„Cały świat odetchnął z ulgą” – pisano, gdy Trump przegrał wybory. Z pewnością odetchnęło liberalne „skrajne centrum”, które niczego nie pragnie tak bardzo jak powrotu do tak zwanej normalności, sprzed ponurego karnawału administracji Trumpa. Jarosław Pietrzak przypomina, jak ta normalność wygląda – i czego możemy się spodziewać po nowym prezydencie USA.
Kurz opada, czas ochłonąć. Prezydent elekt wygrał, bo nie jest Trumpem, i na tym w zasadzie lista jego cnót się kończy. Nadzieje na to, że głowa najpotężniejszego supermocarstwa przestanie zachowywać się jak pajac i spędzać noce na Twitterze, będą mogły się spełnić, ale to chyba wszystko. I nic tu nie pomoże mityczna „presja z lewej strony”, która zdaniem optymistów mogłaby ciągnąć administrację Bidena w stronę rozwiązań postępowych czy choćby odpowiadających poważnie na katastrofę klimatyczną.
Nie chodzi nawet – albo nie tylko – o to, że zdominowany przez republikanów Senat i konserwatywny Sąd Najwyższy będą mu rzucać kłody pod nogi. Rozwodnione „postępowe” akcenty w programie Bidena to jedynie wabiki rzucone sierotom po pokonanych przez Bidena na wcześniejszych etapach tej kampanii pretendentach do demokratycznej nominacji, Berniem Sandersie i Elizabeth Warren. Zza figury Bidena łypie tylko źle skrywane pragnienie elit Partii Demokratycznej, by jakimś magicznym gestem odczarować porażkę Hillary Clinton, wymazać cztery lata prezydentury Trumpa i powrócić do „złotego wieku”, jakim było niezmącone imperialne panowanie Baracka Obamy. Biden, wiceprezydent w tamtej administracji i współbohater ich fotogenicznego bromance’u, miałby być sposobem na powrót do starych dobrych czasów, kiedy wszyscy jeszcze wierzyli, że Ameryka przewodzi światu, a Ameryce – demokraci. Historia wróciłaby na swój właściwy, „normalny” tor, a cyrk ostatniego czterolecia można by puścić w niepamięć.
Ale republikański Senat to dla takiego cynika jak Biden właściwie prezent od losu, wymarzona sytuacja. Studnia wypełniona po brzegi wymówkami – dlaczego tego się nie da, to się nie uda, a z tamtego trzeba na razie z rezygnować – nigdy nie wyschnie.
Zachowawcze centrum Partii Demokratycznej słabnie, więc znów podstawia nogę lewicy
czytaj także
Nadzieje, że wraz z Bidenem nadejdzie jakaś zmiana, są jeszcze bardziej naiwne niż te wiązane dwanaście lat temu z jego przełożonym. Obama przynajmniej był młody, charyzmatyczny i wstępując do Białego Domu, nie miał jeszcze krwi na rękach (chociaż szybko ten brak nadrobił). By jednak żywić nadzieje co do Bidena, trzeba wyprzeć ze świadomości cały jego dotychczasowy dorobek oraz postrzegać prezydenturę Trumpa jedynie jako aberrację, zaburzenie w dotychczasowym funkcjonowaniu amerykańskiej „demokracji”. Trump jest tymczasem konsekwencją dziesięcioleci neoliberalnych administracji, które zdestabilizowały gospodarkę, skazały miliony Amerykanów na akceptację powolnego pogarszania się ich położenia, a zwłaszcza położenia ich wkraczających w dorosłość dzieci. Jednocześnie, jako jedyny język, w którym mogą wyrazić swoje frustracje, rzuciły im język uprzedzeń rasowych, wojen kulturowych, wiecznego starcia na wyzwiska wielkomiejskich liberałów z „redneckami”.
Kiedy marchewkowego klauna zastępuje starzec obwąchujący kobiety i dziewczęta, zdradzający w kampanii symptomy demencji, trudno nie myśleć o chylących się ku upadkowi imperiach z przeszłości. Siłą rzeczy narzuca się wspomnienie późnego Breżniewa. Młody Biden wykręcił się co prawda od poboru na front w Wietnamie (żaden z dotychczasowych prezydentów USA nie walczył na tej wojnie), ale kiedy jego koledzy na uniwerku aktywnie protestowali przeciwko wojnie, on omijał ich demonstracje szerokim łukiem, by chadzać na pizzę z podobnymi sobie bubkami z zamożnych rodzin. Dziś nie tylko tego nie ukrywa, ale jego kampania używała wręcz tych wspomnień jako dowodu, że „co z niego za komunista, nigdy nie był radykałem”.
Znieść kapitalizm czy reformować? A może dać dzieciom gramofony? [debata w Partii Demokratycznej]
czytaj także
Jako młody kongresmen nie mógł już dłużej nie mieć zdania, jeśli chciał zdobywać głosy demokratycznych wyborców. Wtedy stał się przeciwnikiem tej wojny i amerykańskich interwencji za granicą, nigdy jednak nie zrezygnował z dobrej dawki „prawdopośrodkizmu”. Interwencje militarne są złe, ale wiadomo: Sowieci nie zasypiają gruszek w popiele. Od tamtego czasu dryfował już jedynie coraz bardziej na prawo. Z może jednym znaczącym wyjątkiem: był przeciwko apartheidowi w RPA, gdy USA wciąż ten reżim wspierały.
Kiedy Bill Clinton, pierwszy sekretarz neoliberalizmu triumfującego, zabrał się za ostateczne demontowanie resztek amerykańskiego państwa opiekuńczego i wszystkiego, co się jeszcze ostało z kultury stabilnego zatrudnienia, dla ludzkich odpadów tych procesów miejsce miało być tylko w więzieniach, których populacja właśnie wtedy wielokrotnie wzrosła. Do dziś populacja amerykańskich więzień już nie spadła. Na przestrzeni dwóch pierwszych dekad XXI wieku amerykańskie więzienia zamieszkiwało zwykle więcej ludzi niż więzienia w Chinach i Indiach razem wziętych. Jest to dziedzictwo także Bidena, który jako senator osobiście się do tego przyczynił, tworząc projekty ustaw wymuszających na władzach stanowych coraz surowsze karanie, przede wszystkim tych przestępstw (i „przestępstw”), które popełniają biedni, w szczególności „kolorowi” (częściej są biedni), bo przecież nie bankierzy, spekulanci giełdowi czy handlarze bronią.
Zwycięstwo Bidena przedstawia się jako wygraną „postępowości”, choćby niedoskonałej, na podstawie głosów, które zdobył wśród wielkomiejskiej klasy robotniczej oraz mniejszości rasowych i etnicznych (bo już nie białych kobiet – te w większości głosowały na Trumpa). Tyleż to prawda, co i dowód, jak dalece przegniły jest amerykański system polityczny.
czytaj także
Robotnikom kazano wybierać między kandydatem Wall Street a miliarderem od nieruchomości i reality TV, który pozuje na trybuna „zwykłych ludzi”, tasując ich realne frustracje z wulgarnym rasistowskim bełkotem. Zagłosowali częściej na Bidena nie dlatego, że czują wobec niego jakiś entuzjazm (a kto czuje? – nawet finansujący jego kampanię miliarderzy unikali fotografowania się z nim). Głosowali przeciwko Trumpowi, żeby pokazać, że ten bełkot to nie ich głos.
Czarnym kazano wybierać między marchewkowym Kaligulą, puszczającym oko do neonazistów, którzy strzelają do nich w ich parafiach, a facetem, który do spółki z Clintonem wsadzał miliony ich braci, mężów, synów i ojców do więzień. Obraźliwa beznadzieja takiego „wyboru” nie czyni jednej z tych opcji „postępową”.
czytaj także
Są wśród czarnych tacy, którzy woleli zapomnieć o wszystkim i zainwestowali w Bidena realne nadzieje. Te nadzieje zostaną niechybnie zawiedzione. Człowiek, który powsadzał do więzień ich braci, mężów, synów i ojców, nikogo stamtąd nie wyciągnie ani krzywdom zadość nie uczyni. Senat zdominowany przez republikanów pomoże mu ze wszystkich obietnic się wykręcić. Odkręcenie wyroków za marihuanę już spadło z agendy Bidena, a dzień jest jeszcze młody. Jak wiemy od Michelle Alexander, autorki książki The New Jim Crow: Mass Incarceration in the Age of Colorblindness, tryby „wojny z narkotykami” przemieliły już grubo ponad 30 milionów ludzkich istnień. Co dziesiąty Amerykanin, ze szczególną nadreprezentacją czarnych i Latynosów (na których spadają też znacznie wyższe wyroki), odbył albo obecnie odbywa wyrok więzienia w jakimś związku z narkotykami.
Są wśród czarnych i Latynosów tacy, którzy opowiedzieli się za Bidenem, bo jego wice zostanie Kamala Harris, i tacy, którzy wierzą, że gorzej niż pod Trumpem być już nie może. Niestety, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Rasowe napięcia i przemoc (tak policji, jak rasistowskich gangów) nie ustaną, będą narastać. Socjolog Walden Bello tłumaczy z Filipin, jak i dlaczego tak się będzie działo. Amerykańskie społeczeństwo już się rozpadło – politycznie, kulturalnie, ideologicznie, rasowo – na tak oderwane i wrogie sobie bloki, że to już w zasadzie stan przedednia wojny domowej. Trump nie dlatego udaje, że kontestuje wynik wyborów, że zamierza przeprowadzić zamach stanu (pandemia dała mu ogromne możliwości wprowadzenia instrumentów stanu wyjątkowego, a jednak nie potrafił albo nie chciał tego zrobić), a po to, żeby stworzyć swoim wyznawcom narrację o ich krzywdzie, o wyborach skradzionych przez liberałów i „kolorowych”, wokół której skupi się teraz ich polityczna tożsamość, napędzając kolejne eskalacje przemocy w najbliższej przyszłości.
czytaj także
Media neoliberałów, zadowolone, że do Białego Domu wróci zaufana ekipa, stopniowo – co niekoniecznie znaczy, że powoli – stracą zainteresowanie i przychylność dla sprawy Black Lives Matter. Będą reanimować narrację, którą stosowały w czasach Obamy: o „postrasowym” społeczeństwie, które już przecież wyrosło z rasizmu, więc czego wy na tych ulicach jeszcze chcecie – w tej roli może z powodzeniem wystąpić wiceprezydentka Kamala Harris. A najpiękniejszy z dotychczasowych prezydentów będzie zawsze w pogotowiu, by tu uścisnąć się z Bidenem do obiektywów CNN i „New York Timesa”, a tam wygłosić jakieś miłe słowo.
Amerykanie wybierają prezydenta nie tylko sobie, ale i – na nieszczęście nas wszystkich – reszcie świata, która musi się potem zmagać z konsekwencjami, np. wojnami i zamachami stanu. Administracja Obama-Biden przez osiem lat nie zakończyła ani jednej z wojen odziedziczonych po Bushu juniorze, rozpoczęła za to kilka nowych: „jawne” wojny w Libii i Syrii oraz wojny „nieoficjalne” – prowadzone bez wypowiedzenia, z nieba, za pomocą sterowanych z daleka dronów, zwłaszcza w Jemenie i północnym Pakistanie (oficjalnie kraju sojuszniczym). Jeżeli Trump z czymś tu zerwał, to z tym właśnie: jako jedyny amerykański prezydent za mojego życia nie rozpoczął żadnej nowej wojny. Nawet kiedy wyglądało na to, że zaraz zacznie (z Iranem), w ostatniej chwili ją zażegnywał.
Może nie już w pierwszym roku – administracja Biden-Harris będzie zrazu zbyt zajęta sprzątaniem bałaganu po Trumpie, a waszyngtońska „partia wojny” po czterech latach chaosu będzie się musiała na nowo dogadać, z kim chce się bić najpierw – ale najpóźniej w 2023 będziemy musieli protestować przeciwko kolejnej amerykańskiej wojnie (albo kilku).
Mam taką słabość, że wierzę w dobre intencje przynajmniej wczesnego Obamy, w jego naiwną wiarę, że naprawdę możliwy jest globalny „neoliberalizm z ludzką twarzą”, taki już bez wojen i z postępem „obyczajowym”. Dopiero na urzędzie zderzył się z faktami: jak nienasyconym i niemożliwym do powstrzymania monstrum jest mariaż amerykańskiej finansjery z machiną wojenną, przed którymi skapitulował. Na jego dobre początkowo intencje wskazuje obniżenie intensywności gmerania w wewnętrznej polityce państw Ameryki Łacińskiej w pierwszej połowie jego pierwszej kadencji. Wskazuje na nie (umiarkowane, ale zawsze) ocieplenie relacji z Kubą oraz to, jak wiele postawił na umowę z Iranem.
czytaj także
Resztę świata może teraz czekać tylko więcej wojny, bo w duecie Obama-Biden to Biden był tym złym gliną (podobno powiadał Obamie: „wielkie państwa nie blefują”). Otwarcie wygłaszał swoje antyrosyjskie poglądy; parł do konfrontacji z Rosją w Ukrainie (gdzie jego rodzina robiła szemrane interesy). Giganci przemysłu zbrojeniowego już wyrazili zadowolenie ze zwycięstwa Bidena, podkreślając, jak dobrze się z nim od dawna rozumieją. Jedna trzecia przejściowej ekipy Bidena do Pentagonu to ludzie pośrednio (poprzez „niezależne” think tanki) na listach płac korporacji zbrojeniowych. Do jego administracji już powołani zostali Antony Blinken i Samantha Power, znani z poparcia dla inwazji na – odpowiednio – Irak i Libię.
W polityce międzynarodowej czeka nas tylko jeszcze więcej wojny, bo w duecie Biden-Harris dobrego gliny nie będzie w ogóle. Obama u władzy zawiódł nadzieje czarnych, bo zderzył się z rzeczywistością i być może przestraszył, że straci władzę, jeśli „przesadzi” (np. z reparacjami za niewolnictwo). Kamala Harris dostała tę robotę, bo w swojej cynicznej i bezdusznej karierze prokuratorskiej udowodniła po wielokroć, że nie odczuwa cienia solidarności z ludźmi, którzy przypominają ją kolorem skóry czy pochodzeniem. Dążyła do zwiększenia proporcji wyroków skazujących za wszelką cenę; nie chciała wypłacać odszkodowań tym, którzy udowodnili, że skazano ich niesłusznie; walczyła przeciwko śledztwom w sprawie zabójstw policyjnych (większość ich ofiar jest „kolorowa”).
czytaj także
Pamiętacie jeszcze skandal, jaki gruchnął, gdy media tradycyjne i społecznościowe odkryły, że amerykańska służba imigracyjna ICE trzyma dzieci w klatkach i deportuje je nawet do Hondurasu, oficjalnie najbardziej niebezpiecznego miejsca na zachodniej półkuli? Jak się wkrótce potem okazało, pierwsze zdjęcia, które obiegły z tym odkryciem świat, pochodziły z 2014 roku – z czasów Obamy. Trump nawet nie eskalował tych praktyk. Obama deportował ze Stanów więcej ludzi niż wszyscy XX-wieczni prezydenci razem wzięci. Jak Gina Haspel, która tworzyła eksterytorialne, tajne amerykańskie katownie, gdy Bush junior rozpętał „wojnę z terroryzmem”, kontynuowała karierę w CIA pod rządami Obamy, by na koniec zostać szefową tej agencji pod rządami Trumpa, tak Cecilia Muñoz, która w administracji Obamy broniła praktyki oddzielania dzieci od rodziców na potrzeby bezdusznego procesu ekstradycyjnego, praktyki kontynuowanej przez administrację Trumpa, została właśnie powołana do ekipy Bidena.
Administracja Trumpa próbowała obalić prezydenta Maduro w Wenezueli, bezskutecznie popierając przypadkowego pajaca opozycji, niejakiego Guaidó. Dokładnie tak samo, jak poprzednie administracje – Busha i Obamy – próbowały obalić poprzedniego prezydenta Wenezueli. Biały Dom Obamy poparł zamach stanu w Hondurasie, gdy prezydent tego kraju chciał podnieść płacę minimalną – a Biały Dom Trumpa poparł zamach stanu w Boliwii, gdy Elon Musk potrzebował litu na baterie. Zanim administracja Trumpa zdołała z miejscowymi oligarchami obalić Evo Moralesa, administracja Obamy przez lata nad tym pracowała (wiemy o tym dzięki WikiLeaks, a Morales wiedział od początku, dlatego wydalił kiedyś amerykańskiego ambasadora).
czytaj także
Innym obszarem podobnej ciągłości jest, wbrew pozorom, Bliski Wschód. Nie ma w amerykańskiej polityce nic niekonsekwentnego w tym, że bestialskie morderstwo dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego, zlecone przez de facto władcę Arabii Saudyjskiej, nie zaburzyło amerykańskich stosunków z Rijadem. Bombardowanie i morzenie głodem bezbronnego Jemenu nie przeszkodziło Obamie ubijać z Saudami interesów zbrojeniowych o łącznej wartości szacowanej na 115 miliardów dolarów. Jedyną wyraźną zmianą za kadencji Trumpa było pogorszenie stosunków z Iranem – ale to z kolei można traktować raczej jako powrót do normy, od której to Obama był chwilowym odstępcą. Zabójstwo generała Sulejmaniego przedstawiane jest jako wydarzenie bez precedensu – ale było jedynie eskalacją już od dawna rozwijającego się trendu. To Obama uczynił z atakowania dronami mniej publicznych osób codzienny modus operandi Imperium Amerykańskiego. Było tylko kwestią czasu, kiedy na celowniku znajdą się osoby najwyższej rangi – bo przed zabijaniem przywódców politycznych Amerykanie nigdy przecież nie mieli większych oporów (Fidela Castro próbowali zgładzić setki razy).
Przypadek Izraela z kolei otwiera przed nami wgląd w prawdziwe przyczyny, dla których to, co Tariq Ali nazywa neoliberalnym „skrajnym centrum” (w USA: Obama, Clintonowie, Biden itd.), tak bardzo nienawidzi Trumpa i się go boi. To Obama podniósł do rekordowych poziomów zbrojeniowe wsparcie, którego USA udzielają Izraelowi bezkrytycznie od pół wieku. Jak bardzo Obama nie znosił Netanjahu, wiemy tylko dzięki garstce wystarczająco dobrych fotografów, którym udało się uchwycić jego grymasy, i jednej sytuacji, kiedy zapomnieli z Sarkozym wyłączyć mikrofony. Nie dowiedzielibyśmy się tego z jego polityki.
Na czym naprawdę polegałaby więc realna zmiana za czasów Trumpa? Trump nie zmienił niczego w intencjach ani kierunku amerykańskiej polityki wobec Izraela – te pozostają niezmiennie i jednoznacznie po stronie kolonialnego projektu Izraela, obojętne na niezbywalne prawa Palestyńczyków. Trump jedynie porzucił grę pozorów, zerwał maski, pozrywał dekoracje i pokazał prawdziwe intencje i oblicze bliskowschodniej polityki Waszyngtonu. Zleconym swojemu zięciowi projektem tak zwanego „planu pokojowego” dla Izraela i Palestyny wywrócił do góry nogami propagandę, która próbowała ukrywać tę politykę parawanem praw człowieka.
Mur między USA a Meksykiem stał od dawna, tyle że w postaci strukturalnej nierównowagi sił, przeszkód migracyjnych działających wyłącznie w jedną stronę, machiny deportacyjnej itd. Trump go jedynie zmaterializował (właściwie to nawet pewne odcinki materialnego muru stały już, gdy Trump wygrywał wybory). Nie uczynił Stanów Zjednoczonych rasistowskimi – rasizm jest założycielską ideologią tego kraju, ale o ile lepiej działa, kiedy dzieje się po cichu, dyskretnie wpisany w struktury wyzysku i własności, także przemocy (np. policyjnej), o której prawdę rzadko jednak poznaje ktokolwiek poza bezpośrednimi jej ofiarami. Zniszczył dziesięciolecia misternych konstrukcji PR-owych, dyplomatycznych, ideologicznych, których zadaniem nie było cywilizowanie życia społecznego, a maskowanie nagiej siły, na której za tą fasadą opierała się zawsze potęga imperium dolara wewnątrz jego oficjalnych granic i w jego stosunkach z resztą świata.
czytaj także
To za zdemolowanie tej fasady „skrajne centrum” nienawidzi Trumpa najbardziej. Wystawiając Bidena, pragnie ją odzyskać, wrócić do świata sprzed ponurego karnawału administracji Trumpa, powrócić do normalnego biegu rzeczy, od którego Trump był, w ich fantazji, odstępstwem. Jak pokazują dotychczasowe nominacje, ten powrót do „stanu sprzed Trumpa”, to jedyne, czego pragną. Widać to w neoliberalnej kompozycji nominacji ekonomicznych – zero miejsca dla Sandersa czy Warren, za to ludzie Ubera w resorcie pracy! Nie rozumieją, że Trump był tylko symptomem, a oni – „skrajne centrum” – jego przyczyną.
Amerykanów jeszcze długo czekać będzie tylko pogarszanie się wewnętrznej sytuacji – gospodarczej, społecznej, rasowej, rozdzierającej ich społeczeństwo polaryzacji politycznej i kulturalnej. Obama – pomimo najlepszych intencji i świetnego PR-u – okazał się obiektywnie jeszcze gorszy od Busha juniora. Miliony Amerykanów przypłaciły jego politykę utratą dachu nad głową, eksplozją zadłużenia młodych, umocnieniem finansjery i konsolidacją „skrajnego centrum” u sterów gospodarki, choć kryzys z 2008 roku można było wykorzystać do osłabienia jednych i drugich. Na świecie przyniosła kontynuację wojen starych i całą serię nowych, miliony istnień ludzkich w nich unicestwionych bądź wypchniętych na tułaczkę w poszukiwaniu schronienia. Tak samo Biden będzie jeszcze gorszy od Trumpa – on nie ma nawet dobrych intencji Obamy.
czytaj także
Na razie będzie więc tylko gorzej – taka jest nieuchronna logika imperium w fazie schyłku, z którym nie chce się pogodzić. Jedyne poważne pytania brzmią, w jaki sposób i jak szybko ta implozja nastąpi – czy na tyle szybko, by imperium amerykańskie wytraciło swoją zdolność skutecznego ciskania piorunami po świecie i eksportowania ekscesu przemocy niezbędnej mu do funkcjonowania, czy zdoła ten świat jeszcze przed upadkiem spustoszyć?
**
Jarosław Pietrzak – kulturoznawca, eseista, autor książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.