeszcze bardziej, przychodzą liczniej. Jakie teoretycznie byłoby rozwiązanie tej sytuacji? Działanie w drugą stronę – zaostrzyć procedury. Gdybyśmy nagle od 1 stycznia zażądali większej liczby dokumentów, to od razu poszłaby informacja, że do polskiego konsulatu nie opłaci się chodzić – stwierdza Łukasik. Jak mówi jednak, takie działania nie zostaną podjęte, ponieważ „Ukraina jest naszym strategicznym partnerem, a rosnący ruch osobowy z tym państwem nie stwarza zagrożenia migracyjnego dla Polski ani strefy Schengen”.
O innych możliwościach Łukasik nie wspomina. A jest wyjście, które mogłoby naprawdę rozwiązać ten problem. Jak stwierdził eurodeputowany Paweł Kowal: „Trzeba […] mówić głośno, że wizy po prostu powinny zniknąć. Nie ma żadnych dowodów, że istotnie zmniejszają poziom przestępczości, jest natomiast pewne, że są utrudnieniem dla ludzi”.