Prezydent nazwał nas pasożytami z wydziałów humanistycznych – mówi Marta Harasimowicz, liderka protestów przeciwko reformie wyższych uczelni w Czechach.
Dominik Łaciak: Zaczęło się od tego, że po maturze, w 2005 roku, wyjechałaś do Czech.
Marta Harasimowicz: Zdecydowałam, że chcę żyć poza Polską. Części mojej rodziny i wielu moim znajomym było tu bardzo ciężko, bezrobocie sięgało nawet 20 procent. Bałam się, że i mnie będzie. W dodatku przemiany na scenie politycznej nie były obiecujące. W siłę rosły dwie partie prawicowe, które dominują do dzisiaj.
Chciałaś zrobić sobie raj, a w Czechach trafiłaś na neoliberalną reformę szkolnictwa wyższego.
Zmiany zaczęto planować w 2010. To miała być największa reforma po 1989 roku, gruntownie przekształcająca czeskie wyższe uczelnie.
Na czym polegała?
Od ’89 system zarządzania uniwersytetami w Czechach jest bardzo samorządny, demokratyczny. Głównym organem decyzyjnym w każdej publicznej szkole wyższej jest senat, który wybiera społeczność uczelni, a więc studenci i pedagodzy. Trzeba zaznaczyć, że studenci mogą tworzyć nawet połowę tej izby.
I czym się zajmuje taki senat?
Decyduje o wszystkich najważniejszych sprawach: wybiera rektora i dziekanów, ma wpływ na otwieranie lub zamykanie kierunków, zarządza dobrami materialnymi szkoły. Na skutek reformy rola senatu miała być znacznie ograniczona. Szkołami miały zarządzać rady nadzorcze stworzone na wzór tych z sektora prywatnego. Tylko jedna trzecia ich członków byłaby wybierana przez społeczność akademicką, reszta przez rektora i ministra edukacji, który miałby teraz zdecydowanie większy wpływ na uczelnie.
Dla studentów najważniejsze było jednak wprowadzenie odpłatności za studia. Mówiło się o 10 tysiącach koron czesnego za semestr (ok. 1400 złotych). Studenci mieli brać na to pożyczki z banków. Pożyczki z sektora prywatnego miały właściwie w dużej mierze zastąpić system stypendialny.
Wtedy studenci wyszli na ulice?
Nie od razu. Z grupą znajomych studentów Uniwersytetu Karola, częściowo powiązanych z organizacją ProAlt, organizowaliśmy happeningi już w 2011, gdy wiadomo było o planach ministerstwa. Nie można powiedzieć, żeby nie spotkały się z odzewem, ale na protesty przychodziła najwyżej garstka studentów. Wydaje mi się, że wtedy pewne fakty do społeczności akademickiej jeszcze nie docierały.
Czara goryczy zaczęła się przelewać, gdy wyszła na jaw arogancja ministerstwa. Chcieli reformę przepchnąć tylnymi drzwiami, pomijając konsultacje z reprezentantami społeczności akademickiej. To tak rozeźliło pracowników naukowych, że zaczęli prowokować studentów do wystąpienia przeciw reformie.
I kiedy studenci wreszcie zrozumieli, co się dzieje?
Były takie dwa przełomowe momenty. 14 grudnia 2011 roku zorganizowaliśmy akcję protestacyjną przed Ministerstwem Edukacji, na którą przyszło około dwustu osób. Wtedy też niektóre senaty akademickie wydały oświadczenia krytykujące reformę, czasami w naprawdę mocnych słowach. Stało się dla nas jasne, że od tej pory protesty będzie można przenieść na uniwersytety. Zainteresowanie było wielkie.
Drugi przełomowy moment miał miejsce miesiąc później, 19 stycznia. Na Uniwersytecie Karola uchwalono rezolucję wzywającą wszystkie uczelnie do wystąpienia przeciwko reformie. Tego samego dnia zorganizowaliśmy demonstrację, dość spontaniczną, nie nagłaśnialiśmy jej szczególnie. Szliśmy sprzed Wydziału Prawa pod siedzibę rządu. Czterysta osób.
Założyliśmy inicjatywę „Za wolne szkoły wyższe”, do której przyłączyło się mnóstwo osób z całych Czech. Prócz naszej powstawały kolejne, autonomiczne, działające na różnych uczelniach – w Brnie, Ostrawie, Ołomuńcu, Hradcu Králové, Uściu nad Łabą, w Libercu… Protesty były zupełnie zdecentralizowane – nie chcieliśmy się wtrącać w działania w poszczególnych miastach. Chcieliśmy, żeby ten żywioł działał sam.
Punktem kulminacyjnym był Tydzień Niepokoju, od 26 lutego do 3 marca. Na czym polegał?
Wszystkie ośrodki nasiliły protesty. Środowisko akademickie przyłączyło się do nas, mimo że jest bardzo konserwatywne, a w Czechach nie ma tradycji protestu. Na Uniwersytecie Karola dzień największej demonstracji był całkowicie wolny od zajęć, podobnie w wielu innych miastach. Dostosowano do protestu bieg zajęć na uczelni – organizowano dyskusje poświęcone szkolnictwu, gorące debaty o polityce kulturalnej, projekcje filmów. Dzięki temu manifestacje osiągnęły rekordowe rozmiary, w Pradze na ulice wyszło 10 tysięcy osób.
To był największy studencki protest od czasów aksamitnej rewolucji.
A byli studenci, którzy się z wami nie zgadzali?
Można powiedzieć, że ci ze szkół ekonomicznych i technicznych. Ale to generalizacja, bo praska czy liberecka politechnika były mocno zaangażowane w opór.
Mieliście poparcie innych organizacji, na przykład związków zawodowych?
Dwie największe centrale związkowe wydały oświadczenia, niektóre wspierały nas bezpośrednio, jak związki nauczycieli, aktorów i pracowników kultury. Popierały nas teatry, galerie sztuki…
Politycy?
Zajmowali różne stanowiska. Partie rządowe, czyli prawica konserwatywno-liberalna i populistyczna, krytykowały protesty. Prezydent nazwał studentów, którzy nie chcą płacić za studia, nieprzystosowanymi do społeczeństwa pasożytami z wydziałów humanistycznych, którzy nie są potrzebni gospodarce, więc i tak pójdą na bezrobocie. Minister edukacji zarzucił rektorowi Uniwersytetu Karola, że nawołuje do zamieszek. Niektóre media, głównie telewizje, próbowały udowadniać, że studenci nie wiedzą, przeciw czemu protestują.
Wsparła nas socjaldemokracja, komuniści i Zieloni. Mimo to staraliśmy się politycznie nie etykietować protestów, bo to mogłoby nas podzielić.
To trochę jak w Polsce. Nie róbmy polityki, manifestujmy przeciwko ACTA.
Nie ma sensu się okłamywać, że to nie była polityczna sprawa. Samo uczestnictwo było aktem politycznym. Akurat najaktywniejsi studenci w ramach naszego Wydziału Filozoficznego byli co najmniej sympatykami lewicy, więc pewne treści staraliśmy się przemycić. Ale nie zdominować przekazu.
Przejrzałem zdjęcia z demonstracji. Obok haseł „Ulice są nasze” pojawiają się transparenty z datami 1968, 1989, 2012.
Chcieliśmy w ten sposób przywrócić podmiotowość polityczną studentom. Pamiętajmy, że czescy studenci odegrali wyjątkową rolę w trakcie aksamitnej rewolucji, byli też aktywni – jak na całym świecie – w 1968.
No i jak się to wszystko skończyło?
Nie skończyło się. Nowelizacja nie przeszła, minister edukacji podał się dymisji, ale i tak nie jest różowo. Rząd cały czas chce wprowadzić opłaty za studia.
I co teraz? Powtórka z rozrywki?
Mamy problem, bo wielu studentów i pedagogów uznało, że skoro rząd wycofał ustawę, to sprawa się rozwiązała. Oczywiście niektóre ze studenckich grupek ciągle są aktywne, ale to za mało – tylko że sami zrezygnowaliśmy z instytucjonalizacji, bo uznaliśmy, że to podważyłoby naszą wiarygodność. Naszą siłą jest spontaniczność. Mam jednak nadzieję, że podłożyliśmy fundamenty pod pewną tradycję. Dla większości studentów to był pierwszy protest w ich życiu.
Marta Harasimowicz – studencka aktywistka, współliderka akcji protestacyjnej i grupy „Za wolne szkoły wyższe”. Mieszkała w Opolu i Warszawie, teraz czuję się stuprocentową prażanką.