Na Węgrzech mamy do czynienia z faktycznym, niespotykanym w najnowszej historii kraju zjednoczeniem partii opozycyjnych. To tak, jak gdyby w Polsce mówić o współpracy Ruchu Narodowego i partii Razem. Ale zanim zaczniemy wieszczyć rychły upadek Viktora Orbána, weźmy głęboki oddech.
Czerwona linia. Rewolucja? Przebudzenie? Węgrzy biorą sprawę w swoje ręce! Ile takich tekstów zdążyliśmy przeczytać przez prawie dziewięć lat, odkąd koalicja Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej zwyciężyła w wyborach w kwietniu 2010 roku? Ile razy mieliśmy poczucie, że „tym razem to już na pewno”? A wreszcie, jak wiele osób zdziwiło się w kwietniu tego roku, gdy Fidesz zdeklasował konkurentów politycznych w wyborach mimo wysokiej frekwencji, która miała być kluczem do jego pokonania?
Dlatego dziś, kiedy od tygodnia oglądamy protesty na Węgrzech, weźmy głęboki oddech, zanim zaczniemy wieszczyć rychły upadek Viktora Orbána, bo nie wszystko tu jest proste i oczywiste.
To, że Węgrzy w ogóle wychodzą na ulice, jest dość zaskakujące. Gdy wyszli w 2006 roku, mimo największych od końca lat 80. zamieszek ulicznych rząd Ferenca Gyurcsánya trwał jeszcze dwa i pół roku, zanim ustąpił. Viktor Orbán, ówczesny lider opozycji, wygrał wybory samorządowe ald nie był zainteresowany przejęciem władzy wcześniej niż w 2010 roku. Na Węgrzech nie zmienia się zatem władzy na ulicy – przynajmniej tak było dotychczas.
Obecne protesty są relatywnie nieliczne – zaledwie kilka tysięcy osób wobec kilkudziesięciu tysięcy bezpośrednio po kwietniowych wyborach parlamentarnych. Co ciekawe, te dane trudno zdobyć, ponieważ na Węgrzech nie ma tradycji podawania liczebności każdej demonstracji, jak się dzieje w Polsce. To, że na ulicach pojawili się zarówno młodzi ludzie, jak i dojrzali czy seniorzy, także nie jest niczym szczególnym. Na demonstracjach przeciwko zmianie kodeksu pracy co rusz widać banery „studenci z robotnikami” – trudno jednak przypuszczać, by młodzi ludzie w pełni zdawali sobie sprawę z historycznej wagi tego sloganu.
czytaj także
Współcześni studenci mają około 25 lat. Ich „demokratyczna inicjacja” – pierwsze wybory, w których mogli wziąć udział – przypadła już na rządy Fidesz-KDNP. Większość z nich nie zna innej władzy. Podobnie jak młodzi Polacy, niespecjalnie interesują się polityką. Poszli jednak do kwietniowych wyborów, i poszli tłumnie. W XI dzielnicy, gdzie znajdują się akademiki, 11 tysięcy osób dopisało się do rejestru wyborców, a po 19.00 kolejka w lokalu wyborczym miała wciąż ponad pół kilometra.
Po wyborach wszyscy ci młodzi ludzie mogli jedynie zrazić się do polityki. Nie tylko dlatego, że wbrew powtarzanym bez końca zaklęciom, wysoka frekwencja nie przyniosła sukcesu opozycji. Również dlatego, że nie doczekali się obiecanego zjednoczenia opozycji. Namawiano ich do głosowania taktycznego, by opozycja mogła stoczyć równą walkę z koalicją Viktora Orbána, w której ta ostatnia jest uprzywilejowana zasadami ordynacji wyborczej. Niemal w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że w większości okręgów wyborczych współpracy nie będzie. W samym Budapeszcie opozycja mogła liczyć na sześć dodatkowych mandatów. Tak jak w XI dzielnicy, gdzie jednak zamiast jednego, wspólnego kandydat opozycji startowało dwóch – i obaj polegli. Te sześć mandatów dało Fideszowi większość konstytucyjną. Gdyby nie one, nie rozmawialibyśmy dziś o wielu śmiałych wizjach Orbána, w tym o wprowadzeniu do konstytucji kilkudziesięciu zmian.
Wybory Schrödingera, czyli jeśli nie wiadomo, kto wygra, to wygra Orbán
czytaj także
Wszystko to widzieli młodzi ludzie, w których dzisiaj pokładają nadzieję przeciwnicy Orbána na Węgrzech, i w Unii Europejskiej. Jednak dzisiejsze protesty są rzeczywiście bez precedensu: to realna współpraca opozycji, która może na długo zmienić krajobraz polityczny Węgier. Mamy do czynienia z faktycznym i niespotykanym w najnowszej historii politycznej kraju zjednoczeniem partii opozycyjnych. Przedstawiciele wszystkich środowisk zasiadających w parlamencie i pozostających poza nim uznali, że łączy ich wspólna flaga, chociaż reprezentują kompletnie różne środowiska polityczne – od określanego mianem skrajnej prawicy Jobbiku po lewicowe Momentum. To tak, jak gdyby w Polsce mówić o współpracy Ruchu Narodowego i partii Razem.
Co więcej, między Jobbikiem a Momentum mamy jeszcze Węgierską Partię Socjalistyczną (MSZP), Koalicję Demokratyczną (DK) z Ferencem Gyurcsányim na czele, partię Polityka Może Być Inna (LMP) oraz przedstawiciela nieistniejącej od prawie pół roku węgierskiej partii Razem (E). To polityczne światy, które nie były w stanie dotychczas znaleźć żadnego wspólnego mianownika. Jednak istniejący od 2010 roku porządek zmusił ich do współpracy. W pojedynkę niewiele można wskórać, o czym boleśnie przekonano się tak w tegorocznych wyborach, jak i w poprzednich, z 2014 roku.
Tworzy się zatem szeroka platforma współpracy przeciwko Fideszowi, która będzie musiała oprzeć się na zupełnie innych kryteriach identyfikacji partyjnej. Co to znaczy? Sprowadzając podziały do najprostszych kategorii, z perspektywy lewicy mamy tu tzw. „nazioli”, a z perspektywy Jobbiku – „komuchów”, a więc partie czy przedstawicieli politycznych elit odpowiedzialnych za niedoprowadzony do końca proces przemian transformacji z 1989 i 1990 roku. Ta nieprzekraczalna dotąd granica będzie musiała się zatrzeć, a partie będą musiały odróżniać się od siebie bez odwoływania się do „najniższych instynktów”.
Jakie ma to konsekwencje w praktyce? Przynosi paradoksalnie więcej dobrego lewicy, aniżeli Jobbikowi, chociaż i on na tej współpracy nie traci. Od listopada 2014 roku mieliśmy do czynienia z rywalizacją wyłącznie po prawej stronie sceny politycznej i całkowitym wycofaniem środowisk lewicowych. Nowy układ może przesunąć debatę polityczną w kierunku centrum. Nie jest jednak tak, że ten kształtujący się dopiero, niesformalizowany twór przejmie całe poparcie swojego zsumowanego elektoratu. Na to musi dopiero zapracować, nie licząc na żaden automatyzm ani na mobilizację potencjalnych wyborców. Struktury opozycyjnej współpracy są wątłe, a potrzebna jest zupełnie nowa, dalekosiężna strategia. Na razie nie ma zresztą mowy o formalnej współpracy, chociaż na dłuższą metę nie da się od niej uciec.
Wybiegając w przyszłość, pierwszym sprawdzianem ewentualnej koalicji mogłyby być wybory do Parlamentu Europejskiego w maju przyszłego roku i samorządowe na jesieni 2019 r. Prawdziwym egzaminem będą jednak wybory parlamentarne za cztery lata, w których stawką będzie czwarta z rzędu kadencja Viktora Orbána. Jednak nieumiejętne wykorzystanie „kryzysowego potencjału” może przynieść odwrotny skutek i skłonić jeszcze więcej wyborców do pozostania w domu – a dotychczas bywało ich ponad 50%.
* * *
W niedzielę 16 grudnia kilkunastu przedstawicieli „szerokiej koalicji” weszło do budynku państwowej telewizji i radia (MTVA) i zażądało odczytania pięciu postulatów na rzecz wolności. A były to: wycofanie się z tzw. „ustawy niewolniczej”, czyli reformy kodeksu pracy, ograniczenie godzin nadliczbowych w policji, niezależność sądów, przystąpienie do tzw. prokuratury europejskiej oraz niezależność mediów. Posłowie znaleźli się w budynku MTVA, korzystając z przysługującego im immunitetu. Domagali się również, by państwowe media zaczęły informować o protestach na Węgrzech. Spędzili noc przed jednym ze studiów, szczelnie obstawionym przez ochroniarzy.
W poniedziałek rano dwoje z nich poturbowano i siłą wyrzucono z budynku – byli to Bernadett Széll i Ákos Hadházy. Wyrzuciła ich straż telewizyjna, zaś funkcjonariusze policji nie zostali wpuszczeni do środka. Na zorganizowanej w parlamencie konferencji prasowej posłowie opozycji zaznaczyli, że jeżeli potwierdzą się doniesienia podawane przez portal index.hu, jakoby wyrzucenie posłów z MTVA przez uzbrojoną straż odbyło się za zgodą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, konsekwencje będą bardzo poważne.
Węgry kryminalizują pomoc uchodźcom. Po co Orbánowi ta reforma?
czytaj także
Straż interweniowała wewnątrz budynku jeszcze raz: doszło do szamotaniny z posłem László Varju, któremu odmówiono potem pomocy medycznej. Media obiegło zdjęcie, na którym posłowie leżą na ziemi z dłońmi skrzyżowanymi na karku jak przestępcy. Podobno próbowali w ten sposób uniemożliwić wyniesienie ich z budynku. W końcu posłów wyprowadziła policja, a ich żądania, by państwowa telewizja przekazała postulaty opozycji i poinformowała szerzej o protestach, pozostały niespełnione.
To kolejny precedens w tej historii. Nikt na Węgrzech nie użył dotąd przemocy wobec chronionych immunitetem polityków. Nie tylko naruszono nietykalność parlamentarzystów, ale sondowane są sposoby postawienia im zarzutów z kodeksu karnego: za bezprawne zajęcie budynku MTVA i za obstrukcję podczas głosowania nowelizacji kodeksu pracy w parlamencie, od czego zaczęły się protesty.
Użycie przemocy wobec posłów to przełomowy moment w reżimie Viktora Orbána. („Reżim” to formalny, funkcjonujący w węgierskiej politologii termin określający rządy po 2010 roku). Ma to poważne następstwa dla postrzegania formy rządów w Budapeszcie. „Miękki autorytaryzm” przestaje być miękki, gdy państwowe służby naruszają immunitet i nietykalność cielesną posłów.
* * *
Bez względu na to, jak dalej potoczą się losy protestów na Węgrzech, w ciągu kilkudziesięciu godzin opozycja dokonała r-ewolucji, na którą wielu wyborców czeka od lat. Już to jest sukcesem i nową jakością jej polityki. Oczywiście otwarte pozostanie pytanie, jak trwały okaże się ten nowy polityczny projekt.
Węgierski instytut Political Capital przypomina, że pełniący obowiązki dyrektora MTVA, Dániel Papp został skazany prawomocnym wyrokiem sądu najwyższego za rozpowszechnianie fałszywych newsów, a sama telewizja, utrzymywana z podatków, jako jedyna w Unii Europejskiej nie tylko nie utrudnia, ale wręcz wspiera wymierzoną w Unię Europejską propagandę putinowską. Think tank zwraca uwagę, że w budynku MTVA ongiś wynajmował biuro propagandowy kanał Rusia Today.
W tle wydarzeń w Budapeszcie warto pamiętać o badaniu Policy Solutions i fundacji Friedrich-Ebert-Stiftung, według którego ponad 50 procent Węgrów uważa, że premiera Viktora Orbána nie da się odsunąć od władzy demokratycznymi metodami. Powszechność tej opinii z połączeniu z zaostrzeniem formy rządów w Budapeszcie daje niebezpieczną mieszankę wybuchową, której siła jest dziś nie do przewidzenia.
**
Dominik Héjj jest doktorem nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce, redaktorem naczelnym portalu www.kropka.hu.