Ale to na nią nakierowana jest polska polityka społeczna.
Michał Sutowski: Poziom nierówności ekonomicznych w krajach zachodniej Europy wzrasta wyraźnie od lat 70. XX wieku. Zdaniem Thomasa Piketty’ego nie jest to nic dziwnego, wracamy do kapitalistycznej normy – zyski z różnych form kapitału znów rosną szybciej niż dochody z pracy. Paradoksalnie jednak przez całe lata 70. i 80. XX wieku kobiety „płynęły pod prąd” tej tendencji – ich masowe wejście na rynek pracy oznaczało bowiem relatywny wzrost ich dochodów i zmniejszenie luki płacowej względem mężczyzn pomimo ogólnego wzrostu nierówności. Czy podobne procesy zachodziły również w Polsce?
Dorota Szelewa, Michał Polakowski: Ta historia na polskie realia przekłada się średnio, a to z tej prostej przyczyny, że rozwój polskiego kapitalizmu został przerwany przez wojnę, a potem państwowy socjalizm. Największa „mobilizacja” kobiet, to znaczy ich włączenie w rynek pracy, ale także mobilizacja reprodukcyjna – czyli radykalne zwiększenie dzietności – nastąpiły w pierwszych dekadach po wojnie, co wiązało się przede wszystkim z potrzebą odbudowy kraju. W krajach zachodnich to wszystko przebiegało bardziej ewolucyjnie, poza tym w różnych krajach mieliśmy różne modele kapitalizmu, o różnych poziomach zabezpieczenia socjalnego i zachęt do uzyskiwania przez kobiety autonomicznego, niezależnego od rodziny dochodu.
U nas ten skok był bardziej gwałtowny?
Pamiętajmy, że w Polsce i innych krajach bloku wschodniego zawodowa praca kobiet była wymuszona między innymi przez niski poziom dochodów – po prostu zarobki „głównego żywiciela” rodziny nie wystarczały na utrzymanie. Do tego dochodzi czynnik ideologiczny, czyli powszechny obowiązek pracy w socjalizmie, a także to, że dostęp do świadczeń społecznych był uwarunkowany pracą.
Nawet w rodzinach górniczych pensja ojca nie wystarczała na utrzymanie?
To akurat wyjątek. Górnictwo w dużej mierze utrzymało – mimo wojny i stalinizmu – tradycyjny model zarządzania korporatystycznego, wywodzący się jeszcze z Niemiec i Austrii, w którym to mężczyzna pracuje i utrzymuje rodzinę. W ogóle w XX wieku górnicy zazwyczaj byli dobrze wynagradzani, a w PRL dochodził do tego jeszcze fakt, że to kopalnie odpowiadały za dużą część dochodów państwa z eksportu. Stąd mocna pozycja przetargowa górników.
Pamiętajmy jednak, że nierówności w czasach PRL były dużo większe, niż sobie to dziś wyobrażamy; w przemyśle ciężkim, a zwłaszcza w górnictwie, płace były dużo wyższe niż w innych sektorach.
Na przykład w sfeminizowanym przemyśle tekstylnym. Różnice płacowe między sektorami bywały nieraz większe niż w systemie kapitalistycznym!
A czy wejście kobiet na rynek pracy było priorytetem ideologicznym państwa?
Do pewnego stopnia tak, zwłaszcza w okresie stalinizmu. Małgorzata Fidelis w swej książce Women, Communism, and Industrialization in Postwar Poland pisze o tym czasie jako okresie realnej emancypacji. Choć brutalnie narzucona z góry, industrializacja lat 50. przyniosła istotne zrównanie sytuacji ekonomicznej kobiet i wyrwała je z dotychczasowego modelu wielopokoleniowego familializmu.
Pod koniec lat 60. w krajach bloku socjalistycznego nastąpił jednak pod tym względem regres, różnie zresztą tłumaczony. Wskazuje się na co najmniej trzy przyczyny. Po pierwsze, władze zorientowały się, że mają do czynienia z ukrytym bezrobociem, to znaczy że rynek pracy nie tworzy wystarczającej liczby potrzebnych posad – mobilizacja kobiet okazała się zatem w warunkach socjalistycznej gospodarki nadmierna. Po drugie, od samego początku kobiety jako siłę roboczą traktowano instrumentalnie. Idea męskiego „żywiciela rodziny” dość głęboko tkwiła w umysłach socjalistycznych planistów. Wreszcie, po trzecie, rozwój demograficzny zaczął pod koniec lat 60. wyhamowywać – baby boom w bloku wschodnim to lata 50. i 60., potem tempo przyrostu naturalnego zwolniło. Za przyczynę uznano właśnie masowe wejście kobiet na rynek pracy. W reakcji na to bardzo wyhamowano na przykład inwestycje w żłobki – choć i tak było ich mało, bo dzieci do lat trzech w polskich żłobkach nigdy nie było więcej niż 5 procent. Poza tym utrudniono dostęp do aborcji bądź, jak w Rumunii, po prostu jej zakazano. Wydłużono również urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Przy dwójce dzieci kobiety zostawały w domu nawet po 6–7 lat i często w ogóle wycofywały się z rynku pracy.
Badania wskazują, że w zachodniej Europie wzrost udziału kobiet na rynku pracy wiązał się raczej ze zwiększeniem, a nie zmniejszeniem dzietności. Dlaczego u nas miałoby być odwrotnie?
Ależ wszędzie było odwrotnie aż do lat 70.! Większe zatrudnienie kobiet faktycznie oznaczało mniejszą dzietność; zmieniło się to dopiero pod wpływem socjaldemokratycznych reform, w których przodowały państwa skandynawskie.
Ich autorzy uwzględnili nowe postawy kobiet wobec pracy: zrozumiały one, że własny dochód i jego wzrost dają im lepszą pozycję negocjacyjną w rodzinie.
Jeśli zatem macierzyństwo utrudniało im karierę i obniżało pozycję zawodową, często rezygnowały z posiadania dzieci, a przynajmniej większej ich liczby; sprawę mocno ułatwiła oczywiście pigułka antykoncepcyjna. Dzietność wzrastała zaś tam, gdzie macierzyństwo nie oznaczało upośledzenia kariery: w Szwecji, Danii czy Francji kobiety częściej decydowały się na drugie dziecko właśnie dzięki polityce pozwalającej łączyć życie rodzinne z pracą zawodową. A to z kolei wpływało pozytywnie na wzrost gospodarczy, który według Piketty’ego bierze się przecież ze wzrostu produktywności, ale także wzrostu liczby ludności kraju.
Podsumowując zatem okres PRL, można stwierdzić, że nierówności płacowe między płciami utrzymywały się przez cały czas, natomiast wzrost aktywności zawodowej kobiet trwał do końca lat 60.?
Wskaźnik aktywności zawodowej kobiet rósł cały czas, ale od lat 70. coraz wolniej. Nierówności płacowe, jak już wspominaliśmy, miały charakter międzysektorowy – sfeminizowany przemysł lekki wynagradzano dużo gorzej – ale także wertykalny: wyraźna rozpiętość płacowa panowała na przykład w urzędach, gdzie kobiety niezwykle rzadko awansowały wysoko w hierarchii. Twórcom socjalistycznej polityki społecznej niespecjalnie też zależało na równości płci w sferze obowiązków domowych. Stąd mówi się o podwójnym, a nawet potrójnym obciążeniu kobiet: obok pracy zawodowej i obowiązków domowych dochodziło jeszcze oczekiwanie, że będą angażować się w życie społeczne. Notabene był to jeden z czynników, które sprzyjały przetoczeniu się w latach 90. przez Polskę fali antyfeminizmu – właśnie w reakcji na tę dwuznaczną i daleko niepełną emancypację okresu PRL. Nie wszyscy jednak mają świadomość, jak wiele pozostało po tej emancypacji, na przykład przywiązanie do pracy na cały etat, a nie na pół etatu, jak w wielu państwach Europy Zachodniej.
Paradoks, o którym mówiliśmy na początku – wzrostowi ogólnych nierówności społecznych na Zachodzie towarzyszyło zmniejszenie nierówności między płciami – skończył się w latach 90. Rynek pracy się „nasycił”, za to rozpoczął się demontaż zabezpieczeń socjalnych, uderzający najmocniej w kobiety. A u nas?
Polska ze swoją transformacją trafiła na bardzo niefortunny moment demontażu państwa opiekuńczego. Od tego momentu tendencje rozwoju nierówności zbiegały się z tymi na Zachodzie. O kapitalizmie, inaczej niż choćby w latach 60., zaczęto myśleć w kategoriach utopijnego wolnego rynku; demontaż polityki społecznej traktowano jako redukcję zbędnych kosztów. W połączeniu z konserwatyzmem wyraźnie zmniejszyło to samodzielność ekonomiczną kobiet. Zlikwidowano między innymi wiele form usług i świadczeń socjalnych, które wyciągały kobiety z różnych form ekonomicznej zależności od rodziny. Zamknięto około jednej trzeciej przedszkoli – było to odczuwalne tym bardziej, że wcześniej i tak było ich mało. W połowie lat 90. wycofano się z powszechnych świadczeń rodzinnych, warunkując je bardzo niskim progiem dochodowym. Wreszcie nastąpiła wyraźna maskulinizacja dyskursu publicznego i prywatyzacja roli kobiet – dopiero proces integracji europejskiej wprowadził bardziej równościowy język do debaty i priorytet godzenia życia rodzinnego z pracą zawodową.
A czy demontaż związków zawodowych miał znaczenie z punktu widzenia nierówności płci?
Na Zachodzie z pewnością tak – już w latach 70. zaczęto tam odchodzić od centralnych negocjacji płacowych, które zeszły na poziom branż czy wręcz poszczególnych zakładów. Pozycja przetargowa kobiet stała się w takich warunkach dużo słabsza. W Polsce sprawa jest o tyle złożona, że w okresie PRL siła negocjacyjna związków w „kobiecych” sektorach gospodarczych zawsze była słaba. Z kolei kiedy zaczęła się transformacja, Polska nie miała – poza krajami nordyckimi, traktowanymi jako model dla nas nieosiągalny – żadnego wzorca redukowania nierówności płacowych na poziomie centralnym; dialog społeczny nigdy nie rozwinął się u nas tak, jak na Zachodzie. Reprezentację pracowniczą posiada głównie wielki przemysł, dopiero od niedawna zaczynamy mówić na przykład o trudnej sytuacji pielęgniarek czy sprzątaczek. Kobiety zawsze pojawiają się na szarym końcu dyskusji o prawach pracowniczych.
W Kapitale w XXI wieku kluczowy problem, obok nierówności dochodowych, stanowi narastające zróżnicowanie nagromadzonych majątków. Tytułowy „kapitał” Piketty definiuje szeroko: jako posiadane nieruchomości, akcje, obligacje, oszczędności na lokatach czy inne aktywa finansowe. Czy dysponujemy danymi, które pozwoliłyby nam ocenić rozmiar różnic majątkowych według płci w Polsce?
O ile wiarygodne dane o nierównościach dochodowych w Polsce sięgają połowy lat 80., o tyle nie ma reprezentatywnych badań dotyczących podziału majątku posiadanego przez Polaków. Istnieją jednak szacunki. Kilka obserwacji można sformułować na przykład na podstawie badania Polaków, którzy mają 50 i więcej lat (badanie SHARE).
Pod koniec ubiegłej dekady 14% Polaków nie posiadało żadnego majątku (kapitał i nieruchomości) lub miało długi.
Biedniejsza połowa badanej populacji posiadała 6% majątku, a najbogatsze 5% – 53% majątku. W badaniu tym oszacowano wskaźnik Giniego dla majątku na 0,75. Z kolei szacunki Credit Suisse sugerują, że w Polsce w ciągu ostatnich kilku lat wskaźnik Giniego dla majątku wzrósł z 0,67 w 2010 do 0,73 w 2013 roku.
W przypadku Stanów Zjednoczonych na rozwarstwienie społeczne wpływają nie tylko dochody z kapitału, ale także nieproporcjonalnie wysokie płace wyższej kadry kierowniczej przedsiębiorstw – przede wszystkim męskiej. Czy w Polsce wygląda to podobnie?
Nie tylko w Polsce, ale i we wszystkich krajach wyszehradzkich w zarządach firm dominują mężczyźni. A do tego panuje tam bardzo niska mobilność międzygeneracyjna – ludzie piastujący najwyższe funkcje silnie dziedziczą swój status. Ciekawe cechy ma personel kierowniczy wysokiego szczebla w Polsce: to mężczyźni, których rodzice również mieli wyższe wykształcenie i którzy już w PRL-u byli elitą, ale – co charakterystyczne – kobiety w ich domach nie pracowały.
Jaki jest procentowy udział kobiet w wyższej kadrze kierowniczej?
Wstęp na najwyższy poziom jest bardzo ograniczony, ale nawet po jego przekroczeniu dalej panuje luka płacowa – zróżnicowanie płac według płci dotyczy także najwyższych grup dochodowych. Problem nierówności genderowej pogłębia też fakt, że małżeństwa są bardzo homogamiczne – mówiąc kolokwialnie, mezalianse to u nas wyjątkowo rzadkie zjawisko, najczęściej wiążą się ze sobą ludzie z jednej grupy dochodowej. Jednocześnie większa tendencja do rozwodów występuje u tych mniej zamożnych – a to oznacza zwiększone ryzyko, że niezamożna kobieta z dzieckiem zostanie samotną matką, która to grupa jest najbardziej narażona na ubóstwo. Model rodziny z dwojgiem rodziców i dziećmi już jest w mniejszości – dużo jest rodzin patchworkowych, dużo osób decyduje się na życie singla, coraz więcej par dobrowolnie rezygnuje z posiadania dzieci, nawet jeśli ich na to stać.
Tymczasem nasz model polityki społecznej nakierowany jest na modelową rodzinę – oczywiście „zalegalizowaną”.
Tak chociażby zorganizowane jest rozliczanie podatków w Polsce: najkorzystniej to robić ze współmałżonkiem. W Skandynawii w ogóle nie ma takiego rozwiązania, jest tylko rozliczenie indywidualne, bo priorytetem jest podtrzymanie autonomii ekonomicznej kobiety na wypadek, gdyby jej związek się rozpadł. Można jeszcze dodać, że po rozwodzie ściągalność alimentów w Polsce wynosi około 15 procent, maksymalna wysokość świadczenia alimentacyjnego to niezmiennie od sześciu lat 500 złotych. Krótko mówiąc, ryzyko popadnięcia samotnych kobiet w ubóstwo jest w Polsce ogromne, a kluczowym źródłem tego zagrożenia jest konflikt między koniecznością podejmowania pracy a koniecznością sprawowania opieki – z powodu niskiej dostępności infrastruktury opiekuńczej.
A czy rodzice samotnie wychowujący nie są faworyzowani, na przykład przy przyjmowaniu dzieci do przedszkoli?
Są, ale to z kolei z powodu ogólnego niedostatku miejsc powoduje konflikty między samotnymi rodzicami a tymi pozostałymi, których dzieci bardzo często nie mają szans na dostanie się do publicznej placówki. Tak czy inaczej, wymiar genderowy nierówności pogłębiany jest u nas przez dwutorowość uprawnień socjalnych – bardzo często związane są one z posiadaniem stałego źródła dochodu, ubezpieczeniem i odprowadzaniem składki. To utrudnia dostęp do nich kobietom, które najbardziej ich potrzebują, a zarazem trudniej im je uzyskać, bo nieraz muszą wybierać między zadaniami opiekuńczymi a pracą.
Problem dochodów z pracy, które nie nadążają za zyskami z kapitału, pogłębia jeszcze fakt, że część pracy w ogóle nie jest wliczana do PKB ani wynagradzana finansowo – myślę o pracy domowej, głównie opiekuńczej, którą świadczą przede wszystkim kobiety. Czy da się ją wycenić, a tym samym ustalić skalę dodatkowych nierówności?
Są na to różne pomysły. Proponuje się na przykład wyliczanie alternatywnej ceny za poszczególne usługi – tak, jakby były zlecane na zewnątrz, a nie wykonywane nieodpłatnie przez domowników: zatrudnienie opiekunki, prasowanie koszul, skoszenie trawnika, umycie podłogi i tym podobne. Metodologia taki wyliczeń jest jednak problematyczna, choćby z tej racji, że cena tych usług zmieniłaby się, gdyby więcej ludzi chciało je nabyć na rynku. Skoro tak trudno wycenić poszczególne usługi, szacuje się też podział czasu przeznaczanego na wykonywanie niewynagradzanych obowiązków domowych między kobietę i mężczyznę. Tutaj łatwiej o twarde dane: w Polsce ich główny ciężar ponoszą kobiety. Według CBOS tylko co czwarty mężczyzna angażuje się w przygotowanie posiłków, a co ósmy w pranie i prasowanie. Co prawda kobiety pracują krócej w miejscu swego zatrudnienia, ale mężczyźni wciąż rzadko angażują się w ogóle w prace domowe. Ich siła przetargowa w rodzinie jest większa, bo mają większy dochód – w związku z tym ewentualne decyzje o urlopie rodzicielskim czy w ogóle rezygnacji jednego rodzica z pracy najczęściej wypychają z rynku kobietę, gdyż koszt jej utraconego dochodu jest mniejszy. Na wszystko oczywiście nakładają się jeszcze wzorce kulturowe.
Należy zatem wynagradzać pracę domową? To chyba zmniejszyłoby nierówności?
Rzecz jest kontrowersyjna, zwłaszcza przy opiece nad dzieckiem. Płacenie za opiekę może bowiem petryfikować konserwatywny model rodziny z tak zwanym tradycyjnym podziałem ról. Dyskusyjne jest to również z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej. Na przykład: czy taka „pensja domowa” powinna być finansowana ze składek wszystkich, w tym samotnych matek pracujących? To są pytania o kierunek redystrybucji, ale także o to, jaki model rodziny państwo chce wspierać. Zdaniem jednych potrzebna jest po prostu infrastruktura opiekuńcza – żłobki, przedszkola – żeby kobiety mogły bez przeszkód pracować zawodowo i nie musiały wybierać między karierą a dzieckiem. Inni z kolei twierdzą, że rodziny powinny mieć możliwość dokonania także innego wyboru – rezygnacji z pracy na rzecz opieki. Tylko że w polskich warunkach to nieco abstrakcyjna dyskusja, bo mamy do czynienia z sytuacją dramatycznego niedofinansowania opieki, nie ma infrastruktury, w której ów wybór nie byłby fikcją. W praktyce oznacza to zmuszanie kobiet do wykonywania pracy w domu niezależnie od aspiracji; oczywiście z konserwatywnego punktu widzenia to może być nawet pożądany efekt.
Czy to znaczy, że spór: przedszkola dla każdego czy opłacanie domowej opieki, to „problem pierwszego świata”, do którego nie należymy?
Trzeba pamiętać o sekwencji reform. Ten temat pojawił się w społeczeństwach, w których kobiety były powszechnie obecne na rynku pracy, szybko wracały po urlopach macierzyńskich i miały świetny dostęp do infrastruktury opiekuńczej; w pewnym sensie były to społeczeństwa „postfeministyczne”. W naszych warunkach trzeba się zastanowić, co pozwoli nam zbliżyć się do modelu idealnego, to znaczy takiego, w którym świadomy wybór nie jest ograniczany finansowo ani instytucjonalnie. Co łatwo sfinansować i co można wprowadzić od razu? Najprostsze są świadczenia pieniężne; stworzyć dobre usługi opiekuńcze jest już trudniej, choć na przykład w Niemczech w kilka lat zwiększono dostępność miejsc w żłobkach z kilku do około 30 procent; do tego coraz więcej ojców bierze urlopy rodzicielskie… Funkcjonują tam też alternatywne świadczenia dla rodzin, które nie posyłają dzieci do żłobka; często korzystają z nich kobiety uboższe. Trzeba jednak przy tym pamiętać, że w ten sposób opóźniają integrację i edukację swoich dzieci, co tylko pogłębia nierówności społeczne. Każda polityka społeczna musi się zacząć od ustanowienia pewnych priorytetów, choć oczywiście nie można karać matek, które z różnych powodów zdecydowały się na opiekę nad dziećmi w domu.
A jeśli przyjmujemy, że priorytetem jest równość? Czy tworzenie warunków dla redukowania ogólnych nierówności ekonomicznych i nierówności między płciami może się jakoś ze sobą kłócić?
Raczej nie. W polskich warunkach, gdzie bardzo wyraźnie dziedziczy się status społeczny, kluczowe powinno być wyrównywanie szans dzieci. I są dowody na to, że większa równość między partnerami silnie wpływa na zwiększenie szans dzieci – wtedy, kiedy mężczyźni silniej angażują się w icz wychowanie, ale i kiedy infrastruktura opiekuńcza jest łatwo dostępna. Od czasu prac Espinga-Andersena czy Jamesa Heckmanna przesuwa się zresztą w naukach społecznych akcenty od równości genderowej na zwiększenie mobilności międzypokoleniowej – pisze się o inwestycjach w młodego człowieka, które są inwestycjami społecznymi o wysokiej stopie zwrotu, choć przede wszystkim chodzi o zmniejszanie nierówności na bardzo wczesnym etapie życia.
W Szwecji niektórzy politycy postulują na przykład wprowadzenie obowiązkowego żłobka dla dwulatków – to przykład silnej ingerencji państwa w zmniejszanie nierówności na najwcześniejszym etapie rozwoju.
Sześciolatki posłane do szkół omal nie obaliły rządu, czy pomysł dwulatków w obowiązkowym żłobku nie wyprowadziłby polskich rodziców na barykady?
To jest z pewnością zbyt radykalne w polskim kontekście. Ale chyba najbardziej podkreśla się wciąż w Szwecji rolę mężczyzn. Pojawia się na przykład postulat dotyczący podzielenia obecnego 16-miesięcznego urlopu równo między oboje rodziców. Chodzi nie tylko o bardziej sprawiedliwy podział obowiązków, ale o szansę na wytworzenie się więzi między ojcem i dzieckiem już we wczesnej fazie życia. Warto przy tym wspomnieć, że taka polityka społeczna dba o równość płci, zajmuje się nierównościami społecznymi, ale też pozwala rodzicom na spędzanie czasu i nawiązywanie więzi z dzieckiem.
A dlaczego ojciec ma być do tego zmuszany? Może warto pozostawić rodzicom wolny wybór?
Mówiąc nieco demagogicznie: jeśli ustanawia się pewne priorytety polityki społecznej, to zawsze ktoś będzie niezadowolony. Wielki projekt wyrównywania nierówności mężczyzn i kobiet poprzez infrastrukturę opiekuńczą miałby dla większości społeczeństwa zasadnicze znaczenie, choć byłby dużo mniej odczuwalny dla osób o wysokim statusie. Czasami trzeba część możliwości wyboru poświęcić, żeby zmniejszyć ogólne nierówności. Pamiętajmy przy tym, że w naszym konserwatywnym klimacie idea „wyboru” – to znaczy niech każdy „wybiera”, czy woli posłać dziecko do przedszkola, czy raczej pobrać świadczenie za opiekę nad nim w domu – skończy się dofinansowywaniem ideologii homeschoolingu i wypchnięciem kobiet z rynku pracy. Powtórzmy jednak: to nie jest najbardziej palący problem w Polsce. Kluczową rolę odgrywa publiczne finansowanie dostępu do usług opiekuńczych, to znaczy żeby istotna część odpowiedzialności za utrzymanie dziecka przeniesiona została właśnie na sferę publiczną.
Wielu zamożniejszych rodziców wycofuje swoje dzieci z systemu publicznego.
I dlatego liczy się jakość tych usług i jakość zatrudnienia w nich. Esping-Andersen wykazał wyraźnie, że tylko usługi wysokiej jakości pozwalają dziecku faktycznie wspiąć się po drabinie społecznej. Przywołujemy go jednak jeszcze z innego powodu. Otóż jego klasyczne Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu spotkały się już wiele lat temu z ostrą krytyką feministyczną, dzięki której wątki genderowe udało się włączyć najpierw do głównego nurtu akademickich badań społecznych, a potem do praktyki politycznej. Być może popularność Thomasa Piketty’ego, w połączeniu z feministyczną krytyką i rozwinięciem – nieobecnych w jego Kapitale… – wątków nierówności genderowej pozwolą nieodwracalnie zmienić publiczną dyskusję o nierównościach płci.
dr Dorota Szelewa – politolożka, ekspertka w dziedzinie polityki rodzinnej, współzałożycielka i prezeska Międzynarodowego Centrum Badań i Analiz (ICRA).
dr Michał Polakowski – współzałożyciel i ekspert Międzynarodowego Centrum Badań i Analiz (ICRA). Na Uniwersytecie w Maastricht obronił pracę doktorską poświęconą ewolucji systemów emerytalnych w Polsce i na Węgrzech.
Rozmowa ukazała się w magazynie „Krytyka Polityczna” nr 39 pt. Nierowności.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych