Czytaj dalej

Wszyscy tu jesteśmy Amerykanami [fragment powieści]

Ale ci Amerykanie tutaj są inni. Ci chodzą na bale. Dobrze się ubierają, dbałość o higienę praktykują najbardziej zaawansowanymi metodami, sprawnie obracają się w świecie złożonych inwestycji i aż wibrują od przyjemności, jakie daje wygodne życie.

Święto Dziękczynienia, stadion Dallas Cowboys. Drużyna Bravo w przerwie misji w Iraku objeżdża Teksas z serią spotkań poświęconych swojej bohaterskiej, niespełna czterominutowej akcji bojowej. Pośród żołnierzy jest wrażliwy dziewiętnastolatek Billy Lynn, który próbując ratować kolegę podczas ataku nad kanałem Al-Ansakar, mimowolnie stał się bohaterem i symbolem walki z terroryzmem. Publikujemy przedpremierowy fragment satyrycznej powieści wojennej amerykańskiego pisarza i reportera Bena Fountaina, nagrodzonej m.in. Amerykańską Nagrodą Krytyków Literackich i  Los Angeles Times Book Prize, zekranizowanej przez Anga Lee, która ukaże się w marcu nakładem wydawnictwa Czarne.

***
Norm. Onże Sam, we własnym ciele. Życie w tak znacznej części składa się z bezwładnego dryfowania, przelotne mięsiste czy kwaśne smaki z poszczególnych dni zlewają się ze sobą, aż w końcu wszystko staje się wielkim glutem niczego. Tak mało jest chwil, które możesz wskazać palcem i powiedzieć: tak, to był historyczny moment, tego dnia stało się coś wielkiego, ale najwyraźniej to ma być jedna z nich, bo fotografowie i kamery wideo śledzą każdy ruch Norma. A ten promienieje – nie to, żeby był mężczyzną przystojnym, raczej lśni celebryctwem sporej mocy, i w tym zresztą tkwi problem, bo mózg musi forsownie dostosować wersję medialną do rzeczywistej osoby – ta jest wyższa od obrazu, który zawczasu miało się już w głowie, czy może bardziej barczysta, starsza, bardziej cielista, młodsza, w każdym razie obie wersje rozchodzą się w jednym aspekcie, co sprawia, że to wszystko wydaje się trochę nierzeczywiste, a tak w ogóle, to Billy’emu odwala ze strachu. Spotkał się już osobiście z prezydentem, ale jeśli mierzyć nerwowością, to ta dzisiejsza feta jest ważniejsza, stanowi poważniejsze wyzwanie dla niestałej definicji siebie samego, jaką posiada Billy. Poznawanie ważnych ludzi to delikatna sprawa. Czy to zbliżające się spotkanie uczyni go lepszym? Umocni go? Umniejszy? Poprzedniego dnia zapytał Dime’a: Co ja mam mu powiedzieć? Dime prychnął. Ni chuja nie musisz mu mówić, Billy. On sam zajmie się całym gadaniem. Mów tylko tak, proszę pana, nie, proszę pana, jak rzuci śmieszne, to się śmiej, i nic więcej nie musisz robić.

Poznawanie ważnych ludzi to delikatna sprawa. Czy to zbliżające się spotkanie uczyni go lepszym? Umocni go? Umniejszy?

Norm posuwa się wzdłuż linii powitalnej. Nim dotrze do Billy’ego, ten młody żołnierz już prawie mdleje.
– Specjalista Lynn – mówi Norm, zawiesza głos, by taksująco zmierzyć go spojrzeniem. – Bardzo chciałem się z panem spotkać. – A Billy czuje, że zaczyna lewitować, unoszony na pianie rozpalonych do białości reflektorów kamer i szpil fleszy fotografów, ta sesja zdjęciowa jest jak parująca beza, a przez to, że jest zbakany, wszystko widzi jak na zwolnionym filmie z kamery robiącej wciąż najazdy i odjazdy. Norm ściska jego dłoń, auć, miażdżący uchwyt samca alfa – facet, weź sobie nie żałuj, unieś nogę i szczaj na całą salę! Duma, mówi, ale to słowo dociera do ucha Billy’ego zniekształcone i nabrzmiałe, jakby odtworzone ze spowolnionej taśmy, dddduuuuuuUUMMMAaaaaaa. Potem odwaga, ooooooDWWAAaagaaa. Służba, ssssłuuuuuŻŻŻżbbbbaaaa. OoooffiiaaaaRRRRNnnośśść. HooooONNnnorrrr. DeeeterrRRRminaaaCsssjaaa.

– Jesteś chłopak z Teksasu – mówi Norm, a jego głos brzmi tak, jakby coś przeżuwał, takie lekkie zgrubienie podniebienia, jakby miał aparat ortodontyczny, z tych, które mocuje się z tyłu zębów. – Ze Stovall, zgadza się? Tam, gdzie są pola naftowe? – Wspomina o medalach zdobiących pierś Billy’ego, oświadcza, że jest z niego szczególnie dumny, „jako z bratniego Teksańczyka”, ale nie jest tym zaskoczony, wcale go to nie dziwi, to naturalne, że rodowity Teksańczyk będzie się wyróżniał podczas służby w wojsku.

– Wszyscy wiedzą, że Teksańczycy to najlepsi żołnierze – ciągnie, uśmiecha się, to nie tyle żart, co raczej taka kpiąca forma podbijania stanowego bębenka. – Audie Murphy, bohaterowie Alamo… stajesz się teraz częścią wspaniałej tradycji, wiedziałeś o tym?

– Nigdy nie myślałem o tym od tej strony. – Billy najwyraźniej odpowiedział prawidłowo, bo z tłumu płynie fala przyjaznego śmiechu, tak, ludzie patrzą na niego, ich twarze wyznaczają krawędź pęcherza świateł kamer, zniekształcone jak w rybim oku, wypuczone jajowato. Adrenalina w głowie wyje jak krajzega. A Norm mówi. Norm wygłasza regularną mówkę. Ma może z cal wzrostu więcej od Billy’ego, ten zadbany sześćdziesięciopięciolatek o krzepkim karku, włosach podbarwionych na odcień brzoskwini i o trapezoidalnej twarzy, szerokiej u dołu, zwężającej się przez skronie aż ku przyprasowanemu płaskowyżowi włosów na szczycie. Jego oczy mają upiorny odcień błękitu, jak promieniowanie zimnej fuzji, ale to poligon jego twarzy budzi prawdziwy respekt i fascynację, ten sławetny pysk, tylekroć przykrawany, podciągany, spinany, dopełniany i złuszczany, bo saga kosmetycznych autokorekt Norma była szczegółowo raportowana w wiadomościach lokalnych i stanowych. Jak na razie rezultat przykuwa uwagę dość dramatycznie, niczym plac z wyprzedażą odświeżonych atrakcji z lunaparków. Usta, wydaje się, zostały podciągnięte o parę szwów zbyt ciasno. Nieco jakby azjatyckie fałdy w kącikach oczu sugerują uwodzicielską, może wręcz niewieścią wrażliwość, jakby modelowano je na seksownym obrazku z legendy o Pocahontas. Cera Norma ma wpadający w ochrę odcień różu, jak stara, wielokrotnie spierana plama po keczupie. Tyle pracy, a rezultat ani dobry, ani zły, tylko kosztowny – później Billy’ego najdzie refleksja, że właściwie ten sam rezultat dałoby się osiągnąć, tapetując twarz banknotami tysiącdolarowymi.

– Oddaliście Ameryce jej dumę – mówi Norm, a wiadomość ta przybiera postać drobnych bąbelków rozrywających się w mózgu Billy’ego. Ameryce? Serio? Całemu krajowi, cholera?! Ludzie jednak klaszczą, a Billy nie ma odwagi wdawać się w kłótnię, zresztą zaraz przedstawiają go pani Normowej, zadbanej pani w określonym wieku, o ciemnych włosach nastroszonych w chmurę. Ładna jest. Jej ciemnofioletowe oczy nie do końca łapią ostrość. Uśmiecha się, ale to czysto towarzyski grymas, nic od siebie, Billy dochodzi więc do wniosku, że albo babka jest na prochach, albo brutalnie oszczędza energię. Jeśli jest snobką, nie ma sprawy, w końcu która kobieta miałaby lepszy tytuł do praw i przywilejów suczej wścieklizny, jeśli nie Pierwsza Dama Dallas Cowboys? Prawdę mówiąc, od tej jej suczystości aż trochę mu staje – Ej, Mały, myśli sobie, LEŻEĆ, przecież ona jest w tym wieku, że mogłaby być twoją mamą – ale teraz szturmuje go już reszta klanu, dzieci Norma, mężowie i żony tychże dzieci, potem nieprzeliczona horda wnucząt, a każde obdarzone czworoboczną twarzą Oglesbych, kiedy zaś przejdzie już ta fala, wokół szeregu powitalnego rozpętuje się małe kongo. Ludzie są nabuzowani: bliskość Bravo wyzwoliła w nich szampański nastrój, nawet oni, tacy ważni i zamożni, nawet im trochę odbija, kiedy Bravo są w pobliżu. Czyżby to dlatego, że czują zapach krwi? Nieznajomi pozwalają sobie na wiele z młodym ciałem Billy’ego, wbijają palce w ramiona i barki, ściskają nadgarstki, po męsku oklepują plecy. Nie posiadają się z zachwytu. Przysięgają wierność sprawie i dozgonną wdzięczność. Starsza pani o iście królewskim wyglądzie pyta go o wiek.

– Wyglądasz tak młodo! – woła, ale kiedy słyszy odpowiedź, odrzuca włosy z czoła i odwraca się, jakby jej skłamał. O autografy proszą go mali chłopcy w marynarkach i pod krawatami. Ktoś podaje mu colę w plastikowym kubku. Przed Tournée Zwycięstwa Billy nie znosił takich wielkich przyjęć, spiętych pogawędek i nerwowego snucia się z miejsca na miejsce, ale nie jest aż tak źle, kiedy ludzie sami chcą z tobą rozmawiać.

– Byłeś w Białym Domu – zagaduje go jeden.
– Zgadza się.
– Spotkałeś George’a i Laurę? – pyta z nadzieją jego żona.
– Cóż, mieliśmy spotkanie z panem prezydentem i z Cheneyem.
– To musiało być okropnie ekscytujące!
– I było – uprzejmie odpowiada Billy.
– A o czym rozmawialiście?
Billy się śmieje.
– Nie pamiętam! – To prawda, rzeczywiście nie pamięta. Było tam trochę dowcipkowania, takie dobroduszne męskie pogawędki. Dużo uśmiechów, mnóstwo dyrygowanego pozowania do zdjęć. W pewnym momencie Billy uświadomił sobie, że oczekiwał po prezydencie zachowania świadczącego o… no cóż, zakłopotaniu? Zawstydzeniu? W końcu wszystko zostało koncertowo spierdolone. Jednak głównodowodzący sił zbrojnych wydawał się w pełni zadowolony z tego, jak stoją sprawy.

– Bo wiesz – kobieta nachyla się ku Billy’emu, jakby miała mu powierzyć poufne informacje – my tu poniekąd traktujemy George’a i Laurę jak swojaków. Po zakończeniu tury w Waszyngtonie wrócą do Dallas.
– Aha.
– Parę tygodni temu byliśmy w Białym Domu – podejmuje wątek ten facet – mieli oficjalną kolację dla księcia Karola i Camilli. Słuchaj, rodzina królewska to naprawdę wspaniali ludzie, zupełnie bezpretensjonalni. Z księciem Karolem da się porozmawiać na każdy temat.
Billy kiwa głową. Zapada milczenie. W samą porę reflektuje się i pyta:
– Więc o czym rozmawialiście?
– O łowiectwie – odpowiada tamten. – Książę lubi strzelać do ptaków, tak jak ja. Głównie pardwy i bażanty.

Kilka par, opalonych, pięknie wystylizowanych, wciągnęło majora Maca w intensywną konwersację. Major przytakuje, marszczy brwi, zaciska wargi – potrafi udawać pełne skupienie jak zawodowiec. Dime i Albert zostali wchłonięci przez świtę Norma, co Billy’ego podnosi na duchu, bo to dowód, że moc Dime’a jest wielka, skoro utrzymuje go nawet na tak niebotycznych wysokościach. Amerykanie, mówi sobie, rozglądając się po apartamencie. Wszyscy tu jesteśmy Amerykanami – trochę tak, jakby nagle uświadomić sobie, że ma się w ustach język, że pojawiła się jakaś kwestia, której przedtem nie było.

Ale ci Amerykanie tutaj są inni. Ci chodzą na bale. Dobrze się ubierają, dbałość o higienę praktykują najbardziej zaawansowanymi metodami, sprawnie obracają się w świecie złożonych inwestycji i aż wibrują od przyjemności, jakie daje wygodne życie – wykwintnych posiłków, dobrych win, wprawy w grach i sportach, znośnego otrzaskania z europejskimi stolicami. Nawet jeśli nie są tak nieskazitelnie urodziwi jak modelki czy aktorzy filmowi, to bez wątpienia dana im jest żywotność i styl, powiedzmy, ludzi z reklam viagry. Chwile na osobności w towarzystwie Bravo to tylko jedna z dostępnego im wachlarza rozrywek i gdy Billy o tym myśli, zaczyna czuć pewne rozgoryczenie.

Amerykańscy liberałowie odkrywają, że „byli głupi”

Nie to, żeby im zazdrościł, raczej jest dogłębnie przerażony. Lęk przed powrotem do Iraku równa się najczarniejszej nędzy i dokładnie tak czuje się Billy w tej chwili, biedny, jak obszarpane bezdomne dziecko, które nagle rzucono pomiędzy milionerów. Śmiertelny lęk to getto dla ludzkiej duszy, a wyzwolenie się od niego to coś jakby psychiczny ekwiwalent odziedziczenia stu milionów dolarów. Tego właśnie tak naprawdę zazdrości tym ludziom, tego luksusu, że zgroza to dla nich tylko temat do konwersacji, a jemu właśnie zrobiło się tak strasznie żal siebie samego, że najchętniej rozpłakałby się w głos.

Długi marsz w połowie meczu - okładkaJestem dobrym żołnierzem, mówi sobie, przecież jestem dobrym żołnierzem, nie? Więc co to może znaczyć, kiedy dobry żołnierz czuje się aż tak źle?

przeł. Tomasz Gałązka

***
Ben Fountain (ur. 1958) jest wielokrotnie nagradzanym amerykańskim pisarzem i reporterem. W 2007 roku otrzymał nagrodę PEN/Hemingway za książkę Brief Encounters with Che Guevara, a w 2012 roku Amerykańską Nagrodę Stowarzyszenia Krytyków za Długi marsz w połowie meczu. Publikuje m.in. w „Harper’s”, „The Paris Review” i „The New York Times”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij