Sorrentino dowodzi, że wciąż jeszcze we współczesnym kinie można zrobić rewelacyjny film o chłopcu uwięzionym w ciele starzejącej się gwiazdy. O Wszystkich odlotach Cheyenne'a pisze Jakub Majmurek.
Wszyscy znają słynne powiedzenie Hitchcocka, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąć. Paolo Sorrentino, którego polscy widzowie mogą kojarzyć ze świetnego Boskiego, w swoim amerykańskim debiucie postanowił chyba całkowicie zignorować złotą regułę mistrza suspensu. W pierwszych dwudziestu minutach jego Wszystkich odlotów Cheyenne’a (This Must Be the Place) praktycznie nic się nie dzieje. Widz ma wrażenie, że obcuje z jakąś koszmarnie nieudaną podróbką Somewhere. Między miejscami Sofii Coppoli.
Tyle że zamiast Stephena Dorffa w roli zblazowanego gwiazdora filmowego nudzącego się w Chateau Marmont, mamy Seana Penna w fantastycznej charakteryzacji i makabrycznie niedopasowanej fryzurze w roli znudzonego gwiazdora rocka. Grany przez Penna Cheyenne wegetuje w swoim domu w Irlandii. Choć od lat niczego nie nagrał i nie dał żadnego koncertu, na co dzień, nawet wychodząc po mleko i pizzę do odgrzania, wkłada sceniczny kostium i robi makijaż. Dawny gwiazdor, snujący się po miasteczku i zbyt dużym domu, toczący anemiczne rozmowy z żoną i kilkoma przyjaciółmi, równie dziwacznymi i życiowo wykolejonymi jak on sam, cały czas wygląda, jakby był pod wpływem silnego środka odurzającego o depresyjnym działaniu. Mimo kilku świetnie zainscenizowanych scen (Sorrentino już w Boskim udowodnił, jak wielkim jest stylistą i jak potrafi wygrywać każdy detal) wszystko to bardziej męczy, niż bawi; widzieliśmy to już nie raz i nie dwa w kinie. I nudę, i bezruch, i upadłą gwiazdę.
Gdy już zaczynamy się bać, że wszystko to potrwa jeszcze co najmniej godzinę, następuje nagły zwrot akcji. Cheyenne udaje się za ocean, by pochować ojca, z którym od dawna był w konflikcie. Ojca, ocaleńca z Zagłady, przez całe życie dręczyła jedna obsesja: znaleźć swojego oprawcę z obozu koncentracyjnego. Cheyenne, by pokonać poczucie winy, wyrusza, zaopatrzony w zbierane przez ojca przez całe życie wskazówki, na poszukiwanie zbrodniarza wojennego, który ukrywa się gdzieś w głębi amerykańskiego kontynentu. Od tego momentu radykalnie zmienia się konwencja filmu, który płynnie przechodzi w film drogi, a jego tematem staje się przede wszystkim Ameryka.
Sorrentino, europejski twórca Stanach, wchodzi w dialog z filmowymi przedstawieniami Ameryki tworzonymi przez Europejczyków. Oglądając Wszystkie odloty… nie sposób oprzeć się skojarzeniom z takim filmem jak Paryż, Teksas Wima Wendersa – zresztą Harry Dean Stanton, grający u Wendersa główną rolę, tu wciela się w jedną z wielu dziwacznych postaci drugiego planu, na jakie Cheyenne natyka się w swojej podróży przez kontynent. Tak jak Wendersa, Sorrentino interesuje Ameryka wielkich przestrzeni, bezdroży, poboczy, pustkowi, prowincji, tego, co z europejskiego punktu widzenia dziwaczne i marginalne. To w tej Ameryce Cheyenne odnajduje spokój, godzi się z martwym ojcem i sobą.
Już w swoich poprzednich filmach Sorrentino umiejętnie łączył gatunkowe konwencje (na ogół w nieoczywisty sposób mieszając je ze sobą) i własny, autorski rys. W Konsekwencjach miłości melodramatyczną historię o „miłości szalonej” pożenił z kinem gangsterskim, w Boskim – kino gangsterskie zrobione w estetyce Tarantino z dramatem politycznym o kulisach włoskiej partii władzy. We Wszystkich odlotach… łączy kino drogi, konwencję filmu o upadłej gwieździe (kino kocha ją co najmniej od Bulwaru Zachodzącego Słońca) i film o Zagładzie.
Ciągle powracający w kinie temat Holocaustu często ulega w nim banalizacji, zamienia się w sztampę. W rękach wielu reżyserów Zagłada staje się narzędziem łatwego moralnego szantażu, zmuszającego widza do oglądania z szacunkiem absolutnych gniotów (w Polsce ostatnio był to przypadek Joanny Feliksa Falka). Sorrentino wrzuca ten temat w pozornie trywialną, melancholijno-komiczną poetykę, co daje filmowi oddech i przełamuje emocjonalne i moralne klisze.
Tadeusz Konwicki lubił mówić, że jak już kompletnie nie ma się pomysłu na film, to zawsze można zrobić wzruszające dzieło o małej żydowskiej dziewczynce w czasie okupacji. Sorrentino dowodzi, że wciąż jeszcze we współczesnym kinie można zrobić rewelacyjny film o chłopcu uwięzionym w ciele starzejącej się gwiazdy, który zmagając się z uniwersalną traumą Zagłady, radzi sobie także ze swoją własną.