Zachód mógł uważać Mali za wzór afrykańskiej demokracji, ale jego mieszkańcy, zwłaszcza traktowanej po macoszemu północy, czuli złą władzę na własnej skórze.
„Uratujcie Mali, zanim będzie za późno” – wezwała tuż przed Nowym Rokiem w „New York Times” Oumou Sall Seck. W 2004 r. Seck została pierwszą kobietą-burmistrzem miasta Goundam w północnej częsci Mali, od wielu miesięcy okupowanego przez islamistów. „Grupy przestępców, takie jak Ansar Dine i Ruch na Rzecz Jedności i Dżihadu w Zachodniej Afryce, wspólnie z przemytnikami narkotyków i uzbrojonymi separatystami zagrażają demokratycznym instytucjom, jedności narodowej i świeckości Mali” – alarmowała.
Konflikt w Mali jest ubocznym efektem „arabskiej wiosny”. Żyjący na Saharze Tuaregowie od dziesięcioleci walczą o niepodległość, a przynajmniej lepsze traktowanie przez rządy krajów regionu – w tym Mali – które odpowiadają na to represjami. W 2011 r. grupy Tuaregów wróciły z wojny w Libii, gdzie walczyły w służbie upadłego reżimu Kadafiego, uzbrojone po zęby i z nową wolą walki. Szybko zawarły sojusz z lokalnymi islamistami, których celem jest budowa państwa islamskiego w strefie Sahelu, i zaczęły wypierać armię rządową z miast na północy.
W marcu 2012 r., na kilka tygodni przed planowanymi wyborami, grupa malijskich oficerów obaliła demokratycznie wybranego prezydenta. W kraju zapanował chaos. Rebelianci błyskawicznie zajmowali kolejne miasta na północy, a armia zajęła się głównie sama sobą – i tłumieniem zamieszek w południowej, gęściej zaludnionej i bogatszej części kraju. Zachód najpierw wspierał armię malijską dostawami broni, potem także siłami lotniczymi, aż wreszcie Francja wysłała na miejsce wojska lądowe. Przed paroma dniami udało się im zatrzymać pochód rebeliantów grożący stolicy. W grudniu na wniosek Francji Rada Bezpieczeństwa ONZ zatwierdziła interwencję zbrojną. Być może nawet Polska wyśle do Mali instrukturów wojskowych.
W miarę sukcesów zbrojnych islamistów w zachodnich gazetach zaczęły pojawiać się pełne grozy świadectwa o wprowadzanych przez nowe rządy porządkach. Islamiści obcinają ręce za kradzież oraz współpracują z Al-Kaidą i regionalnymi ugrupowaniami islamskim (jak Boko Haram z niedalekiej Nigerii). Te informacje są uderzająco podobne do tego, co wcześniej pisano o rządach talibów w Afganistanie czy Al-Szabab w Somalii.
Są też zapewne prawdziwe: sami islamiści mówią, że sprawiedliwość wymaga obcinania rąk złodziejom.
W zachodnim przerażeniu brak jednak – jak to często bywa – świadomości, że porządki narzucane przez islamistów często są popularne wśród dużej części ludności, zmęczonej korupcją i biedą.
Nie sposób tego oczywiście zmierzyć w liczbach, bo nikt nie robi badań opinii na terenach kontrolowanych przez islamistów, ale żadna władza nie potrafi utrzymać się na samych represjach. Warto też pamiętać, że zawsze wygrywali w miejscach, w których państwo albo nie istniało w ogóle (jak w Somalii), albo było dysfunkcjonalne – zdolne do tego, żeby represjonować duże grupy ludności (np. Tuaregów w Mali), ale niezdolne do zapewnienia elementarnego poziomu usług publicznych, czyli szkół, dostępu do systemu sprawiedliwości, do wody.
Islamiści wygrywają wtedy, kiedy państwo jest nie tylko słabe, ale też opresyjne i odległe. Ich popularność w północnej Nigerii, w której chcą wprowadzić prawo religijne, nie bierze się znikąd: ma korzenie w korupcji i przestępczości, z którymi świeckie państwo nie umie sobie poradzić – a nawet więcej: nieszczególnie mu na tym zależy.
Z tej perspektywy Mali było idealnym miejscem islamskiej insurekcji. Zachód mógł uważać je za wzór afrykańskiej demokracji, ale dla obywatela, zwłaszcza mieszkańca słabo zaludnionej i traktowanej po macoszemu północy, możliwość głosowania w wyborach nie musiała być najważniejsza. Czuł złą władzę na własnej skórze. Państwo było też bardzo słabe.
Mali jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, a pustynię trudno kontrolować nawet najbogatszym. W tym regionie granice istnieją tylko na mapie, rząd kontroluje – jak widać, słabo – tylko miejscowości. Armia okazała się zdolna wyłacznie do gnębienia cywilów, ale już nie do walki ze słabym, ale zdeterminowanym napastnikiem. Więcej woli walki mają milicje obywatelskie, zakładane na południu za przyzwoleniem i poparciem rządu.
Zachód oczywiście ma dość siły zbrojnej, żeby zniszczyć islamistów i odebrać im terytorium – a wyprzeć ich z dużych miast. Partyzantka nie ma szans w otwartej walce z nowoczesną zachodnią armią. Byłoby bardzo zaskakujące, gdyby Francuzi – skoro już wysłali żołnierzy do walki na lądzie – przegrali z islamistami.
Zapewne za kilka tygodni, a najdalej miesięcy, wspólnota międzynarodowa ogłosi zwycięstwo, islamiści skryją się na pustyni, a w miastach na północy Mali będą pilnowały porządku kontyngenty wojsk z innych krajów afrykańskich. Wtedy o Mali nikt już nie będzie pisał w gazetach. Ale problemy oczywiście zostaną. I nic nie wskazuje na to, żeby nowy rząd tego kraju – jakikolwiek on będzie – mógł je lepiej rozwiązać niż stary. Kiedy bezpośrednie zagrożenie dla Zachodu słabnie, sprawa przestaje go interesować. Aż do następnego zwycięstwa islamistów.
Adam Leszczyński jest dziennikarzem i historykiem, pracuje w „Gazecie Wyborczej”. Należy do zespołu „Krytyki Politycznej”, współpracownik Instytutu Studiów Zaawansowanych. Ostatnio wydał Dziękujemy za palenie. Dlaczego Afryka nie może sobie poradzić z przemocą, głodem, wyzyskiem i AIDS (Warszawa 2012). Na wiosnę nakładem „Krytyki Politycznej” oraz ISP PAN ukaże się jego książka o polityce wzrostu w krajach peryferyjnych.