Pomimo szlachetnych odruchów w sprawie uchodźców Merkel nie przestała być pragmatyczką.
Dworzec kolejowy w miasteczku Saalfeld, kraj związkowy Turyngia we wschodnich Niemczech. Późnym wieczorem 5 września z pociągu z Budapesztu wysiada ponad pięciuset uchodźców. W większości są to Syryjczycy uciekający przed wojną. Wyglądają na zmęczonych, ale widać też na ich twarzach ulgę, że w końcu dotarli do celu, do „Germany”. Na dworcu zebrała się grupa przedstawicieli rządu regionalnego i kilkudziesięciu mieszkańców, którzy witają przybyszów napisami „Welcome” i głośno śpiewają: „Say it loud, say it clear – refugees are welcome here!” (Mówmy głośno, mówmy jasno, uchodźcy są tu mile widziani). Gdy Syryjczycy siedzą już w autobusach odwożących ich do ośrodków, premier Turyngii Bodo Ramelow bierze do rąk megafon i dziękuje mieszkańcom miasta, nieco patetycznie, ale z widocznym wzruszeniem: „To najpiękniejszy dzień w moim życiu”.
Trzysta kilometrów dalej na północ, miejscowość Nauen niedaleko Berlina. Przez kilka miesięcy narastały protesty miejscowych neonazistów i innych „zaniepokojonych obywateli”. Sprzeciwiali się planom umieszczenia około stu uchodźców w szkolnej hali sportowej; uchodźcy mieli przybyć na początku września i zostać do końca roku, by później przenieść się do kontenerów. „Jeśli azylanci przyniosą wojnę do naszego kraju i jeśli rozleje się choć jedna kropla krwi naszego narodu, to ta wojna będzie trwać, dopóki znów nie będziemy panami naszego domu”, krzyczał neonazista z Nauen na jednej z manifestacji. Pod koniec sierpnia hala doszczętnie spłonęła. Policja do dziś nie zna sprawców, ale są dowody, że podłożono ogień. W całych Niemczech, także w zachodnich landach, tylko między styczniem i czerwcem 2015 r. doszło w sumie do ponad dwustu podobnych incydentów, głównie zniszczenia planowanych ośrodków dla uchodźców. Zdarzały się też fizyczne ataki na nich.
Bajka?
Źli Niemcy, dobrzy Niemcy – między tymi skrajnymi biegunami w ostatnich miesiącach w całej Europie toczy się dyskusja. I to nie tylko wskutek liberalnej niemieckiej polityki wobec uchodźców i nietypowo stanowczej kanclerz Angeli Merkel, mówiącej, że z uchodźcami „nam się uda”. To także pokłosie reakcji zwykłych obywateli – i niespadających słupków poparcia dla rządzącej w Berlinie chadecji, która od dwóch lat nieustannie może liczyć na 40 procent.
Z powodu fali sympatii, którą wielu Niemców okazuje dziś uchodźcom, w niemieckich mediach coraz częściej mówi się o swoistej „letniej bajce”. To nawiązanie do terminu ukutego podczas mundialu w 2006 r., kiedy kraj przeżywał krótką euforię wokół święta piłki nożnej, a Niemcy – autochtoni i ci, którzy przybyli tutaj jako imigranci – celebrowali nowe oblicze swojego kraju: otwartego na przybyszów.
O ile jednak wówczas był to wyłącznie moment, którego czar szybko by prysł, gdyby Niemcy nie zdobyli brązowego medalu, o tyle teraz nawet sceptycy przecierają oczy. Bo opisane wyżej serdeczne powitania uchodźców nie są wyjątkiem.
W różnych miejscach kraju tysiące Niemców (starych i nowych) nie tylko symbolicznie witają przybyszów, ale organizują też dobrowolną pomoc, przyjmują rodziny do domów, pomagają w załatwianiu papierów i organizują lekcje niemieckiego.
Robią to organizacje pozarządowe, małe inicjatywy i osoby prywatne. Można tym ludziom oczywiście wytknąć, że po prostu ich na to stać. Ale taki argument może co najwyżej zrelatywizować te zachowania, nie zaś je zdyskredytować.
Nie dziwi zatem, że nawet konserwatyści rysują dziś wizję przyszłych Niemiec, które będą radykalnie inne. „Zadaniom, którym my nie podołamy, podołają nami”, pisze Volker Zastrow, główny publicysta polityczny konserwatywnego dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. „Niemcy – pisze Zastrow – nie muszą uchodźcom niczego obiecywać. Niemcy są same w sobie obietnicą”. Takie stanowisko w Polsce intuicyjnie przypisałoby się raczej mocno lewicującemu liberałowi. „Etnicznie poprawne narody przechodzą na naszym kontynencie do historii. W nowoczesnych społeczeństwach następuje nieustający proces zmian. Otwarte społeczeństwa w pewnym sensie nieustannie się likwidują”, pisze Zastrow, nawiązując do tytułu osławionej antyimigracyjnej książki Thilo Sarrazina. Dlatego, konkluduje Zastrow, wskazane jest „konstruktywne obchodzenie się z wędrówką ludów naszych czasów”.
Według sondażu z początku września 60 proc. Niemców jest za przyjmowaniem takiej samej lub nawet większej niż dotychczas liczby przybyszów, 96 procent uważa za stosowne przyjmowanie ludzi uciekających przed wojną, a prawie co drugi widzi więcej zalet niż wad w imigracji cudzoziemców (nie tylko uchodźców) do Niemiec. Takie opinie wynikają m.in. z dość banalnego faktu, że wielu Niemców takich ludzi po prostu zna, bo żyją oni od dekad w ich otoczeniu – to byli uchodźcy, ale także imigranci zarobkowi. I mimo zdarzającej się niechęci, segregacji społecznej, niezrozumienia, stereotypów, dyskryminacji i w dużej mierze faktycznych problemów z integracją spora część Niemców-autochtonów doświadcza na własnej skórze tej oczywistej prawdy: Inny to po prostu człowiek, który ma te same lub podobne pragnienia, problemy, pracuje i chce pracować albo nie pracuje i nie chce pracować – w mniej więcej takich samych proporcjach jak wielu Niemców.
Gospodarka, głupcze
Ale ta nowa niemiecka otwartość na uchodźców ma jeszcze drugi ważny powód. Gdy moderator Johannes B. Kerner podczas programu telewizyjnego poświęconemu uchodźcom spytał 9-letnią Alę Mehmoud, mieszkającą w Niemczech dziewczynkę z Syrii, kim chce zostać w przyszłości, ta odpowiedziała: „Chcę zbudować samochód”. Moderator zareagował spontanicznie, chcąc nie chcąc burząc przesłanie programu: „Super! Młode kobiety w zawodach inżynierskich – tego dziś potrzebujemy!”.
Faktycznie, potrzebę rąk do pracy oraz zwiększenia liczby uczniów szkół zawodowych od kilku lat nieustannie zgłaszają przedstawiciele niemieckiego biznesu. Co prawda ok. 2,8 mln Niemców nie ma pracy, ale stopa bezrobocia należy do najniższych w UE. Wobec słabego kursu euro niemieckie przedsiębiorstwa odnotowują kolejne rekordy eksportu – jednego z głównych filarów swojej gospodarki. Przedsiębiorcy narzekają, że co roku więcej osób przechodzi na emerytury, niż wchodzi na rynek pracy. Fachowców brakuje dziś w różnych branżach, także w nisko płatnych. Stąd liczne apele organizacji biznesu, aby dalej liberalizować możliwości pracy dla uchodźców. „W najlepszym wypadku przyjęcie tak dużej liczby uchodźców (szacunkowo ok. 800 tys. w 2015 r., red.) może stać się podstawą kolejnego niemieckiego cudu gospodarczego, tak jak miliony gastarbeiterów w latach 50. i 60. XX w. istotnie przyczyniły się do rozkwitu RFN”, powiedział ostatnio Dieter Zetsche, szef koncernu Daimler (Mercedes).
Już w lipcu niemiecki rząd federalny ułatwił uchodźcom i osobom tolerowanym (to te, które mimo nienadania im statusu uchodźcy nie zostały wydalone z kraju) dostęp do rynku pracy i do silnie rozwiniętego systemu kształcenia zawodowego. A fakt, że większa podaż pracowników na rynku na dłuższą metę zapewne nie zwiększy presji na dalsze podwyżki wynagrodzeń, o czym ostatnio coraz głośniej, jest z perspektywy przedsiębiorstw mile widzianym efektem ubocznym.
Moralność i zyski
Ale nie tylko niemieccy przedsiębiorcy kalkulują chłodno. Rząd federalny doskonale wie, że hojnie wyłożone dziś pieniądze na rzecz uchodźców – wydatki w przyszłym roku szacuje się na ok. 10 mld euro – nie znikną w czarnej dziurze. Poważne instytucje badające gospodarkę już wyliczyły, o ile wzrośnie PKB w kraju – wskutek budowy nowych ośrodków dla uchodźców czy też pieniędzy wydanych przez nich na rzeczy niezbędne do życia. Niemiecki fiskus może liczyć na szybki zwrot części pieniędzy, choćby w formie VAT, a według scenariusza banku UniCredit uchodźcy do 2020 r. przyczynią się do wzrostu niemieckiego PKB o 1,7 proc. (ok. 50 mld euro).
Niemcy jednak nie tylko optymistycznie patrzą na przyszłe rachunki gospodarcze i młodych płatników niemieckich emerytur, ale cieszą się także ze zmiany swego wizerunku za granicą. Grecki kryzys poszedł na razie w zapomnienie, a wraz z nim kontrowersyjna rola Niemiec w „akcji ratunkowej”. W wielu krajach UE media i zwykli ludzie pozytywnie oceniają hojność i gościnność Niemców – często zapominając, że to głównie Niemcy do niedawna sprzeciwiały się prośbom Włochów i Greków o większą solidarność i wprowadzenie w ramach UE obowiązkowych kwot przy rozdziale przybyszów.
Zimowy horror?
Jednak obligatoryjne kwoty, o które teraz Berlin zabiegał, na razie nie doszły do skutku, a dobrowolny podział uchodźców, który ustalono 22 września, problemów na poziomie UE nie rozwiązuje. Także w Niemczech więc coraz częściej pada pytanie, czy po „letniej bajce” nie nadciągną chłodne jesienne deszcze.
Ponad dwa tygodnie temu ponownie wprowadzono kontrole graniczne na południu kraju, wywołując zamieszanie – i efekt domino, ponieważ śladem Niemiec poszły już kolejne europejskie kraje, w tym tranzytowa Austria. Także Polska przynajmniej na pokaz dla wyborców sprawdziła szczelność swych granic.
Trudno dzisiaj przewidzieć, jaka będzie liczba nowych uchodźców w kolejnych tygodniach, miesiącach i latach, ale nikt poważnie nie oczekuje, że się zmniejszy. Co będzie, gdy nadejdzie zima? Gdzie Niemcy i inne kraje zakwaterują wciąż napływających uchodźców? Współrządzący w Berlinie socjaldemokraci dziś wspierają linię Merkel, jednak podobnie jak chadecki minister spraw wewnętrznych, Thomas de Maizière, opowiadają się za wprowadzeniem górnych limitów przyjmowanych ludzi. Opozycyjni Zieloni i lewica Die Linke punktują brak wizji i zaniechania w przyjmowaniu uchodźców. Die Linke kładzie nacisk na to, że Niemcy jako kraj Zachodu są współodpowiedzialne za konflikty na Bliskim Wschodzie, które powodują masowe ucieczki. Zieloni zaś, którzy na szczeblu lokalnym i regionalnym w wielu miejscach rządzą, są podzieleni na tzw. „fundis”, czyli fundamentalistycznie otwartych, i „realos”; ci ostatni coraz głośniej opowiadają się za mniej hojnym przyjmowaniem uchodźców.
Kanclerz Angela Merkel, dotychczas rzadko formułująca jasne stanowiska, w kwestii uchodźców poszła na całość. Być może nie spodziewała się, że takie będą skutki ominięcia systemu Dublin III. Jeszcze kilka miesięcy temu mało kto pomyślałby, że kochać będą ją uchodźcy, z niesmakiem zaś patrzeć na nią bawarscy chadecy z siostrzanej partii CSU, której w kwestii przybyszów bardziej po drodze z Viktorem Orbanem. W obliczu krytyki polityków CSU Merkel ostatnio zripostowała: „Muszę szczerze powiedzieć, że jeśli teraz mielibyśmy zacząć przepraszać za to, że w sytuacjach kryzysowych ukazujemy przyjazną twarz, to nie byłby to mój kraj”.
Jednak także „matka Merkel”, którą wpływowy magazyn „Der Spiegel” przedstawił ostatnio na okładce w szatach matki Teresy, zaostrza już politykę, jednocześnie wzywając państwa UE do większego wysiłku.
„To, jak obejdziemy się z aktualnym kryzysem, na długi czas będzie miało wpływ na nasz kontynent”, powiedziała w środę. W ubiegłym tygodniu opublikowane zostały plany zaostrzenia przez rząd federalny prawa dotyczącego azylu. Może to dotknąć wszystkich uchodźców, których Niemcy dziś przyjmują wbrew ustaleniom Dublin-III. W czwartek Merkel po raz pierwszy opowiedziała się za rozmowami z Assadem, aby szukać ścieżki rozwiązania konfliktu w Syrii.
Merkel nie przestała więc być pragmatyczką. Następne miesiące pokażą, ile pozostanie z jej wizerunku matki Teresy.
Czytaj także:
Piotr Buras: Niemcy wysoko stawiają nam poprzeczkę
**Dziennik Opinii nr 268/2015 (1052)