Unia Europejska

Węgry: Nikt nie wyszedł z biedy dzięki obronie demokracji

Orban zmienia konstytucję? Skandal. Ale kiedy wyrzuca się na bruk ludzi, panuje cisza.

Jakub Dymek: Jesteś aktywnym uczestnikiem ruchów sprzeciwiających się polityce rządu Viktora Orbana na Węgrzech. Ale co ty właściwie robisz?

Balint Misetics: Zawodowo zajmuję się opracowywaniem i analizą rozwiązań polityki społecznej dotyczących biedy, bezdomności, problemów z mieszkalnictwem i działaniem państwa opiekuńczego. Działam w A Város Mindenkié, co znaczy „Miasto jest dla wszystkich”, grupie bezdomnych aktywistów walczących – wspólnie z niebezdomnymi „sojusznikami”, takimi jak ja – o prawo do mieszkania i realizację zasad sprawiedliwości społecznej. Od 2010 biorę też udział w organizowaniu protestów i akcji nieposłuszeństwa obywatelskiego przeciwko łamaniu zasad demokracji przez Orbana. Jedną z tych akcji była symboliczna „okupacja” siedziby partii rządzącej, gdy ta dobierała się do ostatnich przepisów chroniących zasady demokracji konstytucyjnej w tym kraju.

Jeśli uważasz, że na Węgrzech łamane są podstawowe prawa obywatelek i obywateli, to dlaczego postanowiłeś się zająć akurat polityką społeczną?

Zostaliśmy zmuszeni do obrony liberalnego minimum – mam na myśli także tych, którzy wcale nie byli zachwyceni stanem węgierskiej demokracji przed Orbanem. Ale warto zwrócić uwagę na pewne niewypowiedziane założenia, gdy mowa o „standardach demokracji”. Czy uważamy, że system jest niedemokratyczny i opresyjny, bo interesuje nas Trybunał Konstytucyjny, wolność słowa i niezależność instytucji państwowych?

Ja uważam, że ten system jest niedemokratyczny nie tylko dlatego, że nastaje na niezawisłość sądów, ale także dlatego, że celowo trzyma w biedzie setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi.

Mówię „celowo”, bo dzieje się tak właśnie na skutek polityki społecznej Węgier, która powoduje wzrost biedy i nierówności społecznych. Zobacz, jak międzynarodowa prasa opisuje Węgry i jak na sytuację na Węgrzech reagują politycy z zagranicy. Gdy Orban wysyła sędziów na przymusowe wcześniejsze emerytury, co – słusznie – uważane jest za zagrożenie dla niezależności sądów, to nie brakuje zainteresowania stanem naszej demokracji. Ale kiedy obcinają najbiedniejszym zasiłki do rekordowo niskich sum i wprowadzają system de facto karzący za bezrobocie – to nikogo to nie obchodzi. Likwidowanie zabezpieczeń dla najuboższych na pozór nie wydaje się czymś, co definiuje system węgierski – szczególnie jeśli ktoś skupia się tylko na „standardach demokracji” – ale tak właśnie jest. Bieda jest narastającym problemem Węgier od początku transformacji, ale nigdy nie była tak rozpowszechniona ani tak głęboka, jak po kilku latach urzędowania Orbana i Fideszu. To samo można powiedzieć o nierównościach dochodowych. W ciągu ostatnich kilku lat współczynnik Giniego wzrastał na Węgrzech szybciej niż w jakimkolwiek kraju członkowskim Unii. Jeśli więc chcemy ocenić politykę Węgier, nie możemy patrzeć tylko na Trybunał Konstytucyjny czy ordynację wyborczą.

Cięcia Orbana można uznać za część polityki oszczędności, która dominowała w Europie przez ostatnie lata. Niektórzy uważają, że bez nich węgierska gospodarka miałaby się dużo gorzej.

Wyznaję logikę keynesowską, więc nie zgadzam się z tak postawioną tezą: to nieprawda, że cięcia pomogły węgierskiej gospodarce w czasach kryzysu. Państwo jest instrumentem stabilizacyjnym, gdy spada siła nabywcza społeczeństwa, powinno uruchomić inwestycje stymulujące popyt. Tymczasem węgierski rząd w podejściu do oszczędności budżetowych sytuuje się na prawo od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który skrytykował wprowadzenie przez Fidesz podatku liniowego. Badacze MFW i OECD coraz mocniej opowiadają się za poglądem, że nierówności społeczne stoją na przeszkodzie rozwoju gospodarczego. To fakt, że Unia Europejska odegrała negatywną rolę w przepychaniu polityki oszczędności na Węgrzech, ale dla Orbana to i tak był tylko pretekst. Fidesz miał spore pole manewru, a jednak zdecydował się pójść zdecydowanie dalej, niż było to konieczne. To nie była presja na oszczędności budżetowe, tylko wrogie nastawienie do idei państwa opiekuńczego w ogóle.

Fot. Daniel Deak i Ilona Csécsei

I tak znowelizowany Kodeks pracy przewiduje najkrótszy w Europie okres wypłacania zasiłków dla bezrobotnych – trzy miesiące. W marcu 2015 roku obcięto dodatek mieszkaniowy, popularne i szeroko pobierane świadczenie. Generował on bardzo niewielkie obciążenie budżetowe, a pieniądze, które pozyskano wskutek jego likwidacji, można było z łatwością znaleźć gdzieś indziej. Te małe sumy znaczyły jednak bardzo wiele w mikroskali, dla gospodarstw domowych to była niesłychanie ważna pomoc. Takich decyzji nie da się usprawiedliwić troską o budżet – zasiłki dla najuboższych nie są przyczyną deficytu. Prawdziwym powodem ich wprowadzenia była chęć zdyscyplinowania najbiedniejszych.

A co wobec tego z podatkami od banków i hipermarketów? To rozwiązania, które pokazują politykę Viktora Orbana jako mniej wolnorynkową, skupioną na ochronie rynku wewnętrznego, a wymierzoną w bogate podmioty.

Część z tych pomysłów była uzasadniona, nawet jeśli niekoniecznie odpowiada mi dzisiejsza forma podatków wprowadzonych przez Orbana. Doprowadziło to jednak do pewnego nieporozumienia – system Orbana zaczął uchodzić za „etatystyczny”. Liberalna opozycja na Węgrzech próbuje oskarżać Orbana, że jest „komunistą”; mówi, że Orban tworzy drugi „kadaryzm” – od Jánosa Kádára, który zbudował państwowy kapitalizm przed 1990.

Takie myślenie o Orbanie prowadzi na manowce: mimo skłonności do centralizacji Węgry pod jego rządami są ekstremalnie prorynkowe.

Najlepiej opisuje je metafora Loïca Wacquanta – to „państwo-centaur”, hybryda o różnych obliczach. Wobec biednych państwo to odrażający potwór na zwierzęcych nogach, którego moc daje o sobie znać za pomocą kar i restrykcji; ludzka twarz centaura, opiekuńcze wręcz podejście, jest zarezerwowane dla bogatych.

Od 2010 to się tylko pogłębia. Podział dochodu narodowego jest coraz korzystniejszy dla bogatych, a nierówności wzrastają. Za czasów Orbana wzbogaciło się najzamożniejsze 20% społeczeństwa, a właściwie wszyscy poza nimi stracili. Nierówność jest zasadą każdej realizowanej przez Orbana polityki: mieszkaniowej, podatkowej, rodzinnej. I to jest dużo ważniejsze niż jeden czy drugi, nawet potrzebny, podatek.

Idea solidarności społecznej przestała za Orbana obowiązywać?

Początkiem ataku na państwo opiekuńcze na Węgrzech nie była wygrana Orbana. Już pod koniec rządów „socjalistycznego” premiera Ferenca Gyurcsány’ego obcięto znacząco zasiłki i wprowadzono dodatkowe wymagania dla ubiegających się o pomoc. Zrezygnowano też z desegregacji w szkołach. To bardzo ważne, bo związek pozycji socjoekonomicznej rodziców z wynikami edukacyjnymi dzieci jest na Węgrzech bardzo mocny; badania OECD sytuują nas na drugiej pozycji wśród państw rozwiniętych w tym niechlubnym rankingu.

Przede wszystkim jednak rozpoczęto programy typu workfare, które uzależniają otrzymanie pomocy od wykonywania jakiejś pracy i przydatności dla państwa. Udział w tych programach jest obowiązkowy – to rodzaj kary, odpracowanie swoich „win”. Nie ma takiego drugiego kraju w Europie, który tyle by inwestował w podobne rozwiązania i włączał w nie tak duży odsetek społeczeństwa. To zwiększa uzależnienie biednych od władzy, a szczególnie od władz lokalnych, które nadzorują te programy – bo jeśli nie bierzesz w nich udziału, to tracisz prawo do zasiłku. A jeśli, co gorsza, wyrzucą cię z pracy w trakcie programu, karą jest utrata prawa do zasiłku nawet na trzy kolejne lata. Nierzadko jest tak, że to burmistrz osobiście decyduje, kto się kwalifikuje do programu, a kto nie. Do tego często realizuje się te programy w absolutnie skandalicznych warunkach. I na nic argumenty, podparte badaniami, że taka „pomoc” dla bezrobotnych w ogóle nie ułatwia im powrotu na rynek pracy – czasem skutek jest wręcz odwrotny. Przez kilka miesięcy dostajesz bardzo niskie świadczenia dla bezrobotnych; następnie pracujesz przez kilka miesięcy w programie, za co otrzymujesz wynagrodzenie poniżej płacy minimalnej; po zakończeniu programu nie ma dla ciebie więcej pracy i wracasz na bezrobocie.

Mówię to wszystko, żeby podkreślić, że powrót do sytuacji sprzed Orbana nie wyrówna rachunków z tymi, na których spadł największy ciężar polityki oszczędności.

Za powrotem do tego, co już było, opowiadają się ci, którzy uważają, że ich wolności są zagrożone atakiem na sądownictwo i media. Biednym odzyskanie sądów i mediów wiele nie pomoże. Musimy odbudować nie tylko państwo prawa, ale i państwo opiekuńcze.

Fot. Daniel Deak / A Város Mindenkié

Czyli rząd Orbana stworzył podklasę pracowników tanich, skrajnie uzależnionych od państwa i niepewnych przyszłości, podczas gdy równolegle zyskiwała klasa średnia i wyższa?

Tak to w skrócie wygląda. Ale nie powiedziałbym, że klasa średnia bezpośrednio zyskuje. Weźmy na przykład rezsicsökkentés, „obniżkę kosztów życia”. To jest wprowadzona przez Fidesz obniżka opłat za zużycie gazu, wody i energii elektrycznej. Po prostu kazano dostawcom obciąć rachunki i już. Ogłoszono to jako wielki sukces rządu, na którym zyskują wszyscy obywatele.

A nie zyskują?

Oczywiście, że nie. Po pierwsze, blisko pół miliona gospodarstw domowych nie jest ogrzewanych gazowo. Najbiedniejsi palą drewnem. Po drugie, system ten daje największe oszczędności tym, którzy mają największe rachunki. Po trzecie, ponad milion obywatelek i obywateli – 13% węgierskiego społeczeństwa – i tak, pomimo obniżek, nie stać na porządne ogrzanie domu w zimowe miesiące.

Zmierzasz do tego, że właściwie żadna polityka na Węgrzech nie pomaga „wszystkim”?

Porównaj kraje w Europie Środkowo-Wschodniej o podobnym poziomie PKB per capita pod względem ubóstwa, dostępu do mieszkań, poziomu wykluczenia społecznego – we wszystkich rankingach Węgry wypadają najgorzej, a dysproporcja się zwiększa. Sytuacja na Węgrzech jest gorsza niż w Polsce, Słowacji, Słowenii, Czechach.

Nie wygląda jednak na to, aby poparcie dla Fideszu przez to spadało.

Nie jestem ekspertem od rankingów, ale zwróć uwagę, że Fidesz zdobył w ostatnich wyborach większość konstytucyjną w parlamencie z wynikiem niższym niż ten, z którym przegrywał wybory w 2006 roku. Na wygraną Fideszu miały wpływ zmiany w ordynacji – i nie mówię tu o majstrowaniu przy granicach jednego czy drugiego okręgu, ale całościową zmianę tego, jak przeprowadzane są wybory. Ta zmiana miała właśnie zapewnić Fideszowi większość 2/3 w parlamencie. Zdążyli ją już zresztą stracić, bo w międzyczasie odbyły się wybory uzupełniające.

Fidesz wygrywa, a co z innymi siłami politycznymi?

Na Węgrzech nie brakuje zdezorientowania i wściekłości po kolejnych posunięciach rządu, ale te emocje nie znajdują kanału, by wyrazić się w polityce.

Łatwo jest z Węgier wyjechać – łatwiej niż zaangażować się w politykę. Albert Hirschmann już w 1970 roku pisał, że w pogarszającej się sytuacji istnieją trzy możliwości: loyalty, voice, exit. Można być wobec systemu lojalnym, można przeciwko niemu zabrać głos, ale można też uciec. Ta trzecia opcja nie była taka łatwa w totalitarnych reżimach przeszłości. Ale teraz, gdy ucieczka stała się łatwiejsza, po co ryzykować i zabierać głos? To pytanie jest dziś na Węgrzech bardzo aktualne.

Nie ma dziś prawdziwej alternatywy dla Orbana: nie ma partii, nie ma ruchu społecznego. Oczywiście jest faszyzujący Jobbik, dziś druga najpopularniejsza partia na Węgrzech, ale mówiąc o opozycji, wciąż mam na myśli lewicę. Nie ma siły politycznej zdolnej podjąć problem nierówności i biedy w wiarygodny sposób. Partie z nazwy „lewicowe” dostosowują się do ideologii partii rządzącej. Jeden z polityków Partii Socjalistycznej, były członek jej kierownictwa, który pełnił wiele funkcji państwowych, opowiedział się niedawno za budową muru na granicy z Serbią i militaryzacją granic. Ferenc Gyurcsány – lider być może najbardziej widocznej opozycyjnej partii – mówi, że nie cofnąłby decyzji Orbana o wprowadzeniu podatku liniowego, bo to byłoby niepopularne. Tak zwani „socjaliści” natomiast uważają, że owszem, można wrócić do progresji podatkowej, ale utrzymując stawkę dzisiejszego podatku liniowego – 16% – jako najwyższą.

Jak przedstawia się poparcie społeczne dla tych pomysłów?

Istnieje możliwość, że węgierskie społeczeństwo jest tak pasywne, że nawet gdyby powstała prawdziwa i wiarygodna lewica, która wystartowałaby przeciwko Orbanowi, to i tak nie zdobyłaby szerokiego poparcia. Ale tego jeszcze w ostatnich latach nie mieliśmy okazji wypróbować. Na razie daję mojemu społeczeństwu kredyt zaufania – może wcale nie jest tak źle. Bo żadna z partii, które tworzyły elity przed przejęciem władzy przez Orbana w 2010, nie spełnia tych kryteriów. Lewicowe są tylko z nazwy, nie mają w sobie nic autentycznego, a przez to nie są wiarygodne dla wyborczyń i wyborców. Poza partiami są oczywiście grupy aktywistów i organizacje lokalne – ale to ciężka praca, więc wcale nie jest łatwo się zaangażować w taką działalność. NGO-sy nie pozwalają się włączyć grupie szerszej niż ścisły krąg działaczy i działaczek, szczególnie że skupione są na dość określonej i wyspecjalizowanej tematyce. Odwrotnie z grupami na Facebooku – w nie aż za łatwo się wkręcić, więc tworzy się ferment dyskusyjny, ale nie wynika z tego żaden ruch.

Mówisz, że nie ma poważnego zaangażowania, ale sam byłeś ciągany za głowę przez policję po chodnikach Budapesztu. Czyli jakiś opór jest?

Sądzę, że część naszych pokojowych protestów i akcji nieposłuszeństwa obywatelskiego przyniosła sukces. Pierwsza z nich, o której wcześniej wspominałem, to symboliczna okupacja siedziby Fideszu na wiosnę 2013 roku. Nie powstrzymała co prawda zmian w prawie, które oprotestowywaliśmy, ale wyciągnęła sprawę na jaw, do centrum debaty publicznej; więcej ludzi poczuło się zachęconych do zabierania głosu. Gdyby nie było wtedy tej okupacji, wielu ludzi nie wyszłoby potem na ulicę protestować przeciwko Fideszowi. Bardziej namacalne rezultaty przyniosła akcja ostatniej jesieni – razem z A Város Mindenkié protestowaliśmy przeciwko wyrzucaniu mieszkańcow na bruk w ósmej dzielnicy Budapesztu. Stworzyliśmy żywy łańcuch ludzi, żeby zablokować eksmisję jednego budynku. To doprowadziło do dość dramatycznych scen z udziałem policji. Do eksmisji w końcu doszło, ale dzięki protestom rodzina, którą wyrzucono, dostała lokal zastępczy. Wielu ludzi wyrażało poparcie dla eksmitowanych. Najprawdopodobniej to właśnie dzięki temu burmistrz dzielnicy – bardzo popularny polityk Fideszu, który zbija kapitał na piętnowaniu bezrobotnych i bezdomnych – zakazał kolejnych eksmisji. Między naszymi protestami a zakazem wyrzucania ludzi na bruk minął tydzień. Nieposłuszeństwo obywatelskie jest więc ważne, bo pozwala uwidocznić niesprawiedliwość i przemoc państwa.

Jaki jest najbardziej widoczny, oczywisty symbol opresyjności reżimu? Przemoc policji. Obrazy ludzi pałowanych na ulicach, zamykanych w więzieniach i tak dalej. Ciekawostka na temat systemu węgierskiego jest taka, że akurat brutalności policji nie widać na co dzień – choć coraz bardziej niedemokratyczne stają się media, konstytucja, polityka społeczna i tak dalej. Jest tak dlatego, że to podejście gwarantuje dodatkową legitymację rządzącym – po protestach antyrządowych w 2006 roku, które także momentami były brutalne, społeczeństwo ma dość napięć. Fidesz ma tego pełną świadomość, dlatego ucieka się do podejścia „bardziej liberalnego” – zamiast gonić ludzi po ulicach, rząd zareagował na protesty kampanią oczerniania.

Fot. Daniel Deak / A Város Mindenkié

Jak to działa? Gdy zorganizowaliśmy w 80-100 osób protesty pod siedzibą partii, media przedstawiły nas jako agresywnych chuliganów, którzy porozbijali wszystkie okna w budynku. Ja sam zostałem też pokazany jako „główny organizator” kampanii Gordona Bajnai, byłego premiera z Partii Socjalistycznej, z którym nie mam nic wspólnego. Podczas kolejnych protestów – przeciwko podatkowi od internetu – media prorządowe „odkryły” szereg wykroczeń popełnionych przez ludzi zaangażowanych w manifestacje: a to kolizja drogowa, a to mikroskopijne ilości marihuany u kogoś w plecaku. Na jednym z wieców przemawiała pewna nauczycielka, więc media poszły do szkoły, w której uczy, i wypytywały o rzekome oszustwa podatkowe, które ma na koncie – tyle że pomylili ją z inną nauczycielką o tym samym nazwisku. Ale i tak puścili to w wieczornych wiadomościach. To jest też jasny komunikat do protestujących: jeśli robisz coś nie po myśli rządu, bądź przygotowany/przygotowana na frontalną kampanię oczerniania i oskarżeń. Nawet jeśli nic nie zrobiłeś/zrobiłaś, coś na ciebie wygrzebiemy albo – jeśli będzie trzeba – wymyślimy.

Jest jeszcze jeden sposób. Oskarżono nas, organizatorów protestów, o burdy. Z paragrafu, z którego można dostać, jeśli czyn popełniono w grupie, do trzech lat więzienia. Sprawa nawet nie trafiła do sądu, bo prokuratura nie uznała oskarżeń przeciwko nam za uzasadnione. To jednak już nie trafiło do wiadomości w telewizji. Za to oskarżenia przeciwko nam były „grzane” aż do przesady.

Jak widzisz, rząd nie musi nikogo wsadzać do więzienia – media osądzą ludzi wystarczająco skutecznie.

Szczególnie zagrożeni są ludzie, którzy pracują w sektorze publicznym; muszą wyjątkowo uważać, żeby nikt ich nie wypatrzył na protestach – nie chcą stracić pracy. Bezrobocie i niepewność pracy to na Węgrzech poważny problem, więc wiele osób nie chce ryzykować utraty jedynego źródła dochodu. Według badań Eurostatu trzy czwarte obywatelek i obywateli Węgier nie stać na żadne nieoczekiwane wydatki – to bardzo wysoki odsetek. Tym bardziej więc nie stać ich na udział w protestach za cenę ewentualnej utraty pracy.

I dlatego głosują na Fidesz?

Część z nich, owszem.

Większość.

No tak, ale większość parlamentarna Fideszu nie przekłada się na poparcie wśród całego społeczeństwa. Nie chcę się powtarzać, ale obóz rządzący jest zjednoczony, a opozycja na lewicy podzielona. Dopiero zobaczymy, czy jest możliwe podkopanie przewagi Fideszu z lewej strony. Na razie partie opozycji spędziły większość swoich kampanii na negocjacjach między sobą, a nie faktycznej walce z prawicą.

A czy one mogą się połączyć lub stworzyć wspólną platformę?

Ze względów moralnych, symbolicznych i strategicznych wydaje się wskazane, żeby liberalna opozycja stworzyła wspólny blok w obronie podstawowych standardów demokracji konstytucyjnej i parlamentaryzmu. Ale to chyba nie zadziała. Razem czy osobno – to dylemat dobrze znany wschodzącym siłom politycznym, takim jak Lehet Más a Politika (Inna polityka jest możliwa) na Węgrzech czy partii Razem w Polsce. Albo przedstawiasz się jako obrońca demokracji, któremu nie wadzi powrót do poprzedniego systemu, czyli także poprzedni liberalny establishment i partie –  albo stawiasz sobie bardziej ambitne cele i sprzeciwiasz się nie tylko obecnej władzy, ale też szerzej rozumianej klasie politycznej. W pierwszym przypadku łatwo jest utracić autentyczność, widzialność, rozpoznawalność. W drugim przypadku istnieje zaś ryzyko przepadnięcia w wyborach, odbicia się od progu czy ordynacji większościowej, a także – częściowo słusznego – oskażenia o przykładanie ręki do dominacji prawicy. Oba wybory nie są idealne.

To co innego zostaje?

Po pierwsze, nie trzeba się skupiać wyłącznie na wygranej w wyborach. Można naciskać na rząd, żeby umożliwił bardziej wyrównany system uczestnictwa w wyborach, co poskutkuje większą otwartością i kroczącą demokratyzacją systemu. W takiej sytuacji nie byłoby przymusu, żeby jako najmniejsza partia zapisywać się do koalicji, w nadziei na choćby pośredni wyborczy sukces. Widzę szansę w próbie budowy trwalszego, samodzielnego, wielonurtowego ruchu na lewicy, który w swoich działaniach nie skupiałby się w pierwszym rzędzie na sukcesie wyborczym. Szczególnie że nie jest możliwe pokonanie Fideszu przez małą, debiutującą partię lewicy. Nieposłuszeństwo obywatelskie i akcje protestacyjne pokazały, że można z sukcesami angażować ludzi w politykę. Ale to zaangażowanie jednorazowe, bo nie ma ruchu, który by je podtrzymał. Logiczne jest więc, że trzeba dalej organizować protesty, ale i postawić sobie pytanie, co z energią protestów zrobić – tak by napędzała projekt ambitniejszy i bardziej trwały niż jednorazowe wyjścia na ulicę.

Fot. Daniel Deak i Ilona Csécsei

Dlaczego uważam to za ważne? Przypomnijmy sobie, jak wyglądała węgierska opozycja przed 1990 rokiem: małe grupki intelektualistów wydające samizdat, udzielające nielegalnej pomocy potrzebującym, prowadzące działalność charytatywną, organizujące pomniejsze protesty – oni nie pokonali reżimu. To nie jest najszczęśliwsza perspektywa dla tradycji opozycyjnych, ale tak było: działania opozycyjne były bohaterskie, ale to nie one doprowadziły do zapaści systemu. Było jednak niesłychanie ważne, że jak już stary system się zapadł, to ci ludzie byli na miejscu i wpływali na tworzenie instytucji, kultury politycznej i kluczowych rozwiązań nowo powstającego systemu. Dziś powinniśmy się skupić na takiej pracy politycznej, która może stworzyć przeciwwagę dla aktualnego systemu – a nawet jeśli nie, to da nam lepszą pozycję do walki o bardziej egalitarne społeczeństwo, gdy już na nowo otworzą się możliwości jego demokratycznego kształtowania.

Musimy być pewni, że gdy system stworzony przez Orbana padnie, wszyscy przynajmniej będą wiedzieć, co było z nim nie tak. Że nie chodzi tylko o konsekwentne naruszanie zasady podziału władz czy obrzydliwą korupcję – ale o miliony ludzi żyjących w zależności od państwa, w wykluczeniu i biedzie. Prawa społeczne – nie tylko obywatelskie i polityczne – są warunkami wolności i demokracji. Gdy zmieni się już rząd, nie możemy wrócić do tego samego kapitalistycznego bagna, które w ogóle umożliwiło pojawienie się dzisiejszych antydemokratycznych sił u władzy.

Budapeszt, 22.12.2015

***

Balint Misetics – aktywista i działacz, specjalista od polityki społecznej, współpracownik węgierskiej platformy dziennikarskiej Kettos Merce, aktywny uczestnik protestów w obronie praw lokatorów, bezdomnych i uchodźców na Węgrzech.

 

**Dziennik Opinii nr 34/2016 (1183)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij