Światu potrzebny jest nowy internet, zaś Europie potrzebna jest nowa strategia cyfrowa. Zjednoczona Europa będzie w stanie podnieść rękawicę rzuconą jej przez technologie cyfrowe, ale mój plan będzie wymagał scedowania kompetencji przynależnych rządom krajowym na unijne instytucje. Czy jesteśmy na to gotowi? – pyta Guy Verhofstadt.
BRUKSELA – Kiedy dyrektor generalny Facebooka Mark Zuckerberg stanął w maju przed Europejskim Parlamentem, chełpił się tym, że jego firma zatrudnia dziesiątki tysięcy moderatorów, którzy śledzą, analizują i, w razie potrzeby, usuwają obraźliwe posty na Facebooku. Ci tak zwani „czyściciele”, rekrutujący się spośród pracowników zewnętrznych firm m.in. z Indii, to niewidzialna dłoń, która decyduje o tym, co może pojawiać się na tej platformie, a co nie.
Zuckerberg przekazał te informacje w nadziei, że nas to uspokoi, tymczasem jego wyjaśnienia przyniosły odwrotny efekt. Sama myśl, że międzynarodowe firmy pokroju Facebooka decydują obecnie o tym, co ludzie widzą w sieci, jest zarazem niedorzeczna i niebezpieczna. To bezprecedensowa prywatyzacja naszych swobód obywatelskich. Zgoda – w średniowieczu Kościół katolicki sprawował niemal absolutną władzę nad dostępnością informacji, jednak jego wyznawcy przynajmniej uznawali jego autorytet moralny. Zuckerberg to zupełnie inna bajka.
Co myślimy, gdzie kupujemy, kogo kochamy. Dane osobowe to nowa ropa kapitalizmu
czytaj także
Dzięki Facebookowi i mediom społecznościowym jako takim, prędkość rozprzestrzeniania się informacji wzrasta w niespotykanym wcześniej tempie, a jednocześnie coraz trudniej o swobodny i niezmanipulowany dostęp do tychże informacji. W pierwszym lepszym kiosku „lewicowe” pisma satyryczne takie, jak „Private Eye” czy „Charlie Hebdo” można znaleźć na stojaku zaraz obok tytułów „kapitalistycznych” typu „Wall Street Journal” czy „Financial Times”. A na Facebooku? Wall aktualności pokazuje praktycznie wyłącznie wiadomości wpisujące się w poglądy polityczne danego użytkownika.
Oczywiście Zuckerberg twierdzi, że Facebook ma „zewnętrznych weryfikatorów faktów”, którzy tropią „potencjalnie fałszywe informacje” i potrafią „powiązać wątki i pokazać użytkownikom więcej (podobnych) treści (z innych źródeł informacji)”. Jednak kimże są owi weryfikatorzy faktów? Jakimi kryteriami kierują się w swoich wyrokach? Jak oceniają prawdziwość faktów? Jakich algorytmów używają w doborze alternatywnych źródeł informacji? Nie wiadomo.
Kod dystopii
Stworzony przez Zuckerberga świat powoli zaczyna przypominać skrzyżowanie wizji George’a Orwella z Roku 1984 i Aldousa Huxley’a z Nowego wspaniałego świata. W Roku 1984 władza centralna kontroluje publiczny dyskurs w ramach systemu totalitarnego. W dzisiejszym świecie cyfrowym podlega on kontroli jednej firmy, która w niemal monopolistyczny sposób decyduje o rozpowszechnianiu wiadomości online. Zuckerberg mógłby oczywiście argumentować, że istnieją przecież alternatywy, takie jak Google czy Twitter. Jednak to trochę tak, jakby monopolista na rynku samochodowym stwierdził, że zawsze możemy poczekać na autobus albo chodzić pieszo.
Zatem tu również, podobnie jak w Nowym wspaniałym świecie, to nie ludzie określają kierunki rozwoju nauki i technologii, ale raczej nauka i technologia decydują o tym, co ludzie myślą i jak się zachowują. Jak dowodzi Jamie Bartlett z Demos w książce The People vs Tech: How the Internet Is Killing Democracy (and How We Save It), kwantyfikacja cyfrowa naszego codziennego życia jest otwarcie sprzeczna z funkcjonowaniem demokracji. W świecie, w którym każdy rezultat jest określany przez algorytm, nie istnieje już polityka.
Jest to problem, który wykracza poza Facebooka. Wszystkie najważniejsze firmy z Doliny Krzemowej, np. Alphabet Inc. (spółka matka Google’a), Apple czy Amazon, przyjęły model biznesowy, który może potencjalnie naruszać demokrację, a wraz z nią – prywatność. Gromadzenie danych osobowych w celu sprzedaży targetowanych reklam sprawia, że demokratyczny elektorat staje się coraz bardziej podatny na populistyczno-demograficzno-technologiczne manipulacje.
czytaj także
Rekiny rynkowe wczoraj i dziś
Jest tylko jeden sposób na to, by powstrzymać ten niepokojący trend: zrewolucjonizowanie samego internetu przez oddanie go ponownie w ręce zwykłych użytkowników, czyli obywateli. Jak zauważa Nick Davies, można np. znacjonalizować giganty pokroju Google’a czy Facebooka. Jednak takie remedium mogłoby okazać się gorsze niż sama choroba. W krajach takich, jak Chiny czy Turcja, gdzie media społecznościowe są pod ścisłą kontrolą państwa, panuje jeszcze większa dezinformacja i cenzura niż w warunkach prywatnych monopoli. Co więcej – jeden centralny moloch mediów społecznościowych to ostatnia rzecz, której nam potrzeba. Przeciwnie więc – konieczne jest zwiększenie konkurencyjności na tym runku, aby obywatele mieli większy wybór jeżeli chodzi o to, gdzie i w jakich warunkach mogą przechowywać swoje dane.
Jak uczy historia, sprawiedliwa i zdrowa konkurencja może być receptą na rozwiązywanie problemów w gospodarce rynkowej. W 1900 roku Standard Oil Johna D. Rockefellera stało się argusem amerykańskiego rynku energetycznego, co było niekorzystne tak dla konsumentów, jak i dla samej branży. Dlatego w 1911 roku rząd USA zmusił firmę do podziału na 34 mniejsze spółki.
Podział Standard Oil przygotował grunt pod inne podobne antymonopolowe działania przeciwko takim firmom, jak IBM, Kodak, Microsoft, Alcoa i inne monopole, które pojawiły się w XX wieku. W 1982 roku AT&T zostało zmuszone do zrezygnowania z kontroli nad spółką Bell System zrzeszającą lokalnych operatorów telefonicznych w USA i Kanadzie, a samą Bell System podzielono na wiele mniejszych spółek. I to właśnie tym radykalnym działaniom w postaci regulacji rządowych zawdzięczamy w znacznej mierze dzisiejszą rewolucję technologiczną.
Innymi słowy, brak jest historycznych przesłanek, by sądzić, że rozbicie cyfrowych gigantów może być niekorzystne dla gospodarki. Jeśli już, byłby to raczej impuls dla nowej fali innowacji. Dlaczego zatem władze nie podejmują żadnych działań analogicznych do tego, co wydarzyło się na rynku petrochemicznym i telekomunikacyjnym?
Rewizja monopolu
Wydaje się, że Amerykanom nieszczególnie zależy na przerywaniu pasma sukcesów świetnie prosperujących krajowych firm. Z kolei Europejczykom brakuje ku temu odpowiednich narzędzi. Co więcej, amerykańskie i europejskie prawo konkurencji powstało w warunkach dwudziestowiecznego przemysłu analogowego, nie zaś z myślą o gospodarce cyfrowej XXI wieku. W USA dominująca polityka antymonopolowa ukształtowała się w latach 70. i 80. XX wieku pod wpływem postaci takich, jak konserwatywny prawnik Robert Bork i ekonomista z University of Chicago Aaron Director. Bork i Director przekonywali, że w tworzeniu prawa antymonopolowego należy kierować się przede wszystkim wydajnością gospodarczą, a nie wielkością firmy czy jej pozycją rynkową. Zgodnie z ich tokiem myślenia, działania antymonopolowe są nieuzasadnione, jeżeli dany monopol lub prawie monopol nie uderza w konsumentów przez zawyżanie cen.
I to pod tę zasadę podpina się obecnie Facebook, Google i Amazon, które przynoszą niesamowite korzyści konsumentom. Problem jednak w tym, że giganty technologiczne w ramach swojej głównej działalności rynkowej mają tendencję, by traktować użytkowników jako produkt, a nie – konsumenta, dlatego gromadzą niestworzone wprost ilości danych osobowych. Stąd oferowany przez te firmy typ usług nie ma w zasadzie żadnego znaczenia w obliczu prawdziwego problemu, jaki stanowi koncentrowanie kontroli nad prywatnymi informacjami.
Dlatego problem z przejęciem przez Facebook Instagrama i WhatsAppa nie jest związany z tym, że byli to jego konkurenci. Chodzi raczej o to, że wraz z nabyciem wspomnianych spółek Facebookowi udało się zgromadzić jeszcze więcej danych osobowych i prywatnej wiedzy na temat życia, upodobań, zainteresowań i pragnień milionów ludzi. W rezultacie Facebook oferuje obecnie niedoścignioną platformę dla reklamodawców i innych podmiotów, które chcą coś ugrać z pomocą psychologicznej manipulacji. Jego usługi świetnie nadają się dla populistycznych, nieliberalnych polityków, którzy próbują przejąć władzę nie w oparciu o przekonujące idee, ale przez zastraszanie i oszczerstwa.
Władza, którą giganci technologii czerpią z naszych danych osobowych, nie różni się wiele od władzy sprawowanej ongiś przez Standard Oil i AT&T dzięki monopolowi na dostawy ropy i obsługę linii telefonicznych. Jeżeli USA nie zechcą podjąć działań przeciwko monopolistom danych osobowych lub jeżeli aktualny system amerykańskich przepisów antymonopolowych uniemożliwia im takie działania, to właśnie Unia Europejska musi podjąć się tego zdania.
I choć UE zrobiła już pewne odważne kroki w tym kierunku, wprowadzając Ogólne rozporządzenie o ochronie danych (RODO), nadal nie jesteśmy gotowi na to, co przyniesie cyfrowy świat jutra, ponieważ nie istnieje jednolity rynek cyfrowy. Jeżeli programiści chcą wprowadzić w całej UE dowolną aplikację, potrzebna jest im zgoda 28 odrębnych krajowych urzędów regulacyjnych, a także kontrakty z ponad 100 operatorami telefonii. Nic dziwnego zatem, że wielka piątka firm technologicznych – Alphabet, Amazon, Apple, Facebook i Microsoft – to spółki amerykańskie, a wśród 20 największych firm technologicznych na świecie nie ma ani jednego przedstawiciela z Europy.
Facebook powie: Nie chcesz płacić, więc świadomie oddajesz swoją prywatność
czytaj także
Dopóki UE nie rozszerzy jednolitego rynku czekolady, piwa i samochodów również na towary i usługi cyfrowe, nadal będzie zostawać w tyle, a Dolina Krzemowa nie musi obawiać się żadnej unijnej konkurencji. Jednak rozszerzenie wspólnego rynku oznacza, że Europejczycy muszą być gotowi na to, by zastąpić krajowych regulatorów jednym urzędem na poziomie unijnym, analogicznym do amerykańskiej Federalnej Komisji Łączności (FCC).
Obietnica decentralizacji
W szerszej perspektywie konieczne jest rozpoczęcie tworzenia wizji zupełnie nowego rodzaju internetu. Celem powinno być zbudowanie systemu zdecentralizowanego, opartego nie na farmach serwerów, posiadanych i kontrolowanych przez kalifornijskiej monopole, ale na milionach obecnie używanych komputerów i urządzeń.
Jeden z modeli decentralizacji stanowi blockchain, tzn. rozproszona cyfrowa księga, która rejestruje publicznie transakcje na różnych komputerach i wymaga zgody na dodanie każdej nowej informacji. Innymi słowy, łańcuch bloków weryfikuje i zabezpiecza dane bez udziału dużego centralnego pośrednika, takiego jak bank, rejestr czy władze.
Łańcuch bloków ma wiele oczywistych zalet. Jest to technologia, która przywraca zaufanie do wymiany danych i znacznie utrudnia hakowanie i manipulacje. Ponieważ obchodzi tradycyjnych pośredników, może wyeliminować koszty transakcji przez udokumentowanie i wykonanie kontraktów, transakcji finansowych, tytułów własności nieruchomości, ziemi itp.
Zdecentralizowany internet umożliwiałby również jednostkom kontrolowanie, a nawet spieniężenie własnych danych wraz z innymi kreatywnymi produktami cyfrowymi, takimi jak zdjęcia, wideo, prace plastyczne czy muzyka. Użytkownicy jako wyłączni posiadacze praw autorskich do tych prac, mogliby realizować transakcje bezpośrednio z innymi użytkownikami, bez potrzeby dzielenia się częścią zarobku z jedną z tradycyjnych platform.
Oczywiście technologii blockchain towarzyszy znaczny sceptycyzm, w szczególności jeżeli chodzi o obsługiwane przez niego kryptowaluty typu Bitcoin. Pytanie jednak, komu warto zaufać. Z jednej strony mamy bowiem duże, dobrze zakorzenione instytucje jak banki, które doprowadziły do kryzysu finansowego w 2008 roku. Z drugiej – zdecentralizowany system, w którym miriady uczestników wzajemnie się kontrolują. W przypadku drugiego z tych rozwiązań nie ma racji bytu ani Big Brother, ani harujący gdzieś w Indiach facebookowi „czyściciele”. Istnieje bowiem organiczny kolektyw użytkowników, który sprawuje kontrolę – coś na wzór obecnego mechanizmu działania Wikipedii.
Czy radykalnie zdecentralizowany internet automatycznie wyeliminuje ciemną stronę cyfrowej mocy i położy kres praniu brudnych pieniędzy i innej działalności przestępczej z użyciem kryptowalut? Oczywiście, że nie. Warto jednak pamiętać, że również gotówka jest wykorzystywana w różnych szemranych interesach i nikt nie ma o to pretensji do banku centralnego. Biorąc pod uwagę status quo, blockchain mógłby znacząco poprawić sytuację, zwłaszcza przy wsparciu komputerów kwantowych, dzięki którym władze publiczne i organy ścigania będą mogły śledzić nadużycia szyfrów i działania przestępcze.
Wyzwanie dla Europy
Nie ma czasu do stracenia. Światu potrzebny jest nowy internet, zaś Europie szczególnie potrzebna jest nowa strategia cyfrowa, która nie będzie tylko kalką modelu amerykańskiego.
Można na przykład uznać blockchain za nowy standard technologiczny dla wszystkich działań cyfrowych w ramach UE. W wersji idealnej organy państwowe i prywatne firmy zarzuciłyby stare biurokratyczne księgi i praktyki na rzecz zdecentralizowanych technologii, co dałoby początek nowej generacji cyfrowych firm i konkurencyjnych rynków w branży danych osobowych. W tym celu UE musiałaby rozpocząć dwa kolejne programy inwestycyjne na poziomie europejskiego systemu nawigacji satelitarnej Galileo: pierwszy zmierzałby do przyspieszenia prac nad sztuczną inteligencją, drugi byłby poświęcony komputerom kwantowym.
Mając na uwadze, ile czasu trzeba czekać na pierwsze owoce tych inwestycji, UE powinna również zająć się bieżącymi problemami epoki „starego internetu”. W pierwszym rzędzie musimy za wszelką cenę zacząć chronić nasze wybory przed zagraniczną cyberingerencją. Na początek konieczne jest zidentyfikowanie zagranicznych agentów aktywnych na europejskich platformach społecznościowych oraz ekstremistycznych polityków, którzy z nimi współpracują.
W USA zastępca prokuratora generalnego Rod Rosenstein mianował Roberta Muellera na specjalnego doradcę mającego zbadać rosyjską ingerencję w wybory prezydenckie w 2016 roku, co już zaowocowało dziesiątkami aktów oskarżenia. Europa musi na tym polu odrobić straty, przede wszystkim przez wyznaczenie własnego specjalnego prokuratora, którego zadaniem będzie badanie i powstrzymywanie rosyjskich kampanii dezinformacyjnych i innych ataków na nasze demokracje.
Po drugie, konieczna jest nowelizacja ordynacji wyborczych i dostosowanie ich do wymogów epoki cyfrowej. Większość ordynacji powstawała w czasach, kiedy kampanie polityczne rozgrywały się na papierowych ulotkach i plakatach wyborczych. Dziś bitwa o wyborców toczy się w internecie, przez co rozmaitym mącicielom jest znacznie łatwiej zmanipulować cały proces.
Musimy zacząć rozliczać spółki prowadzące media społecznościowe z treści politycznych publikowanych na ich platformach. Każda polityczna reklama powinna posiadać własną cyfrową „metrykę”, z której będzie jasno wypływać, kto za nią zapłacił. Platformy, które nie podporządkują się temu wymogowi, powinny być obciążane znacznie wyższymi karami niż dotychczas.
Jednak również urzędy odpowiedzialne za ochronę danych muszą natężyć nadzór, by bardziej uprzykrzyć życie tym, którzy rozpowszechniają fake news, a także botom i trollom, by utrudniać stosowanie algorytmów umożliwiających dostęp do szerszego grona odbiorców. W tym celu odnośne organy powinny wyznaczać spośród swoich pracowników „mężów zaufania”, którzy będą nadzorować największe platformy społecznościowe zwłaszcza w okresie przedwyborczym i w trakcie wyborów.
Potrzebne nam są kampanie oświatowe, które będą szerzyć wśród opinii publicznej wiedzę na temat ustawień prywatności, blokowania reklam i innych zabezpieczeń cyfrowych. Właśnie tak brzmiała jedna z rekomendacji wydanych przez brytyjską Izbę Gmin w rezultacie przesłuchań w związku z aferą Cambridge Analytica na początku tego roku. To zrozumiałe, że ludzie muszą zdobyć większą biegłość w poruszaniu się po cyfrowym, świecie, jeżeli internet ma znów trafić w ich ręce. W przeciwnym razie nie poradzą sobie z tym zadaniem. Nie wystarczy już tylko wiedzieć, jak założyć sobie konto na Facebooku. W XXI wieku obywatele muszą posiadać choćby podstawową wiedzę na temat tego, jak działa internet.
czytaj także
Przedstawiona przeze mnie strategia cyfrowa będzie wymagała scedowania kompetencji przynależnych rządom krajowym na unijne instytucje. A to w polityce unijnej zawsze twardy orzech do zgryzienia. Jednak Europejczycy muszą pogodzić się z tym, że w epoce cyfrowej państwa narodowe same sobie nie poradzą.
W końcu przecież technologiom cyfrowym obce są wszelkie polityczne granice. Przeciwnie, ich wielka moc płynie właśnie ze zdolności do przekraczania granic i łamania zasad czasoprzestrzeni. Tylko zjednoczona Europa będzie w stanie podnieść rzuconą przez te technologie rękawicę, pomóc nam otrząsnąć się z cyfrowej niemocy i pchnąć nas w stronę nowego modelu. Pytanie jednak, czy jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie.
**
Copyright: Project Syndicate, 2018. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.