Czy szef Rady mówi w „języku europejskim”?
Cezary Michalski: Wybór Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej stał się trochę alibi dla braku wyrazistych postaci i doktryny polityki europejskiej w Polsce. Tym bardziej warto się zastanowić, jaką strategię Tusk będzie w Brukseli realizował. Tym bardziej że został wybrany przez podmioty o sprzecznych interesach. Cameron ma nadzieję, że jako polityk z kraju poza strefą euro Tusk będzie spowalniał jej wewnętrzną integrację, a Wielkiej Brytanii pozwoli na większą niezależność, żeby nie opuściła UE. Niemcy i Francja przeciwnie, liczą na to, że Tusk będzie akceptował głębszą integrację strefy euro i pomoże zdyscyplinować Londyn. Orban poparł Tuska, uważając, że nadal będzie on osłaniał Węgry przed izolacją czy sankcjami. Jak w tej sytuacji może się zachować ktoś, kto jako premier RP uważał, że politykę należy prowadzić bez wizji czy projektów, które mogłyby lidera politycznego czynić mniej plastycznym i mniej efektywnie reagującym na kolejne kryzysy?
Aleksander Smolar: Największe wyzwanie dla Donalda Tuska faktycznie stanowi pogodzenie, zharmonizowanie, wybór pomiędzy owymi sprzecznymi interesami, które pozwoliły na jego wybór. Nie wykluczam, że czołową rolę w nominacji Tuska odegrał na finiszu właśnie premier Wielkiej Brytanii, który jako pierwszy wsparł go publicznie. A to postawiło panią Merkel w sytuacji, w której nie mogła nie zaakceptować tej kandydatury. Mimo iż Tusk nie był, jak się wydaje, jej pierwotnym wyborem. Było prawdopodobnie w Berlinie przekonanie, że na czele Unii powinien stanąć jakiś polityk ze strefy euro. Z uwagi na to, że jeśli dziś przed Europą staje konieczność strukturalnych reform, zmian, zdynamizowania politycznego wysiłku – dotyczy to przede wszystkim strefy euro. Ale poza tym trochę anegdotycznym wymiarem dynamiki poparcia dla Tuska, istotną rolę w jego wyborze odgrywała także świadomość, że ktoś z naszego regionu musi zajmować ważne stanowisko w strukturach UE, także ze względu na konieczność pełnego zintegrowania Unii.
W tym kontekście mówiło się raczej o jakimś polityku z krajów bałtyckich, które w eurostrefie już są.
Jednak parytet regionalny był tu bardzo ważny, tak jak wcześniej parytet płci i grupy politycznej przy wyborze szefowej unijnej dyplomacji. Najbardziej istotne jest jednak to, czy przy wyborze Tuska odgrywał rolę czynnik, który był decydujący przy poprzednich nominacjach czołowych postaci europejskich, zwłaszcza w myśleniu wielkich państw. Wówczas zarówno Niemcy, jak też Francja i Wielka Brytania w sposób oczywisty zainteresowane były renacjonalizacją polityki europejskiej, przede wszystkim poprzez ograniczenie wpływów Komisji, ale także innych instytucji wspólnotowych.
Epoka po Delorsie.
Chodziło o to, żeby nie dopuścić do ponownego pojawienia się na czele instytucji wspólnotowych kogoś takiego jak Delors, który też był skądinąd możliwy tylko dzięki poparciu zarówno Mitterranda, jak też Kohla.
Oni jednak wtedy stawiali na głębszą integrację i budowę silniejszych instytucji wspólnotowych. Ciągle w duchu tradycji UE jako instytucjonalnej formy pojednania francusko-niemieckiego, a trochę także francusko-niemieckiej dominacji na kontynencie.
Później na czele instytucji wspólnotowych pojawili się jednak Barroso i Van Rompuy, których pozycja była zresztą bardzo różna. O ile o Barroso wszyscy szybko zapominają albo nie wspominają go najlepiej, to Van Rompuy – co będzie również ważne dla naszej analizy pozycji i możliwej polityki Tuska na stanowisku, które po Van Rompuy’u przejął – mimo że na pozór była to postać enigmatyczna, bez wielkiego doświadczenia w polityce europejskiej, okazał się bardzo sprawnym negocjatorem. Zatem w przypadku Tuska najważniejszym pytaniem jest: czy jego wybór nie oznacza, że największe państwa, w tym przede wszystkim Niemcy, wciąż nie starają się, aby na czele UE nie pojawiła się żadna bardzo silna postać, żaden lider budujący większą suwerenność instytucji wspólnotowych dzisiaj głównie wobec Berlina.
Żeby nie pojawił się żaden nowy Delors z „wizją” Unii, która przekracza poziom doraźnych negocjacji pomiędzy politykami najsilniejszych państw narodowych. Aby zażegnywać – na poziomie zupełnie minimalnym – kolejne pojawiające się w Europie kryzysy.
Taka minimalna wizja polityki wspólnotowej tłumaczyłaby wybór przez Londyn, Berlin i Paryż człowieka, o którego problemach językowych wszyscy wiedzieli, i który jest z kraju nie wchodzącego w skład strefy euro. Dziś Tusk uczynił wiele, żeby ugruntować swój obraz jako człowieka dobrze władającego językiem angielskim. Ale język, który jest potrzebny w subtelnych negocjacjach, kiedy konieczne jest wyszukiwanie zgrabnych formuł mogących pokryć różnice interesów czy wartości, to coś zupełnie innego. Zatem najważniejsze pozostaje pytanie, czy Donald Tusk uzyskał poparcie najsilniejszych państw UE jako możliwy silny lider, czy też został wybrany jako słaby polityk, jedynie prowadzący obrady. Na to pytanie nie znamy jeszcze odpowiedzi. Nie wiemy też jeszcze, w jaki sposób sam Donald Tusk postanowił zinterpretować własną pozycję.
Tym bardziej, że jednocześnie z pokryzysową renacjonalizacją i pojawieniem się nowych problemów geopolitycznych, które też prowokowały do uruchomiania tradycyjnych polityk Berlina czy Paryża, mieliśmy podmuch nadziei związany z wejściem w życie rozwiązań traktatu lizbońskiego. Już Schulz deklarował, że wykorzysta je do wzmocnienia instytucji wspólnotowych. Ostatecznie próbuje to robić Juncker. Zatem wciąż jest napięcie pomiędzy renacjonalizacją i próbami wzmocnienia instytucji wspólnotowych. Po której stronie opowie się Tusk?
Kryzys Unii wywołuje próby poszukiwania odpowiedzi po stronie instytucji wspólnotowych. Ale także państwa narodowe nie chcą oddać władzy w Europie najsilniejszemu spośród nich, czyli Niemcom. Z kolei Niemcy obawiają się w instytucjach wspólnotowych koalicji Francji z Włochami i innymi państwami Południa, która wybierze inny kurs w polityce gospodarczej i społecznej Unii. Istotne różnice pomiędzy politykami europejskich państw narodowych mamy też w polityce zagranicznej. Stąd konieczność posiadania jakiejś polityki wspólnotowej, poprzez którą można by te różnice negocjować. Jeśli chodzi o Junckera, to on od wielu już lat należał do oryginalnych i mocnych polityków Unii, mających zarówno kompetencje, jak też wolę polityczną i projekty zmian. Właśnie dlatego ten polityk z mikrokraju mógł mieć wpływ na całą politykę UE. Jednocześnie jednak Juncker jest zbyt jednoznacznie utożsamiany z wizją Europy federalnej, która dziś nie cieszy się popularnością. Generacyjnie Juncker też należy do „starej Unii”, która nie powróci. Trzeba szukać nowego pokolenia polityków i nowych pomysłów. Nowych odpowiedzi.
Tusk był dla Unii cenny zapewniając stabilność polityki polskiej i polityki UE w całym naszym regionie. Dzięki niemu Warszawa wciąż nie jest „drugim Budapesztem”, co całkowicie rozsypałoby polityczną solidarność w naszym regionie. Ale z drugiej strony Tusk, szczególnie po nieudanej „wrzutce” z datą wejścia Polski do eurostrefy, już od dawna komunikuje się z polską opinią publiczną wyłącznie w języku „renacjonalizacji”.
Od samego początku wrażliwość Tuska na problematykę europejską i jego kompetencje w tym obszarze były ograniczone. On nigdy nie posługiwał się „językiem europejskim”. A wpadka z datą wprowadzenia euro tym bardziej przyspieszyła jego ewolucję. Ja pamiętam jego szokującą w swej formie wypowiedź dla mediów, gdzie on powiedział, że w polityce europejskiej najważniejsza dla Polski kwestia to „kasa”. Brutalność tego sformułowania można oczywiście składać na karb kampanii wyborczej, która się wówczas toczyła i do której PO zaangażowało polityków reprezentujących ją w Europie. W tamtej kampanii wyborczej wzięli udział Lewandowski i Buzek, obaj przedstawieni wyłącznie jako ci politycy Platformy, którzy zapewnią odpowiedni dopływ środków finansowych dla Polski.
Tusk nigdy nie był politykiem europejskim, nie myślał w kategoriach Unii.
Właśnie dlatego, wydaje się, politycy z dużych państw UE, którzy wspierali kandydaturę Tuska, nie znaleźli zbyt dużo materiału „obciążającego go”, że byłby adwokatem silniejszej polityki wspólnotowej. Poza jednym może wymiarem, znaczącym. To problem polityki europejskiej wobec Rosji, gdzie Tusk jest zwolennikiem większej europejskiej solidarności i wzmacniania mechanizmów wspólnotowych. Także dlatego, że tutaj zarówno interes Polski, jak też cała tradycja polskiej polityki są oczywiste. Można powiedzieć, że Polska odgrywała istotną rolę w europejskiej polityce wschodniej zarówno wówczas, kiedy Janukowycz zerwał rokowania w sprawie umowy stowarzyszeniowej, poprzez całą rewolucję Majdanu, aż po moment, kiedy Putin w odpowiedzi na ofensywę ukraińską na Donieck i Ługańsk, na próbę odbicie tych terenów z rąk separatystów i wspierających ich sił rosyjskich, dokonał swoistego sprawdzenia kart. I doprowadził do rozbicia sił ukraińskich; ukazując jednocześnie ograniczenia zachodniej polityki wspierania sił wolnościowych na Ukrainie.
To było ciągle wykorzystywanie przez Polskę potencjału Partnerstwa Wschodniego. Budowanego wcześniej przez Sikorskiego i Bildta, przy czym Sikorski miał polityczną zgodę i osłonę Tuska.
W rosyjskiej krytyce Unii Europejskiej Partnerstwo Wschodnie zawsze odgrywało rolę konia trojańskiego, przy pomocy którego Unia właściwie po raz pierwszy wystąpiła z jakąś wizją wspólnej polityki zagranicznej. Oczywiście to było celowo trochę przesadzone, bo np. objęte partnerstwem Ukraina i Gruzja uważały, że to jest raczej obniżenie poziomu zaangażowania Unii, bez gwarancji rozszerzenia. Jednak Partnerstwo Wschodnie odegrało ważną rolę. Było próbą instytucjonalizacji długofalowej polityki UE w jakimś obszarze. Pozostając często w sprzeczności albo idąc dalej, niż suma tradycyjnych polityk narodowych w tym obszarze, np. polityki wschodniej Berlina i Paryża. Ale także Londynu, który chętnie składał różne deklaracje, ale z działaniami było już gorzej. Kiedy jednak Putin powiedział „sprawdzam” udaremniając ukraińską ofensywę, wręcz rozbijając zdolności bojowe ukraińskiej armii, mieliśmy weto wielu państw europejskich wobec bardziej ofensywnej polityki polskiej. I nie chodzi tu tylko o kraje Europy Zachodniej, bo także Czechy, Słowacja czy Węgry reagowały na kryzys ukraiński inaczej, niż kraje bałtyckie, Szwecja i Polska. Stąd pewna izolacja Polski i zmarginalizowanie nas w rozmowach na temat Ukrainy. Prezydent sugerował w jednym z wywiadów, że odsunięcie nas od stołu rokowań było wynikiem decyzji samych Ukraińców, co jednak wydaje się mało prawdopodobne. Oczywiście dla Ukraińców priorytetem była osłona ze strony najsilniejszych państw zachodnich, ale to nie oni chcieli odsunięcia Polski od stołu negocjacji.
Jakie pole manewru ma teraz Donald Tusk w tym obszarze. Będąc w dodatku szefem instytucji, która reprezentuje raczej polityki narodowe wobec polityki wspólnotowej?
Jest obszar, w którym sam Tusk miał pewne koncepcje dotyczące polityki europejskiej i usiłował je forsować. To jest europejska polityka energetyczna. On tutaj może odegrać na swoim nowym stanowisku bardzo pozytywną rolę. Są siły i interesy w Europie, które odpowiednio koordynowane mogą doprowadzić do realizacji tej wizji Donalda Tuska, może nie w jej najbardziej maksymalistycznej formie…
…czyli wspólnego zakupu gazu przez jeden europejski podmiot…
…ale przeciwstawienia się relatywnemu monopolowi rosyjskiego dostawcy poprzez pełną koordynację i solidarność nabywców ze strony Unii Europejskiej. Natomiast problem z Donaldem Tuskiem jest taki, że on nie bardzo nadaje się do kontynuowania typu przywództwa, które reprezentował Herman Van Rompuy. Van Rompuy był subtelnym politykiem wyspecjalizowanym w poszukiwaniu konsensusu. I w tej roli się sprawdzał. Tusk nie nadaje się, moim zdaniem, na tego typu przywódcę. W każdym razie w Polsce nie był człowiekiem poszukiwania konsensusu czy negocjatorem. Może był nim w wymiarze stosunków z PSL-em, ale to było bardzo łatwe w porównaniu z typem konfliktów interesów, które trzeba negocjować w Europie. Talent Tuska to, po pierwsze, kampanie wyborcze. Zwracanie się do wielkich mas. On potrafił się posługiwać językiem – jak sam mówił – łagodnego populizmu.
Takich mas, do których można się w Europie zwracać z pozycji Przewodniczącego Rady Europejskiej, żeby je w języku „łagodnego populizmu” ostrzegać przed populizmem twardszym, tak jak w Polsce Tusk ostrzegał wyborców przed PiS-em, jeszcze chyba nie ma. Walka proeuropejskiego politycznego mainstreamu z Frontem Narodowym, UKiP-em, Die Linke… rozstrzygnie się w większym stopniu na poziomie polityk narodowych.
Toteż ten talent uwodzenia wyborców się Tuskowi nie przyda, szczególnie biorąc pod uwagę stanowisko, jakie on sprawuje, nie będące wynikiem powszechnych wyborów, ale negocjacji liderów. Z drugiej strony Tusk był kilerem, potrafił eliminować konkurentów i całkowicie zapanować nad partią. Natomiast nie pamiętam wypadku, żeby on się sprawdził w prowadzeniu negocjacji społecznych. Słyszałem raczej opinie przedsiębiorców i związkowców, że brak było u niego jakiegokolwiek zaangażowania w negocjacje trójstronne. A w granicach państwa narodowego komisja trójstronna jest tym głównym forum negocjowania kompromisu pomiędzy głównymi siłami społecznymi. W okresie jego władzy komisja trójstronna w ogóle przestała istnieć.
W pierwszym angielskojęzycznym wywiadzie, gdzie Donald Tusk budował własny wizerunek już na potrzeby swojej nowej europejskiej funkcji, mamy dwie autodefinicje rzucone niby mimochodem, ale w rzeczywistości bardzo świadomie. Pierwsza: „jestem z Gdańska, miasta hanzeatyckiego”. To jest miłe, bo odnosi się do może najciekawszej europejskiej tradycji. Ale Tusk powiedział też w tym wywiadzie, że fascynuje się historią antyczną. Jak wiemy z publicznych niedyskrecji Jana Rokity czy Janusza Palikota, oznacza to w jego wypadku głównie fascynację rozmaitymi triumwiratami i prewencyjnym likwidowaniem się konkurentów do władzy w starożytnym Rzymie. Do Unii bardziej pasuje tradycja hanzeatycka, niż mordowanie triumwirów, ale nie wiemy, którą „fascynację” będzie rozwijał Tusk.
W Brukseli nie ma pola na triumwiraty. Poza sytuacją Delorsa, który miał poparcie dwóch głównych europejskich polityków, czyli Kohla i Mitterranda. On ich w dodatku nie mógł obalić, zresztą razem zbudowali bardzo koherentny ośrodek władzy wzmacniający Europę przy jednoczesnym realizowaniu negocjowanych interesów narodowych obu tych krajów i reszty Unii. Oni stanowili swoisty triumwirat, ale nie „antyczny”. To była oś Francja-Niemcy, na którą Delors skutecznie narzucił pewną komponentę własnej wizji Europy.
Właśnie, nie tylko rozgrywania kolejnych kryzysów w celu zbudowania własnej pozycji, ale „wizji”, której Tusk się tak bardzo wystrzegał, przynajmniej w polityce polskiej.
Delors był politykiem francuskim mającym silne zaplecze w dwóch kluczowych krajach UE. Tusk jest słabym uczestnikiem każdego możliwego porozumienia. Nawet jeśli byłby w stanie zbudować porozumienie silnych państw, też będzie w nim – trochę tak jak Juncker – uczestniczył jako reprezentant państwa słabszego, nieco bardziej marginalnego z punktu widzenia tych najsilniejszych podmiotów UE, do jakich należą Niemcy, Francja i wciąż Wielka Brytania. W dodatku Juncker ma ogromny dorobek i kompetencje jako polityk europejski, a nie jedynie premier Luksemburga. W przypadku Donalda Tuska trudno sobie wyobrazić, że on potrafi zbudować porozumienie pomiędzy sprzecznymi koncepcjami brytyjskimi i francuskimi, francuskimi i niemieckimi albo europejskiego Południa i Północy. Do tego dochodzą jeszcze wyraziste poglądy i silna osobowość młodego premiera Włoch.
Żeby w tym wszystkim zaistnieć, Donald Tusk musiałby włożyć coś więcej: swoją wizję Europy, koncepcje rozwiązania jej najważniejszych problemów. I wokół nich budować koalicje. On oczywiście może te kompetencje europejskie wypracować, ja tego nie wykluczam, mam nawet taką nadzieję, ale do tej pory nie był znany z tego typu zainteresowań. Nie budował nawet wokół siebie ośrodka doradczego, który by go w te europejskie kompetencje wyposażył. A drugim biegunem jest ryzyko zredukowania go do technicznej roli osoby przewodniczącej obradom. Mówiąc w bardzo przerysowany sposób, trzymającej dzwonek i wygłaszającej parę nieistotnych słów poprzedzających spotkanie. Mającej co najwyżej wpływ na porządek obrad. Jeśli Donald Tusk chciałby się stać ambitniejszym przywódcą, musi mieć do zaproponowania własną strategię, własną wizję rozwiązania problemów Unii czy eurostrefy. Mario Draghi okazał się tego typu szefem Europejskiego Banku Centralnego. On w pewnym momencie wszedł w konfrontację z najsilniejszymi partnerami niemieckimi i odwołując się do innych podmiotów, ale bez „wywracania stolika”, narzucił swoją koncepcję aktywnej polityki finansowej EBC.
I uratował euro.
Tego typu aktywna polityka wymaga jednak klarownej wizji Europy. A także zdolności pozyskiwania trwałych sojuszników. Jak na razie trudno u Donalda Tuska dostrzec takie koncepcje i takie umiejętności. Ale to jest polityk zdolny i wielokrotnie zaskakiwał, więc nie chcę niczego przesądzać. On szybko dostrzeże specyfikę tego nowego miejsca, w którym przyszło mu teraz uprawiać politykę. I nie wykluczam, że znajdzie odpowiedzi dla problemów, które przed nim stają.
A co będzie, jeśli Donald Tusk będzie w Brukseli kontynuować swoją polską metodę polityczną – „fascynację historią antyczną”, naszą bardzo uproszczoną wersję makiawelizmu? Np. pomoże Merkel i Cameronowi „wykończyć” Junckera i „osadzić” Komisję. Uzna, że w ten sposób stanie się tak nieodzowny w grach między dużymi państwami, że będzie ich kandydatem na kolejnego szefa Komisji. A ponieważ Anglia i Francja będą zajęte swoimi wewnętrznymi problemami, poprzez tę nieodzowność Tusk stanie się „cesarzem Europy”. Ta metoda polityczna, którą on z powodzeniem stosował w Polsce, przeniesiona do Unii Europejskiej może ją jeszcze bardziej osłabić i rozbić. Nawet jeśli Tusk rzeczywiście uważa, że dzięki swemu „brakowi naiwności”, która – zdaniem jego i jego doradców – cechuje ponoć Junckera, Schulza, Cohn-Bendita…, on byłby skuteczniejszym liderem UE.
To jest dość prawdopodobne, że jeśli on by rzeczywiście próbował kontynuować w Brukseli swoją metodę polityczną wypracowaną w Polsce, to będzie osłabiał Komisję i jej szefa. Istotnie, on zawsze szukał konkurenta, którego trzeba zniszczyć albo wepchnąć w jakiś kąt. Ale ta metoda zastosowana w polityce unijnej nie ma szansy. Draghiemu on nie może wiele zrobić, bo nie ma silnych kompetencji w kwestiach ekonomicznych. A Draghi stał się aktorem polityki europejskiej ważniejszym od Junckera, bo to on przez ostatnie lata zbudował szanse przetrwania strefy euro.
Ja wierzę, że Tusk ma nadzieję „stać się nieodzownym”. To jest ważna recepta, można w ten sposób wzmocnić swoją pozycję i słyszalność własnego głosu. Kiedy stanie się nieodzownym zwłaszcza dla największych państw, nie bagatelizując mniejszych, bo możliwość wetowania i blokowania posiadają też koalicje mniejszych państw. Ale w takim razie trzeba zadać pytanie, jakie są merytoryczne propozycje Donalda Tuska, które okażą się atrakcyjne dla tych większych państw do tego stopnia, że one pójdą tą drogą, będą chciały realizować jakieś kompromisy, koncepcje zaproponowane przez Tuska, że będą gotowe z jakiegoś powodu zapłacić za jego idee? Jakie są jego pomysły odblokowujące istotne różnice interesów w Europie?
Te idee i te pomysły trzeba mieć. Tu nie wystarczy wskazywanie i likwidowanie konkurentów do władzy w celu rozbudowania własnej pozycji. W polityce europejskiej takie postępowanie narazi tylko Tuska na śmieszność. Bardzo szybko zostanie zauważone jako taka trochę barbarzyńska, trochę jałowa strategia.
Tusk może uważać, że jego przewagą jest właśnie to, że inne podmioty i osoby w Unii mają różne „metafizyczne”, „ideologiczne”, „substancjalne” pozycje i przekonania, także odnośnie najważniejszych problemów UE. Tymczasem on jest „plastyczny”, „dynamiczny”, „makiaweliczny”. Będzie mocno wchodził w każdy kolejny kryzys, zmieniając sojuszników, pokazując doraźne rozwiązania nastawione jednak na przetrwanie Unii. To go uczyni „nieodzownym”.
Można powiedzieć, że tym się też kierował Van Rompuy. Od kryzysu do kryzysu starał się negocjować i zapobiegać rozpadowi Unii oraz strefy euro. Ogrywał mniejszą rolę, niż Draghi, ale to oni dwaj zachowali koherencję Wspólnoty. Teraz jeszcze Tusk nie posiada ani ich umiejętności, ani kompetencji. Pytanie, które bym mu zadał brzmiałoby: „jaka jest Twoja konkretna recepta przekładająca się na różne wybory, które Unię czekają?”. W gruncie rzeczy Sienkiewicz zdefiniował panu w ostatnim wywiadzie politykę prowadzoną przez Tuska. To jest polityka małych kroków, rozwiązywania problemów, które się pojawiają z dnia na dzień, a nie ich antycypowania. Ale projekt europejski jest zbyt złożony i zbyt skomplikowany. Pewne problemy Unii mają źródła strukturalne, ich się nie da rozwiązać na zasadzie reagowania na doraźny kryzys. Tu trzeba antycypować kryzysy, bo jeśli się im nie zapobiegnie, to Unia będzie w stanie permanentnego zagrożenia kolejnym kryzysem, jeśli nie rozpadem.
Zresztą również w Polsce czysto zachowawcza polityka, której Donald Tusk hołdował ujawni, z pewnym opóźnieniem, swoje wysokie koszty. Znamy pozytywy polityki Tuska jako premiera. Rzeczywiście, zapewnił wieloletnią stabilność polityczną. Nie dopuścił radykałów do władzy. Doceniam to osiągnięcie. Ale cenę jego rządów też poznamy, można nawet dość precyzyjnie powiedzieć, kiedy. Wówczas, gdy skończą się pieniądze z nowego budżetu Unii, z których Polska jeszcze w ogromnym stopniu skorzysta. I zaczną się ujawniać skutki kryzysu demograficznego. Czyli gdzieś po roku 2020. Ale oczywiście też nie jest pewne, że będzie wówczas istotne załamanie czy zwolnienie tempa wzrostu. Bo znów mogą się pojawić nowe szanse. A także nowe źródła kryzysu gdzie indziej, co znów pozwoli przedstawić Polskę jako zieloną wyspę.
Wracając jednak do Unii Europejskiej, to my jesteśmy dziś na takim etapie, że dokładnie wiemy, na czym polegają najważniejsze problemy. I na rynku idei są różne propozycje rozwiązań. Gdzie się tutaj lokuje Tusk? Jeśli nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, bardzo szybko okaże się, że nie mając też talentów i kompetencji Van Rompuy’a będzie tylko „dzwonkowym”, odpowiedzialnym za w miarę sprawny przebieg kolejnych posiedzeń Rady Europejskiej.
Aleksander Smolar – ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.